Reklama

Nie da się jechać na sprawianiu wrażenia

redakcja

Autor:redakcja

10 października 2019, 13:07 • 11 min czytania 0 komentarzy

– Piłka nauczyła mnie, że nic w życiu nie dostaje się za darmo. Na wszystko trzeba zasłużyć. Chcesz oszukać, pójść na skróty – może ci się uda, ale to będzie krótkotrwałe. Na dłuższą metę nie da się oszukiwać ludzi, siebie, życia w ogóle. Nie da się jechać na sprawianiu wrażenia. Trzeba robić coś albo dobrze, albo dążyć do tego, by robić dobrze – Marcin Żewłakow, niegdyś piłkarz reprezentacji Polski, dziś ekspert i współkomentator TVP, nie tylko o piłce. Zapraszamy.

Nie da się jechać na sprawianiu wrażenia
***

Tęskni pan za boiskiem?

Nie. Swoje wybiegałem. Co miałem zostawić na boisku, zostawiłem. Świadomie zacząłem karierę i świadomie skończyłem. Ta strona, z której dziś patrzę na futbol, odpowiada mi.

Co ma pan na myśli mówiąc, że świadomie zaczął karierę i świadomie ją skończył?

Reklama

Nikt nie musiał mnie zmuszać do piłki, treningów, dbania o siebie. Zawsze wiedziałem, że to chcę robić w życiu, z tego chcę żyć. Marzyłem o tym, żeby być Van Bastenem czy Bońkiem, by móc przeżyć taki moment, w którym trybuny skandują po twoim golu. Kiedy wchodziłem na boisko, czułem się jakbym znalazł się w innym wymiarze, w swoim świecie, w którym mogę wyrazić siebie i zapomnieć o tym, co mi dokuczało poza boiskiem.

Natomiast świadomość końca kariery, to moment, w którym wiedziałem, że lepszym pilkarzem nie będę. Młodzi napierają, ty chcesz trzymać poziom przyzwoitości. W pewnym momencie to już nie jest rywalizacja, a tylko uczestnictwo. Nie czujesz się jak pomoc, tylko jak balast. Miałem taki moment. Wtedy uznałem, że wystarczy.

I nie było myśli, żeby dla przyjemności pograć choćby w niższej lidze?

Nie, poniżej pewnego poziomu nie chciałem schodzić. Tyle lat spędziłem na pierwszoligowych boiskach, że chciałem zakończyć karierę na tym etapie.

Co najprzyjemniejszego jest w grze w piłkę?

Reklama

Możliwość wyżycia się, wybiegania tego, co złe. Te przenosiny w trochę inny świat, gdzie ma znaczenie tylko to, co na boisku. Dla mnie to było najlepsze lekarstwo na niedolę.

A jeśli i mecz był zły?

Inny rodzaj bólu. Człowiek cały czas do czegoś dąży, realizuje siebie, kariera piłkarska to przeplatanie dobrego ze złym, powiem więcej: złych chwil jest więcej niż słodkich. Te udane dają siłę, żeby ciężkie momenty przeczekać. Ten jeden dobry dzień, którego posmakujesz, daje ci świadomość, że warto pocierpieć we wszystkie inne. To cenna wiedza, przydatna także poza boiskiem, a nawet po karierze.

Czego jeszcze nauczyła pana piłka?

Że nic nie dostajesz za darmo. Najpierw musisz na to zasłużyć, a później być może spłynie na ciebie nawet więcej, niż oczekiwałeś. To jest zasada podstawowa. Chcesz oszukać, pójść na skróty – może ci się uda, ale to będzie krótkowałe. Na dłuższą metę nie da się oszukiwać ludzi, siebie,  życia w ogóle. Nie da się jechać na sprawianiu wrażenia. Trzeba robić coś albo dobrze, albo dążyć do tego, by robić dobrze.

Jaki był najtrudniejszy moment w pana karierze?

Metz. Jedna decyzja, którą bym zmienił, jeden moment, który mną zachwiał. Nie powiem, że czułem się wcześniej kuloodporny, ale byłem pewny siebie. Odważny. Pełen wiary. A to Metz… Chciałem wtedy zmienić klub za wszelką cenę, forsowałem transfer. A każdy transfer musi mieć swoje podstawy, elementy muszą do siebie pasować – jeśli wychodzisz z założenia, że przede wszystkim chcesz uciec z klubu, to narażasz się na mniej przemyślane decyzje. Mogłem poczekać rok, miałbym kartę na ręku i inne możliwości. Ale byłem niecierpliwy. Chciałem jak najszybciej wrócić do kadry, widziałem na to szansę przez gole we Francji. Nawet obyczajowość i język niby się zgadzały. Ale nie zorientowałem się dostatecznie dobrze jaki to zespół, jak gra. Metz to drużyna balansująca między Ligue 1, a Ligue 2, wtedy grająca bardzo defensywnie. Napastnik w tamtej układance był zawodnikiem, który coś próbuje zrobić czterdzieści metrów od bramki. Nie przeanalizowałem tego.

