Reklama

15 lat temu w Premier League pojawił się nowy szeryf

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

11 sierpnia 2019, 13:58 • 21 min czytania 0 komentarzy

– Mourinho przybył. Przybył w wielkim stylu! – ekscytował się brytyjski komentator, gdy Eidur Gudjohnsen otworzył wynik starcia Chelsea z Manchesterem United w pierwszej kolejce Premier League 2004/05, wykorzystując nieszablonową asystę Didiera Drogby. Roy Keane próbował jeszcze desperacko zatrzymać piłkę na linii bramkowej, lecz nadbiegł zdecydowanie zbyt późno. Futbolówka wylądowała w siatce, symbolicznie rozpoczynając nową erę w dziejach angielskiej ekstraklasy. Młody portugalski wilk dotkliwie tamtego dnia zalazł za skórę staremu szkockiemu niedźwiedziowi. Zresztą – już wówczas, niemal równo przed piętnastoma laty, wszyscy zdawali sobie sprawę, że Mourinho to krwiożercza bestia. Choć niewielu przewidywało, że aż tak bardzo.

15 lat temu w Premier League pojawił się nowy szeryf

Akcja bramkowa The Blues potrwała czternaście sekund. Składała się trzech podań, w tym dwóch zagranych głową. Uczestniczyło w niej – włącznie ze strzelcem – czterech zawodników. Mourinho pracował na Stamford Bridge nieco ponad dwa miesiące, w sumie króciutko, a jednak zdążył przestawić taktyczną wajchę w zespole.  – Słyszałem, jak przed spotkaniem Mikael Silvestre mówił, że nie mieliśmy dość czasu, by stworzyć drużynę. Udowodniliśmy mu, że się mylił – powiedział po końcowym gwizdku pękający z zadowolenia manager. Jak zawsze dokuczliwy, jak zawsze zaczepny. Jak zawsze wskazujący palcem w kierunku wroga i strzelający do niego artyleryjską salwą złośliwości zza grubych murów wiecznie oblężonej twierdzy, w której umieszczał siebie i swoich podopiecznych.

Trudno o przykład zwycięstwa bardziej typowego dla Chelsea dowodzonej przez Portugalczyka. 1:0. Błyskawiczna kontra, perfekcyjnie zorganizowana defensywa. Niespełna 42 tysiące widzów zgromadzonych na Stamford Bridge nie miało wątpliwości. W lidze pojawił się nowy szeryf. Ci, którzy od lat trzęśli całą Premier League – Alex Ferguson z Manchesteru i świeżo upieczony „Nietykalny”, czyli Arsene Wenger z Arsenalu – musieli podzielić się swoją strefą wpływów.

GOL NA WAGĘ ZŁOTA

Chelsea klubem z miej lub bardziej ścisłej czołówki Premier League stała się w sezonie 1996/97. Drużynę objął w tamtym czasie początkujący w roli managera i wciąż aktywny piłkarsko Ruud Gullit, a właściciel oraz prezes klubu w jednym, Ken Bates, poskromił węża w kieszeni i zaczął zamaszyście poczynać sobie na rynku transferowym, ściągając do stolicy Anglii kilku zawodników europejskiego formatu. Piłkarskich gigantów. Sława i rozległe kontakty samego Gullita nie były tu zresztą bez znaczenia, nawet biorąc poprawkę na to, że Holender wkrótce stracił robotę, a Bates powiedział o nim: – To zarozumialec, miałem już tego dość. Tak naprawdę nigdy go nie lubiłem. Tak czy owak – skład The Blues wzmocnili między innymi Gianfranco Zola, Gianluca Vialli, Roberto Di Matteo i Frank Lebouef, a na tym się przecież zakupy londyńskiego klubu nie skończyły.

Zaowocowało to licznymi sukcesami – triumfami w krajowych pucharach, zwycięstwami na europejskiej arenie. Ale ani razu nie udało się Chelsea sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Klub czekał na taki sukces od 1955 roku.

Reklama

Nie pomagały zmiany trenerów i kolejne roszady kadrowe. W końcu okazało się wręcz, że Bates srogo z nimi przeszarżował. Dał się ponieść transferowej gorączce w tamtym burzliwym dla angielskiego futbolu okresie, nie on jeden zresztą. W latach osiemdziesiątych biznesmen był dla klubu rycerzem na białym koniu, ratującym Chelsea przed kompletną degrengoladą. Po kilkudziesięciu sezonach mógł jednak zostać tym, który zgasi na Stamford Bridge światło.

