Reklama

Lechia wypiękniała w europejskim wydaniu

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

26 lipca 2019, 01:15 • 10 min czytania 0 komentarzy

Pod kebabem – tabun żarłoków w biało-zielonych trykotach. Na przystanku autobusowym – grupka dzieciaków z biało-zielonymi szalikami na szyjach. W okolicach Dworca Głównego – cały rój biało-zielonych przechodniów. Na parkingu – tłok, słychać klaksony i wulgaryzmy. Pod parkomatem – ciągnąca się długim wężykiem kolejka. Przy stoiskach z klubowymi gadżetami ścisk i rozgardiasz. Czyżby Gdańsk dostał fioła na punkcie powrotu Lechii do europejskich pucharów? To chyba zbyt wiele powiedziane, ale przesada nie jest w tym przypadku aż tak duża. Już na pierwszy rzut oka, na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego w meczu Lechii z Broendby IF, dało się w Gdańsku wyczuć tę niemalże namacalną, wiszącą w powietrzu atmosferę ogólnej ekscytacji. Głód europejskiej piłki.

Lechia wypiękniała w europejskim wydaniu

A im dłużej Haraslin, Paixao, Fila, Lipski i reszta gdańskiej ferajny demolowali defensywę Duńczyków, tym bardziej ekscytacja zamieniała się w euforię. W pewnym momencie można było wręcz pomyśleć, że rywalizacja Lechii z Broendby to po prostu przyspieszony finał rozgrywek.

Trybuny stadionu w Letnicy zapłonęły dzisiaj zatem nie tylko od rac, którymi ochoczo wymachiwali zarówno sympatycy gospodarzy, jak i przyjezdna ekipa ultrasów Broendby. Przede wszystkim – widownia bursztynowej areny zaiskrzyła się od pięknych, czystych, sportowych emocji. Wyłączając Derby Trójmiasta, które mają swoją oczywistą specyfikę – dawno nie było na gdańskim stadionie aż takiej atmosfery – jak to się pięknie mówi – „piłkarskiego święta”. Lechia dowodzona przez Piotra Stokowca uczyniła ze swojego obiektu trudną do zdobycia twierdzę, to akurat nic nowego. Lecz biało-zieloni zwykli punkty zdobywać przede wszystkim dzięki żelaznej defensywie, przebiegłości, cwaniactwu, bezwzględnej skuteczności. Dziś wcale nie byli ani tacy sprytni, ani tym bardziej skuteczni. A jednak – pierwszy raz od wielu miesięcy Lechia u siebie nie tylko zwyciężyła, ale i przy okazji zachwyciła. Zagrała z fantazją i rozmachem, na olbrzymiej intensywności. Co długofalowo może się okazać znacznie cenniejsze od samego triumfu z Broendby, a nawet od ewentualnego awansu do kolejnej rundy eliminacyjnej w Lidze Europy. Choć do zrealizowania tego celu jeszcze bardzo daleka droga.

Lechia pokazała kibicom inne, piękniejsze oblicze.

– Ale dzisiaj to zasłużenie wygrali – stwierdził jeden z fanów opuszczających stadion. Miał słyszalnie zdarte gardło, ale nie przeszkadzało mu to w nieustannym trajkotaniu podczas ślamazarnego marszu po zatłoczonych schodach. – Tyle sytuacji. Co Sobiech miał jeszcze w końcówce, Haraslin ile zepsuł! Lechia ich zmiażdżyła. Masakra.

Reklama

– No – odburknął kompan gaduły. – W sumie… jak nie Lechia.

Ta rzucona znudzonym głosem refleksja właściwie idealnie podsumowuje fenomen dzisiejszego zwycięstwa gdańskiego zespołu. Lechia, może poza dość niemrawym początkiem meczu, grała totalnie… nie po swojemu. Zamiast usypiać rywala, po prostu go rozszarpała na drobne kawałeczki. Nie przyczaiła się, lecz zdominowała przeciwnika, pożarła go wysokim pressingiem. I jeżeli rzeczywiście „vox populi, vox Dei”, to właśnie ten styl powinien być dla Lechii codziennością. Choć, jeżeli chodzi o łacińskie sentencje, w szatni biało-zielonych obowiązuje raczej: „Stokowiec locuta, causa finita”.