W tym samym momencie miałem ofertę z Panathinaikosu. Uniosłem się ambicjami: dowiedziałem się, że nie byłem ich wyborem numer jeden, więc podziękowałem. Tymczasem tam wiodło się Polakom, jak widać i rytm życia, i styl tej piłki wówczas nam pasował. W klubie był Emmanuel Olisadebe, więc miałbym bratnią duszę, która by mnie wprowadziła. Zespół grał ofensywnie, napastnik miał z czego żyć. Za rok do Grecji przyjechał mój brat i nigdy nie żałował.

Miał pan dobry kontakt z Olisadebe? Wielu kadrowiczów wspomina, że owszem, sympatyczny, ale jednak mruk.

Oli na pewno nie był facetem, który przemawia jak z ambony, ale potrafił się otworzyć, my rozmawialiśmy o wszystkim. Wiem, że miałbym w nim oparcie. Znaliśmy się jeszcze z Polonii Warszawa, pamiętam nawet jego testy. Nie przejawiał wtedy wiele zaangażowania, był, jak to się ładnie mówi, oszczędny w ruchach, czy to podczas sparingów, czy treningów. Byłem młodym zawodnikiem, ale kilka razy dość odważnie skomentowałem jego postawę. To były złe dobrego początki, bo później, jeśli miał jakiś problem, najpierw zgłaszał się do kierownika Tomasza Kotera, a potem do mnie lub Michała. Był bardzo w porządku chłopakiem, niezłym piłkarzem. Sam potrzebował też zaufać nam: gdy widział, że ma tu osoby, które mu dobrze życzą, które mu pomogą, to zmieniał podejście. Historia pokazała ile dał Polonii i reprezentacji Polski.

Do którego momentu kariery wraca pan myślą najchętniej?

Mouscron, tam czułem się piłkarsko najmocniej. Statystyki to potwierdzały, była też reprezentacja, pojechaliśmy na mundial. Wtedy też rodziły się moje dzieci. Tak, lata 99-03 zdecydowanie były najfajniejsze.

W Mouscron dobrze pamiętają pana do dziś?

Dawno tam nie byłem, ale wydaje mi się, że tak. Jestem wciąż najskuteczniejszym zawodnikiem tego klubu, zostawiłem sobie wizytówkę. Natomiast to też kilka sezonów, po których, nie ukrywam, chciałem zmiany. Takich zawodników, jak Maldini i Totti, którzy mogą zostać w jednym klubie wiele lat, już prawie nie ma.

Łatwiej też zostać Maldiniemu, jeśli od razu jest w topowym klubie.

To prawda. A z niej druga prawda: dla wszystkich pozostałych piłkarzy klub jest trampoliną, każdy lub prawie każdy klub. Mogą się pojawić emocje, związanie z barwami, ale piłkarze są ambitni. Jak dojdziesz do Ligi Mistrzów, do wysokiego poziomu, może dopiero tam uznajesz: OK, tu mogę zacumować. Zawsze walczysz jednak o to, by grać wyżej. Niech kibice nie mają złudzeń.

Ja wtedy, choć czułem się w Mouscron świetnie, chciałem wejść na wyższy poziom, chciałem nowej przygody, chciałem mocniejszej ligi, chciałem lepszej „karty przetargowej” w walce o kadrę. OK, powoływano mnie z ligi belgijskiej, było to akceptowalne, ale nikogo to nie powalało na kolana. Szedłem więc do Francji z myślą: dobrze, tu postrzelam, wszystko się zmieni. Ostatecznie  była to lekkomyślność.

Co się czuje, gdy powołania przestają przychodzić?

Trochę żalu, trochę piłkarskiej złości. I myśl: trzeba coś zmienić. Przecież grałem w kadrze, mogę tam wrócić. Ale nie wszystko co człowiek sobie zaplanuje, da się zrealizować. Ja starałem się podchodzić do siebie z uczciwością, ale miałem dwa momenty, kiedy się przemotywowałem. Człowiek się nastawia, pompuje, robi coś za wszelką cenę, a tymczasem efekty są coraz gorsze, więcej jest zła niż dobra.