W ostatniej kolejce Premier League sezonu 2002/03 Chelsea miała zmierzyć się z Liverpoolem w meczu rozstrzygającym kwestię awansu do Champions League. Jedna z tych rzadkich, acz piekielnie interesujących sytuacji, gdy finałowa kolejka ligowych zmagań urasta do rangi wielkiego finału, który decyduje o wszystkim. Lepszą pozycję wyjściową mieli zawodnicy The Reds, którzy przed pierwszym gwizdkiem arbitra zajmowali czwartą lokatę w lidze, wyprzedzając londyńczyków dzięki korzystniejszemu bilansowi bramek. Obie ekipy zgromadziły do tamtego momentu 64 oczka na koncie. Chelsea, dowodzona już wtedy przez Claudio Ranierego, miała za sobą dość kiepskie chwile. Z czterech spotkań ligowych poprzedzających starcie z Liverpoolem przegrała aż dwa, notując też jeden remis. Liverpool w przedostatniej kolejce również przegrał, lecz wcześniej zdobył komplet punktów w czterech kolejnych starciach ligowych. Decydujące starcie miało się odbyć w Londynie, lecz nie brakowało takich, którzy faworyta upatrywali w ekipie gości.

Trudna sytuacja napawała zgrozą działaczy, zawodników i sztab Chelsea. Wszyscy w klubie zdawali sobie sprawę, że w klubowej kasie wieje wiatr, a wierzyciele już stoją pod drzwiami i nie tyle w nie stukają knykciami, co wręcz dudnią zaciśniętą pięścią. A nie trzeba przecież tłumaczyć, jak wielką różnicę z finansowego punktu widzenia robi udział w Champions League względem gry w Pucharze UEFA. Brytyjskie media przedstawiały starcie Chelsea i Liverpoolu wprost jako mecz o dwadzieścia milionów funtów. Dziennikarze nie mogli jeszcze wtedy wiedzieć, że było to starcie o sumę pięćdziesięciokrotnie większą.

Przed rozpoczęciem gry czujny realizator – kierowany chyba szóstym zmysłem – wychwycił skrzydłowego Chelsea, Jespera Gronkjaera, gdy ten podczas przechadzki po murawie rzucał okiem na pożegnalny transparent, przygotowany przez fanów dla Gianfranco Zoli. Otoczony na Stamford Bridge kultem Włoch – jako rezerwowy – zaczął tamtego dnia swoje ostatnie spotkanie w barwach Chelsea.

Kto wie – może właśnie tamten z pozoru nieistotny moment zainspirował Duńczyka do wcielenia się w rolę superbohatera, ratującego stan klubowych finansów?

gronkier

Reklama

Kluczowe spotkanie 38. kolejki Premier League rozpoczęło się dla Chelsea beznadziejnie. Niepocieszony Ranieri zerkał ponuro zza swoich okularów w pozłacanej oprawce na fatalny błąd w kryciu, który – przy rzucie wolnym dla The Reds – popełnił doświadczony Emmanuel Petit. Francuz kompletnie stracił kontrolę nad przeciwnikiem, a tym – na jego nieszczęście – był doskonale grający głową Sami Hyypia. Fin bez litości skorzystał z pomyłki rywala i dał swojej drużynie prowadzenie. Przyjezdnych urządzał w tamtym meczu remis, więc humory w obozie Liverpoolu były po jedenastu minutach meczu doskonałe. Żeby nie powiedzieć – szampańskie.

Trzy minuty później tę radość zmącił nieco Marcel Desailly. Francuski gigant wyrównał stan meczu, wykorzystując świetne dośrodkowanie anonsowanego już Gronkjaera oraz, co tu kryć, bardzo kiepskie ustawienie Jerzego Dudka. Polski bramkarz przepuścił piłkę po krótkim słupku, uderzoną głową z dwunastego metra. Kilka chwil później Duńczyk wziął natomiast sprawy w swoje nogi i kapitalnym, malowniczo zakręconym strzałem wpakował piłkę do siatki, nie dając tym razem Dudkowi szans na skuteczną interwencję.

Spotkanie miało jeszcze potem swoją niezwykłą dramaturgię. Obie strony wykreowały sobie mnóstwo stuprocentowych okazji do zmiany wyniku. The Reds strzelili nawet jedną bramkę, której ostatecznie nie uznał sędzia, wypatrując zagranie ręką. Na dodatek kompletnie zgrzany w końcowej fazie meczu Steven Gerrard wyleciał z boiska z czerwoną kartką. Ostatecznie stanęło zatem na wyniku 2:1 dla Chelsea. Zawodnicy ze Stamford Bridge zrzucili z serca olbrzymi kamień, prawdziwy głaz. Zostali poinformowani z wyprzedzeniem przez kierownictwo klubu, że zakończenie sezonu poza TOP4 będzie miało fatalne skutki dla Chelsea i wszystkich jej pracowników. Z piłkarzami na czele. – Pamiętam te wszystkie opowieści o naszej finansowej kondycji – opowiadał sam Gronkjaer w rozmowie z The Independent. – Miałem świadomość, że to jest dla Chelsea mecz o wielkim ciężarze gatunkowym.

