Reklama

„Wiemy, że zabiłeś tych ludzi”. 20 lat niewoli Rubina Cartera

Kacper Bartosiak

Autor:Kacper Bartosiak

20 kwietnia 2019, 18:23 • 13 min czytania 1 komentarz

W latach sześćdziesiątych był liczącym się pięściarzem, ale nigdy nie udało mu się zostać mistrzem świata. Mimo to Rubin Carter zyskał większy rozgłos niż wielu lepszych od niego zawodników. Historię niesłusznie skazanego za potrójne morderstwo pięściarza najpierw nagłośnił w jednej z piosenek Bob Dylan, a po latach w głośnym filmie zagrał go sam Denzel Washington. Ostatecznie Carter został oczyszczony z zarzutów i zrehabilitowany. Tylko dlaczego zajęło to prawie dwie dekady?

„Wiemy, że zabiłeś tych ludzi”. 20 lat niewoli Rubina Cartera

To była ekspresowa robota. O 2:30 do baru Lafayette wpadło dwóch mężczyzn. Jeden miał strzelbę, drugi pistolet. Barman James Oliver zginął jako pierwszy – prawdopodobnie nawet nie zdążył sobie zdać sprawy z zagrożenia. Siedzący przy barze Fred Nauyoks również zginął na miejscu. Hazel Tanis została trafiona między innymi w szyję, płuco oraz brzuch i po miesiącu zmarła w szpitalu.

Willie Marins jako jedyny przeżył tę wykonaną z zimną krwią egzekucję. Sprawcy mogli myśleć, że i z nim mają spokój, ale mężczyznę mimo rany postrzałowej głowy udało się uratować. Choć przestał widzieć na jedno oko, to jednego był pewien – sprawcy napadu byli czarnoskórzy. Potwierdził to także inny ze świadków, który widział szykujących się do akcji przestępców przed barem.

Rubin Carter został zatrzymany kilka minut później w pobliżu miejsca tragedii. Początkowo nikt nie połączył wątków i policjanci go wypuścili. Niedługo potem otrzymali jednak opis samochodu, którym sprawcy mieli oddalić się z miejsca zdarzenia. Pięściarz poruszał się podobnym pojazdem, choć jego opis był wyjątkowo mało szczegółowy i otwarty do interpretacji. Ta poszlaka wystarczyła jednak do tego, by Carter przesiedział w więzieniu prawie 20 lat.

* * * * *

Reklama

Trzeba uczciwie przyznać jedno – Rubin aniołkiem z pewnością nie był. Od małego miał talent do pakowania się w kłopoty. Urodził się w 1937 roku na przedmieściach Nowego Jorku jako najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa. Rodziców Cartera mocno doświadczył „wielki kryzys”, który w latach trzydziestych wstrząsnął światową gospodarką. Najbardziej wyraźne wspomnienie z dzieciństwa? Ojciec zabierający go na polowania na wiewiórki, które z braku lepszych możliwości często stawały się pożywieniem licznej rodziny.

W okolicy Rubin szybko stał się znany jako herszt młodocianego gangu. Łobuzował na potęgę. „Nie byłem głupi – po prostu ciężko było mnie kontrolować” – powie po latach ze skruchą. Z czasem pobicia, włamania i rozboje zaczęły pojawiać się na porządku dziennym. Chłopak uwielbiał rywalizować na pięści – raz miał nawet pobić księdza, który przyłapał go na kradzieży.

Carter miał 11 lat, gdy po raz pierwszy przyszło mu zmierzyć się z życiem w w zamknięciu. Zgubił go oczywiście temperament – w bójce tym razem nie poprzestał na pięściach, ale sięgnął po kawałek szkła. Tłumaczył, że wymierzał sprawiedliwość pedofilowi, który prześladował jednego z jego znajomych. Skończył w miejscu, które po prostu nie mogło wychować go na ludzi. W zakładzie Jamesburg wszystko sprowadzało się do jednego argumentu – siły.

W takich realiach Rubin początkowo odnalazł się jak ryba w wodzie, ale w pewnym momencie zaczął mieć dość. Spory wpływ na jego zachowanie miało to, że rodzice nie potrafili pogodzić się z jego losem i nie odwiedzali go w placówce. W końcu chłopak postanowił… uciec. Nikt go specjalnie nie szukał, a nastolatek w sobie znany tylko sposób zdołał potem dołączyć do amerykańskiej armii.

Siedemnastoletni Carter trafił do Niemiec, gdzie po raz pierwszy zetknął się z boksem. Szybko połknął bakcyla – w ringu mógł robić legalnie to, co do tej pory przyczyniało się do jego kłopotów. Miał naturalny talent i szybko pokonywał kolejne stopnie wtajemniczenia. Zaczął marzyć o spróbowaniu sił w gronie zawodowców, ale po powrocie do USA dogoniła go przeszłość i musiał jeszcze odsiedzieć 10 miesięcy.