Dlatego dziś uważam, że najważniejszy na boisku jest spokój. Najgorzej, jak sam siebie szczujesz myślami: nie strzeliłem bramki. Coś ucieka. Wszyscy naciskają, że muszę. Nie, zachowuj spokój, a przyjdzie. Trzymaj się konkretu, tego co masz zrobić, a nie tego co ktoś myśli. Jak masz zaszczutą głowę, tracisz swobodę, przekłada się to na złe decyzje, stajesz się jak robot, nie myślisz jasno.

Gdy pytał pan o czym będziemy rozmawiać, a wspomniałem, że o pracy eksperta, w której się pan odnajduje, powiedział pan „no, opinie są podzielone”. Czyli tutaj jednak jest ciut inaczej i przejmuje się pan opiniami?

To był bardziej żart, żeby nie popadać w sztuczny zachwyt. Piłka też mnie nauczyła, że zawsze jest sektor na stadionie, który ci nie kibicuje. Możesz spytać siebie: czy robię to co robię najlepiej jak mogę? Jeśli odpowiadasz twierdząco, masz to, co najważniejsze: spokój.

Co pan najbardziej lubi w pracy eksperta?

Że to jednak wciąż kontakt z piłką, czyli z tym, czym zajmowałem się całe życie. Owszem, za boiskiem nie tęsknię, ale przecież to nie tak, że nagle przestaję się tym interesować i tymi wydarzeniami nie żyję. To też ciągła zmiana, bo w piłce zawsze pojawia się nowa materia, z którą trzeba się zmierzyć, trzeba ją przeanalizować, opisać. No i nie ukrywajmy – nie siedzi się tylko w domu, są i podróże. To wygodniejsza strona piłki nożnej.

Ma pan jakiś swój rytuał przygotowania do meczu? Po sieci czasem krążą te osławione zeszyty pełne notatek.

Nie lubię oglądać meczów w towarzystwie. Jeśli chcę jakiś mecz dobrze przeanalizować, oglądam go sam. Wtedy go czuję. Widzę znacznie więcej. Oczywiście jest też dzisiaj tyle możliwości, czy to podpatrywania jak to robią inni, czy pozyskiwania wiedzy, że zatrzymuje tylko własna inwencja.

No to sprawdźmy pana. Co na sądzi o poprzednim zgrupowaniu reprezentacji Polski?

Zaniżony poziom przyzwoitości. Reprezentanci mają tego świadomość. Ten dwumecz zachwiał naszym przekonaniem: czy jesteśmy tym, kim myślimy że jesteśmy. To pytanie postawiła Słowenia, a nawet jeszcze mocniej Austria, bo przecież różnica jeśli chodzi o kulturę gry była znacząca. Żaden przeciwnik się nie podłoży w imię tego, co zrobiłeś kiedyś. Zawsze jest tylko tu i teraz. Wierzę w reakcję zawodników już w meczu z Łotwą, który jest trochę meczem pułapką, bo takimi stają się czasem spotkania z teoretycznie najłatwiejszym rywalem. Reakcję, czyli nie tylko wynik, ale przekonujący styl.

Mnie, przyznam szczerze, z całego zgrupowania najbardziej zaniepokoiła wypowiedź Jerzego Brzęczka, który wskazywał: nie oczekujcie za wiele, przecież mamy graczy z Championship i tak dalej. To, dla mnie, brak wiary w zawodników. Co by pan pomyślał, gdyby selekcjoner powiedział: nie oczekujcie za wiele, mamy Żewłakowa z Mouscron?

To, gdzie grasz, jest odrobinę przeceniane. To reprezentacja, zespół powstający od nowa, mający swoją energię, swój rytm. Wchodzisz z takiego klubu, z innego, po dwóch dniach nie ma to znaczenia, liczy się co robisz, co dajesz w treningu. Pamiętam za juniora tak ekscytowaliśmy się: kto skąd przyjechał. A potem często nie grało to większej roli. Jak graliśmy z Norwegią, oni mieli graczy z Manchesteru United czy Johna Carewa, wówczas gwiazdę Valencii, a bramki strzelaliśmy my, choć nazwy klubów, w których graliśmy, nie kładły rywali na łopatki. Myślę, że trochę tamta kadra pomogła sprawić, że przestaliśmy z kompleksami patrzeć na to co z Zachodu.

Niemniej przycisnę pana. Konkretnie: Co by pan pomyślał, gdyby selekcjoner powiedział: nie oczekujcie za wiele, mamy Żewłakowa z Mouscron?

