Reklama

„Nazywano mnie wieśniakiem z Mikołajek”

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

24 kwietnia 2019, 13:50 • 14 min czytania 0 komentarzy

– W dzieciństwie dwa razy się topiłem. Mając 3 lata chciałem sprawdzić, jak głęboka jest rzeka. Miałem szczęście, że przez most jechał chłop z sianem, wskoczył i mnie uratował. Drugi raz wpadłem do wody, bo zrobiłem sobie łyżwy z drutu. Wpadłem pod lód, ale patrzę w górę, widzę promienie słońca. Jakoś cudem wypłynąłem. Niewiele brakowało, a nie byłoby później tego wszystkiego – wspominał Alojzy Jarguz.

„Nazywano mnie wieśniakiem z Mikołajek”

Oto niepublikowany dotąd wywiad z jednym z najsłynniejszych polskich sędziów piłkarskich, który zmarł w poniedziałek w wieku 85 lat.  

***

Poniższa rozmowa została przeprowadzona w kwietniu 2015 r. Z Alojzym Jarguzem spotkałem się w restauracji „Stadion” w Olsztynie. Pierwszy polski arbiter, który prowadził mecze na mistrzostwach świata, był już wtedy zmaltretowany chorobą nowotworową. Miała to być pierwsza część długiego wywiadu będącego podsumowaniem jego kariery sędziowskiej, ale nie tylko.

Niedokończona rozmowa trafiła jednak do szuflady. Powód? Dziennikarska klasyka – decyzja redaktora gazety. Być może dlatego, że Alojzy Jarguz uparcie powtarzał to, co mówił przez całe życie – że mimo podejrzeń nie był ubabrany w korupcję i wygrał wszystkie procesy o zniesławienie. Jaka była prawda? Tego już się pewnie nie dowiemy. Tak czy inaczej dzielimy się tym autoryzowanym fragmentem rozmowy sprzed czterech lat. Oceńcie sami.

Reklama

***

Możemy pogadać, ale nie chcę rozmowy na pół strony w gazecie. Mam 81 lat, szkoda czasu. Kto wie, być może to będzie mój ostatni wywiad.

Zdrowie aż tak szwankuje?



Do 65. roku życia nie wiedziałem, kim jest lekarz. Potem był rak strun głosowych. Walczyłem o życie. Profesor powiedział, że trzeba usunąć struny i krtań, ale się nie zgodziłem (Jarguz przez całą rozmowę mówił bardzo cicho i z dużym trudem – red.)

Co mu pan powiedział?

Nic. Jak dostawałem formularz z wyrażeniem zgody na operację, to pisałem: „Zgadzam się, ale nie na usunięcie krtani. Wolę do piachu„. Aż latali z tą kartką i wszystkim pokazywali. Operacji było w sumie osiemnaście, ale jak pan widzi żadnej rurki nie mam, krtań uratowana. Chociaż tchawicę miałem skracaną.

Reklama

Półtora roku temu siadł mi z kolei kręgosłup, ale jakoś sobie radzę. Codziennie 20 minut ćwiczeń na leżąco, potem na rower stacjonarny, a jak są jeszcze siły, to człapię do samochodu i jadę na turniej brydżowy.

Jest jeszcze chęć, żeby oglądać mecze?



Canal Plus i Polsat Sport są włączone non stop. Czasami w domu mam nerwowo, bo żona tylko polityką się interesuje. To zainstalowałem jej drugą telewizję w pokoju obok. Ale to i tak wspaniała kobieta, całe życie mnie wspierała. Zawsze o wszystkim mogłem z nią porozmawiać. Wie o mnie wszystko, od dzieciństwa aż do teraz.

Dużo pamięta pan z dzieciństwa?

Urodziłem się w okrutnym czasie. Pochodzę z biednej rodziny, było nas siedmioro dzieci. Kiedy wybuchła wojna, ojciec poszedł do armii „Poznań”. Pamiętam jak mama wsadziła nas na wóz drabiniasty i wywiozła z Rogoźna do lasu. Wtykała nam do ust mokre szmaty, bo Niemcy mieli rzucać gaz.

Mieszkaliśmy u rolnika i jak Niemcy weszli do Rogoźna, to go wyrzucili. Kiedy w jego miejsce przyszła niemiecka wdowa, brat mamy poszedł na parobka, a ja mając 8 lat na pastucha. Pamiętam, jak któregoś dnia moi rówieśnicy kąpali się. Widziałem to i uparłem się, że nie wyprowadzę krów, bo też chciałem do wody. Wtedy ta Niemka uderzyła mnie.