Gdy wreszcie wyszedł na wolność, to szybko zrobiło się o nim głośno. Stał się znany jako „Huragan” („Hurricane”), co było nawiązaniem do jego stylu walki. Rubin nie zaliczał się do finezyjnych techników – wychodził się bić i zasypywał kolejnych rywali gradem ciosów. W ringu tak jak na ulicy nie pękał przed nikim. Jako początkujący profesjonalista regularnie sparował z Sonnym Listonem, cięższym od siebie o ponad 30 kilogramów królem wagi ciężkiej, z którym nikt poza szalonym Cassiusem Clayem po prostu nie chciał walczyć. Podczas jednej z sesji mistrz tak mocno zlał żółtodzioba, że ten krwawił z jednego i drugiego ucha, ale wciąż nie miał dosyć.

Reklama

„Huragan” łapie wiatr w żagle

Zawodowa kariera Cartera pod wieloma względami przypominała jego życie – dominował w niej chaos. Amerykanin nie był pięściarzem, z którym powszechnie wiązano nadzieje na coś więcej. Mimo to wyróżniał się wizerunkiem – łysą głową i charakterystyczną bródką. Pierwszy zawodowy pojedynek stoczył we wrześniu 1961 roku. Po czterech zwycięstwach podwinęła mu się noga. Potem odbudował się serią zwycięstw ze słabymi rywalami i znów przegrał, gdy spróbował porwać się na coś więcej.

Sytuacja powtarzała się co jakiś czas i szybko stało się jasne, że „Huragan” nie zmiecie najlepszych pięściarzy świata w kategorii średniej. W swoich najlepszych momentach mógł dać piekielnie trudną przeprawę każdemu, ale brakowało mu wytrwałości i szczęścia. Słynął z twardej głowy i nieprzewidywalnego stylu. Przekonał się o tym Emile Griffith (38-4) – mistrz świata kategorii półśredniej, który postanowił spróbować szczęścia w wyższej wadze, nie ryzykując przy tym utarty tytułu.

„Żaden półśredni nie ma czego szukać ze mną w ringu” – przekonywał pewny siebie Carter, który był w tamtym momencie drugim pięściarzem w rankingach wagi średniej. Podczas konferencji prasowej wyprowadził rywala z równowagi nawiązując do jego seksualności. Niespełna dwa lata wcześniej Griffith ciężko znokautował Benny’ego Pareta (35-11). To było ich trzecie spotkanie, ale tym razem wykroczyło daleko poza sam boks. Podczas ceremonii ważenia Paret nieoczekiwanie nazwał Amerykanina „pedałem”.

Pięściarze nie stanęli twarzą w twarz, bo Griffith był wściekły i chciał dorwać rywala tu i teraz. W ringu zlał Pareta potwornie – do tego stopnia, że rywal wpadł w śpiączkę i po 10 dniach zmarł. Do tej tragicznej historii nawiązał Rubin Carter przed walką z Griffithem – i to w dość obrzydliwy sposób. „Próbujesz pozować na mistrza, ale walczysz jak kobieta, która chciałaby zostać zgwałcona” – powiedział na konferencji prasowej, budząc powszechną konsternację.

Jeśli była to jakaś gierka psychologiczna, to wyjątkowo niskich lotów, ale… skuteczna. Gdy obaj wyszli do ringu, to Griffith chciał urwać rodakowi głowę. Carter nie mógł marzyć o lepszym prezencie. Był naturalnie większy, a jego styl opierał się na zadawaniu dużej liczby ciosów. Walka zakończyła się już w pierwszej rundzie i zapisała się w historii jako największe zwycięstwo Rubina.

Rok później dostał upragnioną mistrzowską szansę, ale na dystansie piętnastu rund nieznacznie wypunktował go doświadczony Joey Giardello (94-23). Po walce to Carter wyglądał na mistrza. „Wygrałem tę walkę wyraźnie. Dziewięć z piętnastu rund padło moim łupem. Mogę tylko żałować, że nie udało się go znokautować. Całą walkę miałem go na widelcu, ale ten gość potrafi przyjąć cios” – tłumaczył po wszystkim „Hurricane”.

Kolejnej mistrzowskiej szansy Carter już nie doczekał. W 1966 roku narzucił sobie szalone tempo – w samym tylko styczniu stoczył… trzy dziesięciorundowe pojedynki! Dwa z nich jednak przegrał i nie był już pięściarzem ze ścisłej czołówki. W latach sześćdziesiątych boksem nie rządził jeszcze kult „zera” w rekordzie, więc można się spodziewać, że twardy Amerykanin mógłby dać jeszcze kilka widowiskowych pojedynków. Wydarzenia z pewnej czerwcowej nocy sprawiły jednak, że już nigdy nie wyszedł do ringu.