20190725_205553

20190725_204011
***

– Byłem, pewnie! Wtedy to na mecze się chodziło regularnie, tłumy waliły na Traugutta, niech mi pan wierzy. Daliby nam takiego molocha jak ten, też byśmy zapełnili. Wskakiwaliśmy z kolegami na tramwaj i lecieliśmy na tak zwane „winogrono”, trzymając się, żeby nie odpaść i nie zlecieć. Tak się na mecze jeździło! – wspomina z uśmiechem jeden ze starszych kibiców, zapytany o to, czy miał okazję na żywo oglądać pucharowy bój Lechii z Juventusem. Wbrew pozorom – niełatwo trafić na świadka tamtego starcia. Już 36 lat minęło od kultowego dwumeczu. Przegranego w gruncie rzeczy dość sromotnie, ale cała otoczka rywalizacji z włoską potęgą okazała się znacznie istotniejsza niż jej końcowy rezultat. – Z samego meczu z Juventusem to ja akurat pamiętam niewiele. Nie dopchałem się już na dobre miejsce, za późno dojechałem pod stadion. Do Gdańska przyjechało wtedy chyba z 50 tysięcy ludzi! Wszystkie okoliczne miasta, wszyscy się rzucili na dźwięk nazwy „Juventus”. Ludzie siedzieli wszędzie. Wszędzie gdzie się dało, na każdym drzewie. Przeżycie było niesamowite. Pan wie, czym dla nas był wtedy Juventus? Nawet gdyby dzisiaj do Polski przyjechał Real albo Barcelona, to przy współczesnej technice nie robi to już takiego wrażenia. Jeszcze tamta Lechia, gdzieś z trzeciej, drugiej ligi… Piękne to było.

Reklama

– Tamte mecze się pamięta. Czasem to ja się łapię, że lepiej pamiętam dryblingi „Dzidka” Puszkarza niż to, co się działo w ostatnim meczu ligowym w tym sezonie. Obecnych zawodników nie będę krytykował, bo robią dobrą robotę. Dzisiaj trudniej zdobyć Puchar Polski niż wtedy, skoro trzecioligowa Lechia tego dokonała. Ale piłkarze, bohaterowie młodości, to zawsze coś wyjątkowego – dodaje sympatyczny jegomość.

Oczywiście warto pielęgnować wspomnienia sprzed dekad. Wyrównany bój w rewanżu i ostateczne 2:3 z przepotężnym Juve na Traugutta. Lech Wałęsa przemycony na stadion, nowe tchnienie solidarnościowego ducha. Ten mocno przygasał w narodzie, któremu kręgosłup przetrącono obuchem stanu wojennego. Jak długo jednak można zajmować się wyłącznie przeglądaniem pocztówek z przeszłości?

Lechia zaczęła dziś zapisywać kolejną kartę w swojej pucharowej historii. Chciałoby się dodać: „wreszcie”.

– Wielkich oczekiwań nie mam – przyznał przed spotkaniem pan Tomasz. Zazwyczaj na mecze Lechii chodzi sam, tym razem wybrała się też z nim partnerka. Futbolem zainteresowana w stopniu umiarkowanym, żeby nie powiedzieć: niewielkim. Europejskie puchary jednak działają na wyobraźnię – wielu kibiców-solistów pojawiło się na trybunach u boku żon, kochanek albo konkubin, roiło się też od dzieci, wymachujących na prawo i lewo hot-dogami obficie skropionymi keczupem. – Wie pan, jak to jest. Im więcej sobie człowiek naobiecuje, tym potem gorzej znosi porażkę. Ile to razy już się nakręcaliśmy, że zagramy w pucharach, a potem nic z tego nie wypalało? W zeszłym sezonie Lechia wygrała Puchar Polski, ale przecież w lidze też zanosiło się na mistrzostwo, z czego na koniec nic nie wyszło. Teraz spokojnie. Trzeba to wszystko na spokojnie traktować. Liczymy po prostu na dobry mecz.

20190725_182420

20190725_182801

Takie stonowane, pokorne podejście ustawiło jednak cytowanego kibica w mniejszości. Na trybunach nie brakowało kibiców, którzy w ciemno stawiali zwycięstwo Lechii. Imponować może zaufanie, jakie na przestrzeni ostatnich miesięcy zbudował wśród gdańskich fanów Piotr Stokowiec.

„Trener coś na Duńczyków wykombinuje” – dowodzili liczni sympatycy Lechii. I rzeczywiście – wykombinował.