Inne wspomnienie – pod koniec wojny kopaliśmy szmaciankę i ktoś walnął tej Niemce w szybę. Wychyliła się, nazwała nas polskimi świniami, to podbiegłem i naplułem jej prosto w twarz. Od ojca dostałem taki wpierdol, że lepiej nie mówić. Już byliśmy na liście do obozu, ale na szczęście Armia Czerwona szła.

Aż taki był z pana narwany dzieciak?

W ogóle byłem łobuziakiem. W dzieciństwie dwa razy się topiłem. Mając 3 lata chciałem sprawdzić, jak głęboka jest rzeka. Miałem szczęście, że przez most jechał chłop z sianem, wskoczył do wody i mnie uratował. Drugi raz wpadłem do wody, bo zrobiłem sobie łyżwy z drutu. Wpadłem pod lód, ale patrzę w górę, widzę promienie słońca. Jakoś cudem wypłynąłem. Niewiele brakowało, a nie byłoby później tego wszystkiego.

A jak było po wojnie?



Pracowałem w rozlewni oranżady. Sam koniem rozwoziłem ją po okolicy. Przez to wszystko wypadłem z lat szkolnych, ale byłem zdolny i dali mnie od razu do piątej klasy. Potem, jako że pochodziłem z biednej rodziny, dostałem stypendium i darmowy internat w Pile. Trafiłem tam z rówieśnikami, ale pojawiły się dziewczynki, więc wio z internatu. Trzy razy nas złapali i w końcu wyrzucili.

Rodzicom jednak powiedzieć, to byłaby katastrofa. W Pile była akcja zbiórki cegieł na odbudowę Warszawy, to żeśmy z kumplami je zbierali. Za te pieniądze wynajęliśmy sobie potem stancję. Taki figlarz byłem.

Był czas na piłkę?



Piłka była świętością, ale nie tylko sportem żyłem. Śpiewałem w chórze, byłem ministrantem. Z tym Kościołem było tak: w domu bieda, ale mój wikary to był dobry człowiek. Jak była kolęda, to drobne szły do księdza, a papierki za koszulę. Mama przerażona, że to grzech, ale pytałem retorycznie: „Masz na chleb?”.

Kiedy wyrosłem, zachciało mi się oficerskiej szkoły samochodowej. Zostałem przyjęty, ale mama powiedziała, że jak pójdę do wojska, to ona tego nie przeżyje. A ona była dla mnie wszystkim, bóstwem. No więc zrezygnowałem, chociaż armia i tak by się upomniała. W 1954 r. przyszło powołanie, a mama dostała wylewu i umarła.

Kiedy pojawił się temat sędziowania?



W „Głosie Olsztyńskim” przeczytałem o naborze. Egzamin zaliczyłem bardzo dobrze i najpierw jak każdy biegałem z chorągiewką. Połknąłem bakcyla i stopniowo szedłem do góry. W końcu zorganizowano nabór kandydatów do drugiej ligi. Dostałem mecz Bałtyk Gdynia-Hutnik Kraków o wejście do drugiej ligi.

Pamiętam, jak przed meczem przyszedł do szatni delegat PZPN, taki twardziocha i mówi: „No kurwa, tylko się nie zesraj w spodnie!”. A mecz horror: gra tylko na połowie Hutnika. Bałtyk ciśnie, bo przy remisie awansował Hutnik, chociaż gówno mnie to wtedy obchodziło, bo ja byłem bardziej przestraszony jak oni. Ale dałem radę. Potem były trzy mecze w drugiej lidze, a w maju już w pierwszej. Taka szybka nominacja była wtedy ewenementem.

Jak odbierali pana szybką karierę koledzy sędziowie?

W środowisku warszawskim wywołałem poruszenie, ale mnie nie interesowała polityka, miałem ją w dupie. Liczyła się praca i sport. Dostawałem najtrudniejsze mecze: jak Legia z Górnikiem, to Jarguz, jak derby Śląska czy Łodzi, to Jarguz. Po dobrych sezonach człowiek zaczął żyć nadzieją, że może przyjdzie nominacja na międzynarodowego, ale wszystko było blokowane.

Pana zdaniem dlaczego?

Nazywano mnie wieśniakiem z Mikołajek, bo byłem tam szefem ośrodka wczasowego. Dopiero za szóstym razem przyznano mi nominację. Pamiętam jedno z pierwszych spotkań, Luksemburg-Anglia. Wtedy na mecze Anglików jeździły te hordy bandyckie, co z nimi potem Thatcher zrobiła porządek. Ulice zdemolowane, ogrodzenie stadionu rozpieprzone, flaga Luksemburga spalona, szef tamtejszej federacji dostał puszką w głowę. Nawet mój liniowy nie chciał wyjść z hotelu, bo powiedział, że ma żonę i dzieci. Ale wyszliśmy. Kiedy nie podyktowałem Anglikom karnego, w moim kierunku poleciało z 50 butelek piwa. Tylko głowa mi latała, żebym nie oberwał.