gronkjaer-2-e1521579635735

Jednak nawet możliwość gry w Lidze Mistrzów i zarobki związane z udziałem w tych elitarnych rozgrywkach nie stanowiły w tamtym czasie dla Chelsea koła ratunkowego, przy pomocy którego londyńczycy mogliby bezpiecznie przetrwać finansowy sztorm. James Montague pisał w swojej książce „Klub miliarderów”: – Chelsea żeby osiągnąć sukces sportowy przez wiele lat inwestowała na kredyt i narobiła ogromnych długów. Mogła podzielić los Leeds United, które w 2001 roku grało w półfinale Champions League, ale zadłużyło się w rezultacie na sto milionów funtów. Pod koniec sezonu 2002/03 Chelsea miała 23 miliony funtów do spłaty w terminie sześciu tygodni. A klub już wcześniej zdążył oddać w zastaw następne transze, wpływające na konto za prawa telewizyjne. Nikt nie miał pomysłu, skąd wziąć dodatkowe fundusze.

Wtedy na scenę wkroczył Roman Abramowicz. 36-letni rosyjski oligarcha i otoczony kontrowersjami polityk, posiadacz olbrzymiej fortuny, któremu zamarzyła się zabawa w wielki futbol. Pojawił się może nie cały na biało, ale na pewno z walizkami ciężkimi od forsy.

ROSYJSKA REWOLUCJA

Według popularnej opowieści – Abramowicz był gościem podczas legendarnego już dzisiaj starcia Manchesteru United z Realem Madryt w Lidze Mistrzów, gdy „Czerwone Diabły” pokonały rywali 4:3 i ostatecznie pożegnały się z rozgrywkami. Spektakularnym hattrickiem dla drużyny przyjezdnej popisał się w tamtym spotkaniu Ronaldo, którego trybuny Old Trafford pożegnały pod koniec meczu burzą zasłużonych oklasków. Mówi się, iż rosyjski multimiliarder – zainspirowany właśnie tamtą batalią – zakochał się jednocześnie w brytyjskim futbolu i w atmosferze, jaką generuje rywalizacja w Champions League. Zamarzył sobie zwycięstwo w tych rozgrywkach i chciał przejąć klub, który zagwarantuje mu taką możliwość.

To jedna z najpopularniejszych zagadek z cyklu: „A co by było, gdyby…”. Czy Abramowicz skusiłby się na Chelsea, gdyby Gronkjaer nie zapewnił jej możliwości rywalizowania w Lidze Mistrzów? Najprawdopodobniej nie. Po prostu.

Można się pobawić w stworzenie alternatywnej rzeczywistości – przed sezonem 2003/04 Abramowicz ląduje ze swoją forsą na Anfield Road, przeznaczając na wzmocnienia grubo ponad 100 milionów funtów. W Liverpoolu lądują Crespo, Veron, Makelele, Geremi, Mutu, Duff, Joe Cole. Potem w miejsce zwolnionego Gerarda Houlliera pojawia się tam również Jose Mourinho i kolejna fala wzmocnień, jeszcze bardziej znaczących. Wydaje się oczywiste, że fatalna passa Liverpoolu, jeżeli chodzi o liczbę sezonów z rzędu bez mistrzowskiego tytułu, zostałaby ucięta kilkanaście lat temu.

Ale Abramowicz postawił jednak na Chelsea. Jak zauważa cytowany już James Montague – niewielu wtedy potrafiło zrozumieć, dlaczego tak naprawdę to zrobił. Tajemniczy oligarcha stronił od rozgłosu, w myśl prostej zasady: pieniądze lubią ciszę. Nie starał się nigdy o rolę bohatera bulwarówek. Ani rosyjskich, ani tym bardziej brytyjskich. W gruncie rzeczy – dla angielskiej opinii publicznej był postacią niemal zupełnie anonimową. Lepiej znało go wyłącznie kilku najpoważniejszych finansowych macherów znad Tamizy. – Chcę wiedzieć, czy ten człowiek jest odpowiednią osobą, by przejąć tak zasłużony klub! – grzmiał Tony Banks, wielki kibic Chelsea i brytyjski minister sportu w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych.

Nie miał jednak wiele do powiedzenia. Ken Bates szybko dogadał się z Rosjaninem i sprzedał mu większościowy pakiet akcji klubu, razem z potężnymi długami Chelsea, zarabiając koniec końców na klubie przeszło 17 milionów funtów.