Niewłaściwe miejsce, niewłaściwy czas…

Było już po 2 w nocy, gdy Rubin postanowił zrobić sobie przerwę w nocnej balandze. Z klubu „Night Sport” wracał z poznanym kilka tygodni wcześniej 19-letnim Johnem Artisem i Johnem Roysterem. Gdy jechali we trzech, po raz pierwszy tego wieczora zatrzymała ich policja. Funkcjonariusz poinformował ich, że trwa obława na „dwóch czarnych”, ale rozpoznał siedzącego na tylnym siedzeniu Cartera i pozwolił im jechać dalej.

Artis zawiózł Roystera do domu, ale Rubin wcale nie zamierzał kłaść się spać – planował wpaść do domu po pieniądze i wrócić na miasto. Mocno zmęczony i nieprzyzwyczajony do takiego trybu życia Artis miał już wracać do domu do chorej matki, ale postanowił poczekać na kumpla i odwieźć go z powrotem do klubu. Tego planu nie udało się wcielić w życie. W drodze powrotnej zatrzymał ich ten sam funkcjonariusz, co 20 minut wcześniej. Panowie mieli pecha – poruszali się „białym samochodem o trójkątnym świetle z tyłu”, a takim właśnie autem mieli oddalić się z miejsca zdarzenia dwaj sprawcy masakry w barze Lafayette.

Carter i Artis najpierw trafili na miejsce przestępstwa, a następnie byli przez prawie 20 godzin przesłuchiwani na komendzie. Straszono ich na różne sposoby. Policjanci chcieli „złamać” nastolatka i wielokrotnie proponowali mu układ. Za „wsypanie” Rubina miał zostać puszczony wolno, jednak obaj mężczyźni konsekwentnie trzymali się jednej wersji. Podkreślali, że nie mają nic wspólnego z tą i całą noc spędzili w zupełnie innym miejscu. Na ich korzyść zadziałało to, że nie rozpoznał ich raniony w oko Willie Marins – jedyna osoba, która przeżyła masakrę. Funkcjonariuszom nie pomogło też straszenie Cartera i Artisa wykrywaczem kłamstw. Nie mieli na nich nic i  musieli ich wypuścić.

Szczęście obu podejrzanych trwało jednak tylko cztery miesiące. Policja solidnie zabrała się za wyjaśnianie potrójnego zabójstwa, ale nie miała wielu tropów. Na miejscu nie zabezpieczono śladów broni oraz odcisków palców. Nie było właściwie żadnego punktu zaczepienia. I wtedy jak z nieba spadły relacje Alfreda Bello i Arthura Bradleya – dwóch włamywaczy, którzy tego wieczora niedaleko baru próbowali włamać się do fabryki metalu.

Bello stał na czatach i po usłyszeniu strzałów skierował swoją uwagę w stronę miejsca akcji. Zobaczył dwóch mężczyzn wsiadających do samochodu. Według niego byli to właśnie Rubin Carter i John Artis. Na tym relacja się nie kończyła – włamywacz przyznał, że po wszystkim… wszedł do środka. Mimo rzeźni, którą tam zastał, nie pomógł dwójce walczącej o życie, ale na spokojnie opróżnił kasę (zabierając – bagatela – 60 dolarów) i wyszedł jak gdyby nic się nie stało.

To było wszystko, co policja miała na Artisa i Cartera. Dodatkowym faktem pozwalającym wątpić w prawdziwość tych zeznań powinno być to, że pojawiły się dopiero po tym, jak ogłoszono nagrodę 10 tysięcy dolarów dla kogoś, kto pomoże w rozwikłaniu zagadki. W latach sześćdziesiątych nawet tak skromny materiał dowodowy wystarczył do tego, by biała ława przysięgłych bez większego wahania uznała obu oskarżonych winnych okrutnej zbrodni. Przed karą śmierci uratował ich właściwie tylko młody wiek Artisa, który od początku kompletnie nie pasował do całej sprawy.

Carter fatalnie zareagował na taki rozwój sytuacji. Nie potrafił pogodzić się z tym, że resztę życia ma spędzić za kratkami za coś, czego nie zrobił. Od razu po pojawieniu się w więzieniu Trenton poinformował wszystkich, że nie zamierza w żadnym stopniu współpracować. Odmówił nawet jedzenia. Publicznie groził też strażnikom, że jeśli będą go do czegoś przymuszać, to może ich zabić. Wdawał się także w bójki z więźniami i koniec końców wylądował w izolatce.