Wtedy jednak nawet do głowy mi nie przyszło, że kiedykolwiek pojadę na mistrzostwa świata. Kiedy Tomasz Hopfer ogłosił w dzienniku, że pojadę do Argentyny jako pierwszy polski sędzia, byłem w szoku. Żona aż półmisek pobiła. Ale o tym porozmawiamy przy kolejnym spotkaniu, to oddzielna historia.

Mówi pan, że miał politykę w dupie, ale ona pana nie miała. Kiedy został pan członkiem PZPR?

Do partii ktoś musiał człowieka zarekomendować, ale ja nie wiem kto to był.

I pewnie nie każdy w to uwierzy…

Pan też nie musi mi wierzyć. Mówię jak było. Wie pan jak w ogóle wyglądało moje życie partyjne? Podam przykład. Z pierwszą żoną miałem trudne małżeństwo. Dała mi wybór: albo ona, albo piłka. I niech pan zgadnie, co wybrałem. Wyjechałem do Mikołajek. Alimenty płaciłem nawet wyższe niż zasądzono, ale przyjeżdżam na rozprawę i sędzina pyta, dlaczego nie płacę. No więc wyciągnąłem gruby plik przekazów pocztowych. Popatrzyła, pyta czy to prawda, żona przyznaje, że tak.

Po pewnym czasie mam telefon z Olsztyńskich Zakładów Opon Samochodowych, że mam stawić się na komisji kontroli partyjnej komitetu wojewódzkiego. Usłyszałem, że moja „eks” poszła ze skargą, bo narozrabiałem. A wtedy komisja kontroli była gorsza jak prokuratura.

I co pan zrobił?

Idę do szefa OZOS-u i mówię, że jeśli partia miesza się w moje życie rodzinne, to ja oddaję legitymację. Nie odebrali. Kiedy miałem drugą żonę, zostałem zaproszony na święto Bułgarii do Warny. Dowiedziałem się, że ten facet z komisji kontroli jest tam… konsulem. Poszedłem do niego. Powiedziałem, że to moja druga małżonka, a on dalej wpieprza się w moje prywatne życie. Na koniec, żeby zapamiętał Mazury, dałem mu zawiniętego węgorza. Powiedziałem, żeby się tylko nie zatkał. Potem bułgarski związek zafundował nam tydzień wczasów. Tak wyglądało moje życie partyjne.

JARGUZ ALOJZY - sedzia. Pilka nozna. Fot. Mieczyslaw Swiderski --- Newspix.pl

Zwykło się mówić, że ustawienie meczów ligowych w PRL miało charakter polityczny.

Do końca lat 70. o przekrętach ze strony sędziów była cisza, natomiast cuda wywijały kluby wojskowe, milicyjne, górnicze. One sobie tak wyrywały zawodników, że czasami aż w meblowozach wozili ich z rodzinami po nocach. Górnik mocno inwestował bo górnictwo, Ruch bo huty, Mielec bo potężne zakłady.

Myśmy sędziowali wtedy za plewy. Klub miał obowiązek zapewnić hotel, nie było obowiązku stawiania kolacyjek. Pamiętam, że nawet na Legię jechałem z kanapkami. Pierwsze poczęstunki — potem wyolbrzymione do bankietów — zaczęły się w Mielcu i potem kolejnych miastach. Dopiero w latach 80., oprócz kuglarskich historii między klubami, zaczęto nas gościć.

Ktoś przyszedł do pana wprost z pieniędzmi za „pomoc”?



Do mnie osobiście nigdy.

Nigdy?

Opowiem historię. Widzew-Zawisza, mecz typowa rąbanina, boisko fatalne, troszkę błotka, reszta lód. Ocenę dostałem dobrą, ale w „Sztandarze młodych” napisali, że przekręciliśmy mecz dla Widzewa, bo dałem dwie czerwone kartki dla Zawiszy i wzięliśmy kasę. Pojechałem do ówczesnego prezesa Widzewa. Pytam, gdzie są pieniądze, które rzekomo mieliśmy dostać. Czy to gazeta kłamie, czy on. Wytoczyłem proces „Sztandarowi…” i wygrałem. Słyszałem potem, że pieniądze się w końcu znalazły, ale dla opiekuna sędziów.