C_s-V5eXYAEOXHl

Latem 2003 roku Abramowicz udzielił wywiadu telewizji BBC. Powiedział wówczas: – Nie kupiłem Chelsea, żeby się na niej dorobić. Znam mnóstwo skuteczniejszych sposobów, żeby zarabiać pieniądze. Tu chodzi o dobrą zabawę – czyli o sukces oraz trofea. Życie nie trwa długo. To naturalne, że najpierw zarabiamy pieniądze, a potem je wydajemy. Spełniam po prostu swoje marzenie. Niektórzy zawsze będą w to wątpić. Inni mówią mi po prostu, że zwariowałem.

Rzeczywiście – ofensywa Chelsea przed sezonem 2003/04 była wprost szalona.

– Byłem wtedy na wakacjach w Danii – wspominał Jesper Gronkjaer. – Dotarły do mnie wówczas informacje o tym, że klub będzie miał nowego właściciela. Wiedziałem oczywiście, że pan Abramowicz to bardzo zamożny człowiek. Ale nie wyobrażałem sobie, że ma wystarczająco dużo pieniędzy, by wywrócić do góry nogami sytuację w Premier League i kompletnie odmienić naszą drużynę. Myślę, że nikt nie brał tego pod uwagę. Drugiego dnia obozu przedsezonowego Abramowicz pojawił się na naszym treningu. Mówił po rosyjsku, miał przy sobie tłumacza. Krążyło wtedy tyle pogłosek… Nowi zawodnicy, trenerzy, wielkie inwestycje. Mówiło się nawet o nowym stadionie, który miał zacząć powstawać lada dzień. Abramowicz nas uspokoił, ale wszyscy cały czas się martwiliśmy. Przede wszystkim o swoją przyszłość. Zostaniemy w przebudowanej drużynie, czy czeka nas transfer?

– Na zgrupowaniu cały czas pojawiali się nowi piłkarze. Po jakimś czasie zaczęliśmy już sobie robić z tego jaja. Tego samego dnia do klubu trafił Wayne Bridge, a jakiś inny zawodnik się z nami żegnał. Abramowicz kupił po prostu nową drużynę w trakcie jednego okienka transferowego – dodał Duńczyk.

GettyImages-2375982

Jak zauważa autor „Klubu miliarderów”: – Roman Abramowicz zmienił w tamtym czasie, i to na zawsze, sposób w jaki inwestuje się pieniądze w piłkę nożną. Fani Chelsea mogli się napawać rosnącą dominacją swoich zawodników na krajowych i europejskich boiskach, ale pozostałe kluby zaczęły gorączkowo szukać sposobu, żeby jakoś odnaleźć się w tej sytuacji. Wszyscy chcieli znaleźć swojego „dobrego wujka”. Futbol zawsze był globalną grą, ale obecnie światowy kapitał zaczął przekraczać granicę i zasilać drużyny, nawet jeżeli źródła pochodzenia owych inwestycji nie dało się do końca ustalić.

Sezon 2003/04 był dla Chelsea względnie udany. Drastycznie przebudowana ekipa dotarła do półfinału Champions League, a w lidze oglądała wyłącznie plecy Arsenalu, który rozegrał akurat swój kultowy sezon bez porażki. Ambicje Abramowicza sięgały jednak znacznie wyżej.

Claudio Ranieri musiał pożegnać się z posadą. W okolicznościach, co tu dużo mówić, niezbyt sympatycznych. – Odkąd Abramowicz przejął klub, zawsze chciał mieć Erikssona – wściekał się Włoch na dźwięk pogłosek, że jego następcą będzie selekcjoner reprezentacji Anglii. – Od samego początku, latem się nawet spotkali! Ale Eriksson mu powiedział, że nie może opuścić angielskiej kadry. Tylko dlatego następnego dnia Abramowicz do mnie przyszedł i powiedział: „Okej, dotychczas nieźle ci szło, możesz zostać”. Przed nami jeszcze możliwość awansu do finału Ligi Mistrzów, ale Abramowicz i tak wycelował we mnie swój miecz. Wiem, że zostanę wyrzucony, nawet jak wygram Champions League. Abramowicz nie zna się na futbolu. To skandal. Gdyby cokolwiek rozumiał, ceniłby sobie moją pracę. Radziliśmy sobie też wcześniej, bez jego pieniędzy. To trudne zgrać tylu nowych zawodników. Abramowicz nie ma o tym pojęcia. On myśli, że wystarczy podpisywać, podpisywać i podpisywać kolejne kontrakty i te świstki papieru załatwią zwycięstwo.

Wkrótce sprzedany do Birmingham został również ten, który swoim golem otworzył Abramowiczowi furtkę do Stamford Bridge.