Właściwie nawet trudno mówić o wielkim zaskoczeniu. Wystarczyło posłuchać szkoleniowca biało-zielonych jeszcze przed spotkaniem. Stwierdził on między innymi – dość brawurowo – że rywalizacja z Broendby będzie weryfikacją jego dotychczasowej pracy w Gdańsku. – Cały rok pracowaliśmy na to, żeby znaleźć się w tym miejscu i stanąć w szranki z dobrą, europejską drużyną. Rywal jest bardzo atrakcyjny, bardzo solidny. My jesteśmy gotowi, chcemy się z takim przeciwnikiem zmierzyć. Sprawdzić, jak będziemy wyglądać na tle takiego klubu. Dobrze zbilansowanego, aktywnie grającego w ofensywie. My też chcemy grać odważnie, utrzymać stabilność w defensywie, ale dołożyć trochę polotu w ofensywie.

Początek spotkania był jeszcze w wykonaniu Lechii chaotyczny, ale jak gdańszczanie po kilkunastu minutach opanowali sytuację na boisku i doszli już do głosu na całego, to z defensywy Broendby naprawdę nie było co zbierać. Rozsypała się jak domek z kart. Zresztą, statystyki mówią w tym przypadku same za siebie. Piłkarze Lechii oddali na bramkę przeciwnika siedemnaście strzałów, Broendby odpowiedziało sześcioma uderzeniami.

20190725_185640

20190725_192458

Napięcie wśród kibiców było maksymalne już od pierwszego gwizdka arbitra. Każdy udany wślizg fani zgromadzeni na stadionie w Letnicy nagradzali oklaskami. Każda strata piłki przyprawiała ich o palpitacje serca. Każdy strzał – nawet dość kiepski, chaotyczny, bez większych szans powodzenia – w pierwszej chwili wyglądał na grzmot prosto w okienko bramki strzeżonej przez golkipera Broendby. Trzeba zresztą dodać, że sami piłkarze Lechii chyba postanowili napytać swoim kibicom problemów natury kardiologicznej. Na potęgę marnowali dogodne sytuacje do zdobycia gola. Wysoko ustawieni obrońcy duńskiego klubu aż się prosili, żeby ich karcić. Popełniali karygodne, indywidualne błędy. Można powiedzieć, że na Lechii zapachniało dziś retro-futbolem. Nie tylko dlatego, że gdańszczanie po raz pierwszy od przeszło trzech dekad zagrali w europejskich pucharach. To był… mecz w starym stylu. Szalona wymiana ciosów, momentami ogrom wolnej przestrzeni na boisku. Lechia czuła się w takich warunkach zdecydowanie lepiej, cisnęła w podziwu godną zawziętością, nawet w samej końcówce spotkania, ale nie potrafiła odpowiednio okazale spuentować swojej miażdżącej przewagi. Brakowało konkretów przy finalizowaniu akcji. A to zła wrzutka, a to kiepski strzał.

Wynik 2:1 jest mimo wszystko – aż trudno w to uwierzyć – powodem do lekkiego niedosytu. Gdyby tak podliczyć te wszystkie nieudane strzały  i przesadnie wymyślne dryblingi Haraslina, wszystkie sknocone sytuacje przez Flavio i dodać do tego jeszcze poprzeczkę Sobiecha…

– Kurwa, pewnie, że jestem szczęśliwy. Ale tutaj mogło być pięć, sześć zero! – ekscytował się jeden z sympatyków Lechii. – Trzeba wykorzystywać te sytuacje, bo widać, jak to Broendby gra. Nic właściwie nie grają, rzucą coś na aferę w pole karne, głupi błąd i są problemy. Według mnie to sam Paixao dzisiaj powinien mieć hattricka. Dobrze, że chociaż karnego nie spierdolił jak to ma w zwyczaju. O Haraslinie nie wspomnę. Chyba się trochę podpalił, albo nie wiem, sodówka mu odwaliła, bo wszystkie akcje chciał sam grać.

Cóż – doświadczony Portugalczyk, pomimo otwierającego gola na koncie, u wielu fanów wzbudził raczej rozdrażnienie niż podziw. Choć trzeba wziąć poprawkę na to, że z powodu dość wątpliwego spalonego anulowano drugie trafienie Flavio w dzisiejszym meczu. Inna sprawa, że sam Piotr Stokowiec kilka razy aż podskoczył z frustracji, widząc jak doświadczony napastnik decyduje się na przykład na spontaniczną próbę lobowania bramkarza, podczas gdy ma co najmniej dwie lepsze opcje do rozegrania akcji z partnerami.

Kto tymczasem zaimponował kibicom Lechii najmocniej?