Przy tych machlojach najwięcej zarabiali wtedy właśnie opiekunowie, ci co organizowali te niby kolacyjki. Sytuacja była prosta: ktoś dawał takiemu pieniądze, żeby przekazał sędziom. Jeżeli mecz się potoczył po myśli tych co dali kasę, to prezes pytał: „I jak, dałeś?”. „No dałem”. Tylko sędziowie widzieli z tego gówno.

„Plewy”, „sędziowie widzieli z tego gówno”. Zabrzmiało trochę, jakby miał pan o to żal.

Ani trochę. Pamiętam, jak pewnego razu jechałem gierkówką na mecz Ruchu z Widzewem. Widzimy, że jedzie za nami czarna wołga i mruga. Od razu myśl: bezpieka. Zjechaliśmy na pobocze. Stoimy, wołga też, a z niej wychodzi całe kierownictwo Widzewa. „Panie Alku, my ten mecz musimy wygrać”. Chcieli, żebym im pomógł. Wkurwiłem się. Jako że byłem kierownikiem ośrodka, to jeździłem ze swoim bufetem, nic nie obowiązywało mnie na kartki. Liniowemu kazałem otworzyć bagażnik, dałem im węgorza na zagrychę. Stąd przydomek węgorz. Powiedziałem, że nie pomogę i nie zaszkodzę. I pojechaliśmy.

Jaka część meczów ligowych w PRL-u była ustawiona?

Było kilka niedziel cudów, ale nikt nikogo za rękę nie złapał. Milicja i prokuratura też się tym nie interesowały. Kiedyś sędziowałem mecz Lechii z Zagłębiem Lubin o awans do pierwszej ligi. Do przerwy nic się nie działo. Ale potem mecz pękł, Lechia wbiła cztery gole i wygrała. Po meczu byliśmy w Sopocie w dyskotece. Podszedł do nas prezes Lechii. Pytam go, dlaczego mecz tak pękł. Okazało się, że w przerwie wszedł do szatni Zagłębia mówiąc: „Albo wy dostaniecie 1,5 mln zł, albo Jarguz„. Chlusnąłem mu koniakiem w twarz.

1982 r., słynny mecz Śląsk-Wisła. Wygrana dawała wrocławianom pewne mistrzostwo. Po latach „Gazeta Wyborcza” napisała, że przed meczem spotkał się pan w Hotelu Wrocław z wiceprezesem Śląska. „Obydwaj znali się od dawna i byli przyjaciółmi. Podczas tego spotkania ustalono, że gdyby na boisku Śląsk miał jakieś problemy, to arbiter miał zareagować. No i zareagował”.

Nie czytałem. A szkoda, bo byłby proces.

To jaka jest pana wersja tej historii? Bo w środowisku krąży ich kilka.

Nie znałem wtedy żadnego z wiceprezesów Śląska. W hotelu była tylko kolacja, nic niezwykłego. Sam byłem pewien, że oni tę Wisłę potłuką. Wychodzę na mecz, a tu cyrk: stadion kipi, ludzie nawet na drzewach siedzą. Do przerwy po zero. Potem Śląsk zamiast z tą cienką Wisłą pojechać, to znów pyk pyk pyk. No i Wisła zdobyła gola. Stadion wrze, pod kierunkiem zawodników Śląska lecą wyzwiska. W końcu Śląsk ma rzut rożny, kotłowisko, Wójcicki wyskakuje, ktoś go lekko trącił. Gwizdnąłem karnego, chociaż nie wiem, czy w normalnym meczu dziś bym to podyktował. Ale kontakt był, więc wapno.

Tylko że nie piłkarze Wisły do mnie lecą z pretensjami, tylko Śląska. Nagle ci z Wrocławia robią naradę na środku boiska. Już czułem, że tego karnego nie strzelą. I nie strzelili. Po meczu jakiś adiutant z Wrocławia poprosił mnie do siebie. Wchodzę, tam już szampany gotowe jak na fetę za mistrza. Wlali mi pół szklanki wódki, powiedzieli, że jestem bohaterem meczu i piją za moje zdrowie. Wypiłem i pojechałem.

Po latach zarzucano panu również zawyżenie oceny sędziemu finału Pucharu Polski z 1998 r. Amica Wronki-Aluminium Konin (5:3). Po meczu arbiter i pan otrzymaliście kary.

To był czas wojny Jacka Dębskiego z Marianem Dziurowiczem, czyli ministerstwa sportu z PZPN. Dziurowicz chciał wykazać się jaki to jest wielki i sprawiedliwy, no więc złapał dwóch frajerów, czyli Jarguza i Kowalczyka.

Nie każdy panu wierzy. 