– To był niełatwy sezon – wspominał Gronkjaer. – Manager znalazł się pod olbrzymią presją. W zasadzie pierwsze co o sobie usłyszał w tamtym sezonie, to pogłoski, że nowy właściciel szuka dla niego następcy. Jednak Ranieri świetnie się spisał, odcinając nas od tych wszystkich medialnych spekulacji. Zdjął z nas tę presję. Myślę, że jak na nasze możliwości spisywaliśmy się wtedy fantastycznie. Drugie miejsce w lidze, prawie 80 punktów na koncie. Do tego półfinał Ligi Mistrzów. Fantastyczny sezon. Ale nic nie wygraliśmy i to okazało się mieć kluczowe znaczenie dla właściciela. (…) Pamiętam, że Abramowicz zwykł w tamtym czasie… przesiadywać z nami w szatni. Chyba niczego nie rozumiał, po prostu siedział sobie. Jak jeden z nas.

THE SPECIAL ONE

Rok 2004 był – zdaniem wielu analityków i ekspertów – okresem futbolowego przesilenia. I nie chodzi tu już nawet o Chelsea, która szastała forsą na prawo i lewo w bezprecedensowy sposób. Zostawmy na moment aspekt finansowy piłki, a skupmy się na boiskowym. W sezonie 2003/04 Ligę Mistrzów wygrało FC Porto, mistrzostwo Europy wygrała Grecja, a w finale Pucharu UEFA najlepsza okazała się Valencia. Łatwo można odkryć wspólny mianownik, łączący wszystkie te ekipy. Były one dowodzone przez szkoleniowców lubujących się przede wszystkim w defensywnym stylu gry.

Benitez, Mourinho i Rehhagel przykładali olbrzymią wagę nie tylko do gry swoich podopiecznych, ale również do rozpracowania przeciwnika. Rozłożenia go na czynniki pierwsze. To zapewniło całej trójce olbrzymie sukcesy, a Rafie i Jose przy okazji zagwarantowało robotę w Premier League. Ich spojrzenie na futbol było wtedy na topie. Ofensywni filozofie futbolu musieli poczekać kilka(naście) lat na swoją kolej.

Ciekawie opisuje to Michael Cox w książce: „Premier League. Historia taktyki w najlepszej piłkarskiej lidze świata”. – W czasach gdy Wenger rzadko wspominał swoim zawodnikom o przeciwniku, a Alex Ferguson robił to głównie przed najważniejszymi meczami przeciwko trudnym rywalom, Mourinho postępował zupełnie inaczej. Kilka dni przed każdym meczem piłkarze Chelsea po powrocie do szatni zastawali przy swoich szafach sześcio-, siedmiostronnicowy raport. Był całkowicie poświęcony rywalom – wyjaśniał, jak przeciwnik jest ustawiony, jak wykonuje stałe fragmenty gry, zawierał jednoakapitowe omówienie gry każdego piłkarza. Poza tym można było tam znaleźć także szczegółowe informacje i diagramy na temat najgroźniejszych rywali. W jaki sposób nabiegali przy rzutach rożnych, jaki rodzaj podań preferują, jakie rozwiązania wybierają rozgrywający.

– Podejście to znalazło swój ciąg dalszy na treningach Chelsea – pisał Cox. – Przygotowania do sezonu, podczas których u Ranierego dominowała praca nad kondycją, teraz koncentrowały się na organizacji gry obronnej i ustawieniu drużyny, a gdy sezon się rozpoczął, szczególnie skupiono się na przeciwnikach. „Po trzech latach w Realu Madryt, gdzie nigdy nie pytano nas o nic związanego z rywalami, sądziłem, że to dziwaczne” – narzekał Claude Makelele.

Dziwaczne, lecz skuteczne. Cholernie skuteczne.

Mourinho szybko udowodnił, że pasuje jak ulał do gwiazdorskiej koncepcji Abramowicza. Podopieczni uwierzyli w jego wizję i metody, porwał ich także swoim usposobieniem. A równolegle stał się niekwestionowanym numerem jeden w Wielkiej Brytanii, jeżeli chodzi o medialne popisy. Jego łamana angielszczyzna absolutnie wystarczała mu, by dokazywać na konferencjach prasowych w stylu, jakiego nie powstydziłby się nawet Giovanni Trapattoni. – Słyszałem, że pan Ranieri zastanawiał się, czy poradzę sobie na Stamford Bridge. Czy ktoś z was ma do niego numer telefonu? – dopytywał Jose zgromadzonych na sali konferencyjnej dziennikarzy. – Sugeruję, żeby jeden z przyjaciół pana Ranierego poinformował go, że aby zwyciężyć w Lidze Mistrzów, musiałem pokonać różne kluby z różnych krajów. Nie robi mi to różnicy. Nie wygrałem Ligi Mistrzów wygrywając z portugalskimi zespołami. Po prostu kocham futbol odkąd pamiętam. Wiem, jaka powinna być współczesna piłka nożna. Nic innego nie ma znaczenia.