Na pewno nazwisko Karola Fili było dziś odmieniane przez wszystkie przypadki. Niektórzy w genialnym występie prawego obrońcy dostrzegli nawet argument, by przesunąć Filę z młodzieżowej do seniorskiej reprezentacji Polski. Mnóstwo komplementów zbierali też – pomimo nieskuteczności – Udovicić i Haraslin. I należało im się, bo rozrywali defensywę Broendby z gracją, jakiej nawet po tak cenionych skrzydłowych nie można było oczekiwać na poziomie eliminacji do Ligi Europy. Broendby może i nie słynie z bezbłędnej gry w destrukcji, ale to jednak wciąż solidna ekipa z ligi duńskiej. Wracając jednak do komplementów – niektórzy bohaterem meczu okrzyknęli Patryka Lipskiego, inni podkreślali kapitalny przegląd pola Jarosława Kubickiego, przymykając oko na kilka groźnych strat środkowego pomocnika. I gdyby tak jeszcze przez chwilę pociągnąć tę wyliczankę, wyszłaby z tego prawie cała drużyna Lechii.

– Kolega z Gdyni do mnie przed chwilą dzwonił – cieszy się Piotr. – Zatwardziały „śledź”, ale pogratulował zwycięstwa. Mówi, że wreszcie jakaś polska drużyna zagrała w pucharach mecz, który się przyjemnie oglądało. Ale na koniec dodał, że pewnie skończymy tak jak oni z Midtjylland…

20190725_202044

20190725_191147

20190725_195612

Na mecz – jak widać na załączonym obrazku – pofatygowało się około 25 tysięcy kibiców. Kapitalny wynik, nawet jeżeli daleko do rekordu frekwencji, z którą zresztą przez cały poprzedni sezon gdańszczanie mieli pewne kłopoty. Historyczne wyniki w lidze, szansa na pierwsze mistrzostwo kraju w dziejach klubu – nie porwało to tłumów, nie spowodowało „boomu” na Lechię. Na trybunach czasem zasiadało mniej niż 10 tysięcy widzów. A to już naprawdę kiepski rezultat, biorąc pod uwagę potencjał kibicowski Gdańska i okolic. Powodów tej sytuacji można się dopatrywać rozmaitych, w zależności od tego, pod jakim kątem spojrzeć na sprawę. Niemniej – na pewno jednym z nich było to, że Lechia często grała po prostu nudno. Nieciekawie. Nieprzyjemnie. Smętnie. Wygrywała mecze, po których jej przeciwnicy mogli sobie zadać pytanie: „Jakim cudem nie mamy w garści chociaż jednego punktu?”.

Dziś było inaczej. Kamil Wilczek i jego koledzy mogą się w duchu spytać: „Rety, jakim cudem przegraliśmy różnicą tylko jednego gola?”.

Z Broendby – sądząc po zasłyszanych rozmowach, wcale nie jest to przesada – wielu kibiców z Gdańska obejrzało po prostu Lechię swoich marzeń. Można było wręcz odnieść wrażenie, że w końcowej fazie spotkania nawet puste krzesełka na stadionie w magiczny sposób się zapełniły. Pośród trybun niósł się doping powodujący jakieś złudzenie optyczne. Co tu dużo mówić, zapachniało wielką piłką. I na boisku, i na widowni. Sympatycy Lechii naprawdę stęsknili się za piłkarską Europą i zdaje się, że poczuli, iż mogą się w niej rozgościć na dłużej, niż tylko jeden dwumecz.

20190725_204212

20190725_205246

Zwycięstwo z Duńczykami – choć z całą pewnością o co najmniej jednego gola zbyt skromne – może być tym przełomowym spotkaniem, które sprawi, że gdańszczanie w swojej masie mocniej uwierzą w Lechię i zechcą jeszcze tłumniej śnić ten pucharowy sen razem z ekipą Piotra Stokowca. Teraz trzeba po prostu pójść za ciosem i potwierdzić wysoką formę w rewanżu. Jeśli się uda postawić kropkę nad „i”, to na kolejnym spotkaniu eliminacyjnym spiker Lechii może już przedstawić pięciocyfrową frekwencję z trójeczką z przodu.

W teorii wynik 2:1 wcale nie powinien napawać optymizmem przed starciem rewanżowym, to też wypada zaznaczyć. Ale jeżeli nie patrzeć z optymizmem w stronę biało-zielonych, to chyba już nigdzie. Od dawna żaden polski klub nie zagrał tak dobrej i – co też ważne – spektakularnej piłki na europejskiej arenie, jak Lechia w starciu z Broendby.

Michał Kołkowski

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Daniel Szczepan: Pracowałem na kopalni. Myślałem, by się poddać i rzucić piłkę [WYWIAD]

Jakub Radomski
0
Daniel Szczepan: Pracowałem na kopalni. Myślałem, by się poddać i rzucić piłkę [WYWIAD]
Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Liga Europy

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...