Przed meczem powiedziałem Kowalczykowi, że tu będzie rzeź niewiniątek, bo czułem, że wszystko było ustawione. Mecz się skończył, siedziałem z nim długo, omawialiśmy wszystko punkt po punkcie. Mówię, że muszę mu dać ocenę praktycznie na wykończenie, czyli 7,5. Skończyliśmy, ale dolatuje do mnie Tomasz Jagodziński i krzyczy, że jesteśmy skończeni. Kazałem mu się pocałować w dupę. Ale zaraz leci delegat PZPN – nazwiska nie powiem – i pyta, co daję sędziemu. Ja, że zastanawiam się nad 7,5, ale jak przetrawię, to może 8, bo był horror. On prawie na kolanach, żebym dać mu 8,5. Były też telefony. No i dałem 8,5. Potem zobaczył to Dziurowicz i powiedział: „Mam was!„.

W PZPN dostałem wezwanie na komisję dyscyplinarną, gdzie tamten delegat był wiceprzewodniczącym. Zacząłem się odwoływać, ale i tak mnie ukarali. To była moja pierwsza kara w życiu.

Żałuje pan tamtej noty?

Tak, po latach żałuję, że taką wystawiłem. Że nie byłem konsekwentny.

A jak wyglądała pana znajomość z Fryzjerem? Bo przecież się znaliście. 



W czasach Wronek już nie sędziowałem, ale kilka razy byłem tam obserwatorem. Za każdym razem spałem jednak u siostry i na mecz jechałem ze szwagrem. Co do Rysia Fryzjera…

Rysia?



F. odnosił się do mnie z pewnym dystansem, ale też szacunkiem. Czy uczestniczyłem w jego obiadkach? Tak. Ale nigdy przed meczem u niego nie spałem.

Jak wyglądały te obiadki?

Byli sędziowie, kupa dziennikarzy, chociaż ze mną obchodził się raczej elegancko. Ale z tych dziennikarzy to robił takiego łacha… To była wataha, wchodzili mu w tyłek. My jednak ze szwagrem zjedliśmy i jechaliśmy do siostry do Rogoźna. Wiem, to brzmi jakbym był świętoszkiem, ale nie musi mi pan wierzyć.

Jaka była więc pana reakcja, kiedy wybuchła afera? Przecież musiał pan wiedzieć, co się działo.

Wcześniej, gdzieś w latach 2000-2002, dostałem wezwanie na przesłuchanie od ABW. Dziś wiem, że to był sondowanie. Chcieli, żebym im poopowiadał, co się działo w piłce. Jak zaczęli później zwozić ludzi do Wrocławia, zdziwił mnie jednak ogrom zatrzymanych.

I co mówił pan podczas tamtych przesłuchań?



Że w tamtych czasach brakowało ustawy o korupcji w sporcie, dlatego było na to przyzwolenie. To była wina systemu, nikt nie potrafił pieprznąć ręką w stół.

Czegoś pan żałuje?

Że będąc wiceprzewodniczącym kolegium sędziów nie odseparowałem arbitrów od klubów, żeby rozliczali się w Polskim Związku Piłki Nożnej. Byłem za słaby. Sam nie mam jednak żadnych zarzutów, wygrałem trzy procesy. Jestem przezorny, dlatego naszej rozmowie też cały czas towarzyszy mój prywatny dyktafon.

Ktoś kiedyś powiedział panu prosto w oczy, że pana miejsce też było we Wrocławiu?

To przykre, bo ze środowiska piłkarskiego nikt mi tego nie powiedział, tylko z rodziny. Któregoś razu stoję przed mogiłą mamy, podchodzi do mnie mąż kuzynki. I on mi gratuluje, że nie byłem ciągany do Wrocławia. Wziąłem głęboki oddech. Powiedziałem, że jeśli mi w tej chwili nie odejdzie od grobu matki, to nie ręczę za siebie. To była nasza ostatnia rozmowa w życiu. Pogratulował mi… Dziś mój wnuk sędziuje w trzeciej lidze, ale kariery mu nie wróżę. Środowisko jest zawistne, moje nazwisko mu przeszkodzi.

Dużo w panu goryczy.



Powiedzieliśmy źle o tamtym systemie i to prawda, był paskudny. Ale co to za afera w porównaniu do dzisiejszych. Co z aferą hazardową, Amber Gold, podsłuchową? Wszystko poszło pod dywan. Tam przed laty były plewy, a tu miliony. To mnie najbardziej boli jako wyborcę, który chodził na wszystkie wybory. Dziś mam refleksję, że na te najbliższe nie pójdę. A jak pójdę, to skreślę wszystkich.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. wmzpn.pl, Newspix.pl

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
6
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...