– Myślę, że znajduję na Stamford Bridge ludzi o podobnej mentalności do mojej. Są tu ludzie, którzy kochają futbol. Tak jak ja. Są tu ludzie, którzy chcą wygrywać. Tak jak ja. Mamy topowych piłkarzy i – przepraszam za delikatną arogancję – topowego managera. Porto na drodze do zwycięstwa w Champions League musiało pokonać Partizan Belgrad, Real Madryt, Olympique Marsylia, Olympique Lyon, Manchester United… Nie nazywajcie mnie aroganckim, po prostu mówię prawdę. Jestem zdobywcą Ligi Mistrzów. Myślę, że jestem wyjątkowy – oświadczył Portugalczyk na starcie swojej londyńskiej przygody.

48893

Jego „wyjątkowy” szybko przerobiono na „Wyjątkowy”. The Special One. – Jednym z pierwszych pytań na konferencji było: „Czy jesteś gotowy na Premier League?”. Spojrzałem groźnie na gościa, który je zadał. „Co? Dopiero wygrałem Ligę Mistrzów. Myślisz, że jestem nikim?”. To ludzie zrobili ze mnie potem „The Special One”. Nie miałem tego na myśli – wyjaśniał Mourinho w jednym ze swoich ostatnich wywiadów.

Mimo wszystko – trudno tym wyjaśnieniom dzisiaj dać wiarę i potraktować je inaczej niż próba zmiany swojego wizerunku. W 2004 roku tamte słowa – rzekomo błędni odebrane przez opinię publiczną – pasowały do Jose wprost idealnie.

Debiut Portugalczyka w lidze przypadał zresztą na starcie z innym managerem, który zasłużył na przydomek „Wyjątkowy”. Na Stamford Bridge przyjeżdżał Manchester United z Sir Alexem Fergusonem u steru. To był oczywiście dość trudny czas dla „Czerwonych Diabłów” i ich szkoleniowca. Szkot wygrał wprawdzie mistrzostwo Anglii w 2003 roku, ale już wtedy plotkowało się o jego odejściu z klubu i nadchodzącej emeryturze. W Daily Telegraph ukazał się wtedy nawet artykuł, że dla Fergusona przezwyciężenie kiepskich początków sezonu 2002/03 może być największym wyzwaniem w karierze. Sir Alex dowiódł wówczas, że – podobnie jak w przypadku Marka Twaina – pogłoski o jego śmierci były mocno przesadzone. – Nie płacą mi za panikowanie. To nie jest moje największe wyzwanie, bo tym było strącenie Liverpoolu z tej ich pierdolonej grzędy. Możecie to wydrukować.

Zatem ekipa z Old Trafford w 2003 roku przezwyciężyła kryzys i sięgnęła po tytuł, lecz ta sztuka nie udała się już rok później. Manchester zajął dopiero trzecie miejsce w lidze, oglądając plecy dwóch rywali z Londynu. Tak naprawdę trudno powiedzieć, która drużyna była bardziej zagadkowa na starcie sezonu 2004/05 – Chelsea czy jednak Manchester.

15 sierpnia 2005 roku ekipa United stawiła się na Stamford Bridge w dość kuriozalnym składzie. Po pierwsze – z powodu plagi kontuzji. Choć pewnie problemy kadrowe klubu były trochę głębsze i można podciągnąć je pod kiepską passę transferową. Tak czy owak – Mourinho miał przed sobą bez wątpienia trudniejsze zadanie, gdy przyszło mu rywalizować z Manchesterem jeszcze w roli szkoleniowca Porto. Wyeliminował wtedy angielską ekipę w 1/8 finału Champions League, czyniąc chyba najważniejszy krok w stronę późniejszego triumfu w tych rozgrywkach. Ferguson postrzegał tamten dwumecz w kategoriach sędziowskiego skandalu, Mourinho – jako wielkie zwycięstwo swojej myśli taktycznej. – Oczywiście rozumiem, w jakiej Ferguson jest teraz sytuacji. Także byłbym delikatnie zasmucony, gdyby mój zespół został zdominowany od pierwszej do ostatniej minuty przez drużynę zbudowaną za dziesięć razy mniejsze pieniądze. Manchester ma kilku topowych zawodników. Powinni byli trochę lepiej sobie poradzić – komentował Portugalczyk po zwycięstwie nad United w LM.