Myślę, że to wypowiedź udzielona na szybko, nie sądzę, by trener Brzęczek chciał tym urazić. Niefortunny dobór słów. Nie wyszło to dobrze. Ale nie bardzo bym się w to angażował, nie dorabiał temu teorii.

Wspomniał pan, że wasza kadra pomagała pokonywać kompleksy, czyli, przynajmniej do pewnego stopnia, je mieliście?

Tak, wyjazd za granicę to była myśl: czy dam radę, ja, z Polski, tam, na Zachodzie? Tak samo myślałem ja, a jeszcze wyjeżdżaliśmy do Belgii, bo w Polonii nie do końca w nas wierzono. Podjęliśmy rękawicę, udało się, ale na pewno nie jechaliśmy na pewniaka. Ja, pamiętam, miałem marzenie: chociaż sezon zagrać w zachodnim klubie.

 Mieliśmy Jacka Bąka W Lyonie, mieliśmy Tomków w Schalke, mieliśmy Tomka Iwana w PSV, mieliśmy Jurka Dudka – pokazywali, że Polak potrafi, że nie musi być tłem, a może postacią pierwszoplanową, natomiast nie wiem czy to przekładało się na ogólną świadomość polskiego piłkarza. Wchodziliśmy na mundial po szesnastu latach absencji. Ta absencja, gdzieś nawet podświadomie, zaszczepiała w polskich piłkarzach pewne przekonania, a nawet niższe wymagania. Wielki turniej? Nawet się o tym nie marzyło, marzyło się o zagraniu w Ekstraklasie.

Dziś, dzięki kolejnym selekcjonerom i ich piłkarzom, którzy grali na dużych imprezach, jest mimo wszystko tradycja gry na wielkich turniejach. Może to tradycja ruchoma, aż tacy mocni, żeby grać zawsze nie byliśmy w XXI wieku, ale jednak zaszczepione zostało, że tego się wymag. Kiedyś pod tym względem według mnie była mentalna przepaść, którą obserwowałem już w meczach z młodymi piłkarzami na przykład z Holandii – oni, wychowujący się w cieniu wielkich, rosnący w tej atmosferze sukcesów, wymagali od siebie największego, tam chcieli być. Ja jeszcze załapałem się na mundial w Hiszpanii, choć miałem wtedy sześć lat, a potem Meksyk, natomiast po Meksyku już była narracja: uczestniczyliśmy, to tyle, koniec. To po tamtych imprezach notabene chciałem zostać Bońkiem.

Ciekawe, że właśnie pod selekcjonerem Zbigniewem Bońkiem, który był pana idolem, zaliczył pan właśnie mecz z Łotyszami, niesławne 0:1 w Warszawie.

Fatalny mecz. Niechlubny. Wydawało się wszystkim, że łatwo dopiszemy trzy punkty. Tak się często kończy dopisywanie punktów przed meczem. Jeden wielki wstyd, a dla mnie początek końca w reprezentacji. Później jedna przebitka za trenera Janasa i na tym się skończyło.

Niemniej mitem mi się zawsze zdaje, gdy po takich słabych meczach ktoś uderza w tony braku zaangażowania. Rozmawiałem z wieloma kadrowiczami i wszyscy mówią: nie da się nie zaangażować w mecz reprezentacji Polski, to zawsze marzenie i święto.

Tak jest. Ale gdy mecz się nie układa, czasem po prostu ciężko to odkręcić. Po drugiej stronie też jest jedenastu dorosłych facetów, znających się na piłce, uprawiających ją zawodowo – nie są na tym boisku przez przypadek. Natomiast czasem brakuje wiary. I to potrafi się roznieść po zespole. Pewnych rzeczy też można nie udźwignąć. A czasem jest to po prostu dyspozycja dnia, nie mająca nic wspólnego z mentalnością.

Co by pan powiedział siedemnastoletniemu sobie?

Nie idź do Metz!

Tylko to?

Jak zastanawiam się nad swoją karierą, to tak, tylko ta decyzja była pochopna.

A w sprawach życiowych.

Nie wiem. Nie mam do siebie pretensji większych czy o karierę, czy o życie prywatne, wychowanie córki i syna. Żyję w zgodzie ze sobą.

Ile dziś mają lat pana dzieci?

Osiemnaście i szesnaście lat.

Trudniej było upilnować pana i brata czy ich?

Nas, zdecydowanie. Chyba, że o czymś nie wiem! Podobno na tym to polega, żeby rodzice nie wiedzieli.

Rozmawiał Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

***

PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!

etoto

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...