Kontuzje, nie kontuzje – Ferguson miał wielką chrapkę, by popsuć debiut krnąbrnego rywala. Choć trzeba przyznać, że zestawienie United na tamten mecz z perspektywy czasu wzbudza jednak delikatny uśmiech politowania:

Screenshot_2019-08-11 BBC SPORT Football Premiership Chelsea 1-0 Man Utd

Zawodnicy Chelsea czuli się przed meczem naładowani pozytywnymi emocjami. Zdawali sobie sprawę z napiętych emocji między Mourinho a Fergusonem. Cieszyli się na udział w takiej batalii.

– Dzień przed meczem Mourinho zwołał zebranie drużyny – opowiadał Frank Lampard w swojej autobiografii. – Powiedział nam: „Przeczytacie o tym w prasie, usłyszycie to w mediach – będę powtarzał, że nie oczekuję od nas mistrzostwa w tym sezonie, bo to mój debiut w Premier League. Chcę, żeby było to dla wszystkich jasne – mówię to tylko dlatego, żeby zapewnić nam trochę spokoju i zmniejszyć presję ze strony opinii publicznej. Miejcie świadomość – tak, oczekuję, że już w tym sezonie wygramy mistrzostwo Anglii. Wiem, że to zrobimy. Jesteśmy zwycięzcami, liczy się tylko zwycięstwo. Nie interesuje mnie miejsce na podium. Mamy wygrać ligę i wiem, że wygramy”. To była kompletnie inna mentalność niż w przypadku Ranierego. Nowy manager, nowa Chelsea.

Ostatecznie The Blues rzeczywiście sięgnęli po mistrzostwo kraju. W sezonie 2004/05 zdobyli 95 punktów, co do dziś pozostaje jednym z najlepszym rezultatów w historii ligi. 15 straconych goli w 38 kolejkach również działa na wyobraźnię. Jednak zdaniem wielu ekspertów kluczowy był właśnie ten pierwszy mecz – gdy okazało się jasne, że Jose Mourinho nie rzuca słów na wiatr.

– Wielkie kluby potrzebują trofeów – tłumaczył po latach Portugalczyk. – Potrzebują wygrywać. Chelsea musiała wtedy zdobyć mistrzostwo, żeby potwierdzić swoją tożsamość wielkiego klubu. Chelsea utrzymuje się na najwyższym poziomie właśnie dzięki temu, że my zrobiliśmy ten pierwszy krok. Kiedy trafiłem do Chelsea, podjęto już wiele decyzji. To nie ja ściągnąłem Cecha czy Robbena, oni wylądowali w klubie równo ze mną. Potem udało nam się stworzyć żelazny trójkąt defensywny, który stworzyli Terry, Carvalho i Cech.

– Było dla nas niezwykle istotne, żeby sezon zacząć od zwycięstwa z bezpośrednim rywalem. Liga składa się z 38 kolejek. Tylko. Nie można tracić punktów z bezpośrednimi rywalami na własnym stadionie. Musieliśmy dołożyć wszelkich starań, by nie pojawiła się rozbieżność między moimi słowami skierowanymi do drużyny, między naszymi wspólnymi ambicjami, a wynikiem tego pierwszego meczu. To bardzo ważne. Jeżeli mówisz piłkarzom: „Gramy o mistrzostwo”, a potem w pierwszej kolejce przegrywasz u siebie z bezpośrednim konkurentem do tytułu, to mentalnie zespół robi od razu krok wstecz. My zrobiliśmy krok do przodu. Na boisku widziałem to, nad czym pracowaliśmy przed sezonem. Byliśmy kompaktowi taktycznie, mocni mentalnie, zdyscyplinowani – dodał Mourinho. – W każdej minucie meczu dawaliśmy z siebie sto procent. To był jeden z tych meczów, gdy mój zespół mógł grać nie 90, ale 900 minut. Niczego by nam nie strzelili. I tak byśmy wygrali.

Chelsea długo nie potrafiła do siebie przekonać widzów i ekspertów, a faworyta do obrony mistrzowskiego tytułu upatrywano w Arsenalu. The Blues byli wręcz potępiani za niską kulturę gry i świadomą rezygnację z dużego posiadania piłki, kosztem błyskawicznego przechodzenia z obrony do ataku. – W tamtym czasie grę z kontry zaczęto opisywać negatywnie. Chelsea robiła to w bardzo oczywisty sposób, długimi okresami grając w defensywie. Kluczowi zawodnicy do kontrataków byli też przez managera oceniani przede wszystkim pod kątem ich pracy w defensywie. Ważnym pojęciem stało się „przejście”. Mourinho przykładał do tego większą wagę niż ktokolwiek w Premier League – nakazywał drużynie natychmiast ruszać do przodu po odzyskaniu futbolówki i natychmiast wycofywać się po jej utraceniu. Podczas gdy wszyscy zaczynali podkreślać znaczenie obrońców w grze ofensywnej, Mourinho kładł nacisk na pracę skrzydłowych w obronie – zwracał uwagę Michael Cox.

Obóz „Kanonierów” czuł się natomiast oszukany.

Arsene Wenger nazwał nawet transferowe posunięcia Romana Abramowicza „finansowym dopingiem”. – Człowiek czuł się, jak gdyby walczył z karabinami maszynowymi za pomocą kamieni – wspominał Wenger w książce „Niezwyciężeni” autorstwa Amy Lawrence. – Kibice nie chcą tego słuchać, liczą się dla nich tylko tytuły mistrzowskie. Był to bardzo trudny, ale jednocześnie ekscytujący okres. Z kolei David Dein, dawniej wiceprezes Arsenalu, ostro reagował na podchody właściciela Chelsea pod Thierry’ego Henry’ego. – Abramowicz zaparkował na naszym trawniku rosyjskie czołgi i strzela w nas pięćdziesięciofuntowymi banknotami!

Mourinho nic sobie jednak nie robił – i nie robi – z głosów krytyki. – Pokonaliśmy wszystkim. Graliśmy fantastyczny, dominujący futbol. Mieliśmy tę genialną zdolność do mordowania przeciwników w szybkim przejściu z obrony do ataku. W 2004 roku objęliśmy prowadzenie w lidze we wrześniu. Media pisały: „rozpadną się do świąt”. Byliśmy liderami podczas Bożego Narodzenia. No to zaczęto mówić: „rozpadną się w lutym”. „Rozpadną się po Wielkanocy”. Nigdy się nie rozpadliśmy.

***

Tamten sezon kompletnie odmienił oblicze Premier League. Pojawienie się Mourinho z jego gigantyczną żądzą zwyciężania sprawiło, iż wszyscy managerowie musieli wrzucić wyższy bieg, jeżeli chcieli się ścigać z rozpędzoną, niebieską ciężarówką na londyńskich blachach. Ci, którzy tego w porę nie zrozumieli, albo nie byli w stanie podołać wyzwaniu – jak choćby cytowany Wenger – wypadli z mistrzowskiego wyścigu.

Ferguson wyciągnął cenną lekcję z porażek, jakich notował z rąk Mourinho całkiem sporo na początkowym etapie ich wielkiej rywalizacji. – W maju 2005 roku zrobiliśmy dla zawodników Chelsea – przyszłych mistrzów Anglii – szpaler honorowy. Na naszym stadionie. Uważam, że należało wykonać ten gest, choć wcale nie miałem zamiaru skapitulować przed bogactwem Abramowicza – opowiadał Sir Alex. – Psychologicznie, ten sezon był wielki dla Chelsea. Wygrali ligę po raz pierwszy od 50 lat. Dostrzegli siebie w innym świetle niż dotychczas, a my dostrzegliśmy ich. Wyciągnąłem z tego nauczkę. Zrozumiałem, że teraz w lidze nie ma już miejsca na powolne starty, na dłuższe kryzysy formy. Jeżeli mamy się mierzyć z nowymi potęgami, takimi jak Chelsea, musimy być na to gotowi przez cały sezon.

Dziś sytuacja jest całkiem inna. Roman Abramowicz nie kipi już miłością do futbolu, zawirowania polityczne na jakiś czas wywiały go nawet z Wielkiej Brytanii. Jose Mourinho pierwszą kolejkę Premier League będzie obserwował z perspektywy eksperta stacji Sky Sports, a Manchester United jest jednym z kandydatów do wypadnięcia z ligowego TOP6. The Blues też nie mogą być pewni swego wobec poważnych osłabień kadrowych połączonych z transferowym zakazem.

Reaktywny futbol Mourinho już nie jest na topie, o czym dobitnie przekonaliśmy się obserwując jego pracę… na Old Trafford. Dziś ligą trzęsą inni szeryfowie. Ale chwały sezonu 2004/05 nikt portugalskiemu pyszałkowi nie odbierze. Najlepiej to podsumował chyba Robert Huth, jeden z wiernych żołnierzy Mourinho z tamtych lat: – On odmienił bieg naszych karier. Po prostu przyszedł i wyniósł klub na najwyższy poziom. Mentalność, trening, przygotowania do meczu. To było coś niezwykłego. Na treningach towarzyszyli nam chłopcy do podawania piłek, żebyśmy nie stracili ani sekundy na zbędną czynność. Gówno go obchodziło, co ludzie o nim mówią. Po prostu chciał wygrywać. Więc wygrywał.

Michał Kołkowski

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Anglia

Anglia

Jakub Moder najszybszym pomocnikiem w obecnym sezonie Premier League

Damian Popilowski
9
Jakub Moder najszybszym pomocnikiem w obecnym sezonie Premier League

Komentarze

0 komentarzy

Loading...