Tam doszło do kolejnego wstrząsającego wydarzenia. Carter zaczął coraz gorzej widzieć na jedno oko. Początkowo bagatelizował sprawę, tłumacząc wszystko starą kontuzją bokserską. W końcu dał się zbadać ludziom, którym w ogóle już nie ufał. Diagnoza – odklejona siatkówka oka. Wyjściem był tylko zabieg chirurgiczny, jednak Rubin nie wyobrażał sobie, by miał zostać przeprowadzony w więzieniu, ale nie miał nic do gadania. Gdy odzyskał przytomność, trwale nie widział już na prawe oko.

Adwokat: Bob Dylan

Były pięściarz był załamany do tego stopnia, że zaczął spisywać historię swojego życia na… papierze toaletowym. Innego podkładu nie miał. „Szesnasta runda” – bo tak zatytułował „książkę” – szybko zaczęła żyć własnym życiem. W 1975 roku dotarła do Boba Dylana, który po powrocie z trasy odwiedził Cartera w więzieniu. Panowie rozmawiali przez kilka dni, a efektem tych spotkań był utwór „Hurricane”, który sprawił, że o losach ofiary systemu dowiedział się cały świat.

„Wszystkie karty w tej grze były znaczone / Proces był świńskim cyrkiem, Rubin nigdy nie miał szans” – śpiewał Dylan w trwającej ponad osiem minut piosence, która nie zostawiała suchej nitki na amerykańskim wymiarze sprawiedliwości. Innym znanym stronnikiem Rubina został Muhammad Ali. Wcześniej obaj nie pałali do siebie sympatią. Carter nie znosił ekstrawertycznego stylu mistrza wagi ciężkiej, Ali z kolei pamiętał mu dobre relacje z Listonem – jednym ze swoich wrogów. Sprawa była jednak polityczna – pięściarz został skazany przez dwunastu białych ludzi, co wpisywało się w długą listę społecznych patologii, z którymi próbował walczyć „Największy”.

W 1975 roku sprawa zyskała rozgłos także dzięki temu, że na jaw wyszły nowe fakty. Okazało się, że istnieją zapisy rozmów policjantów z Bello i Bradleyem, które jasno wskazują na to, że pomiędzy stronami doszło do układu. Włamywacze zidentyfikowali Cartera i Artisa, bo mieli za to obiecane różne korzyści przy swoich sprawach kryminalnych. Tych informacji nie znała obrona, a powinna – dlatego ostatecznie zarządzono powtórne rozpatrzenie całej sprawy przez nowego sędziego i nową ławę przysięgłych.

Za drugim razem tylko jeden z dwóch mężczyzn potwierdził, że widział pięściarza i jego znajomego na miejscu zbrodni. Bradley wycofał się z oskarżeń i w ogóle nie wziął udziału w procesie. Choć obrona wykazywała przeróżne nieścisłości, a wiele osób podtrzymywało zeznania, że Carter i Artis cały wieczór spędzili gdzie indziej, to obaj ostatecznie usłyszeli taki sam wyrok za pierwszym razem – dożywocie.

Jak do tego doszło? Prokuratorzy wykazywali, że krwawa rzeźnia w barze miała być przedziwnym aktem zemsty za zabójstwo na czarnoskórym mieszkańcu miasta, którego miał dokonać ojciec zabitego barmana. Na niekorzyść Cartera świadczył też w tamtym momencie pozew Carolyn Kelley – jednej z kobiet zaangażowanych w oczyszczenie go z zarzutów. Rubin został przez nią oskarżony o pobicie i choć potem wycofała się z tych słów, to pięściarz zdecydowanie nie miał najlepszej prasy.

Artis w 1981 roku został warunkowo zwolniony za dobre sprawowanie. Do końca pozostał wzorowym więźniem, który podczas buntu więźniów uratował nawet życie strażnikom. Ostatnią deską ratunku dla Cartera była procedura prawna znana jako „habeas corpus”. W tej sytuacji nie ma procesu i ławy przysięgłych – wszystko rozsądza jeden sędzia, który decyduje, czy podczas procesu nie doszło do jakichś uchybień. Haddon Lee Sarokin dopatrzył się w procesie wielu nieprawidłowości, które jego zdaniem zaważyły na wyroku.

„Sprawa przeciwko Carterowi została oparta na rasizmie, a nie na rozumie oraz na ukrywaniu, a nie na ujawnianiu” – skomentował sędzia i uchylił wyrok. 7 listopada 1985 roku – po blisko dwudziestu latach – Rubin Carter wreszcie odzyskał wolność. Prokuratorzy nie poddawali się i wytrwale apelowali, ale Sąd Najwyższy nie przychylił się do ich wniosków. Trzeciego procesu nie było – uznano, że minęło zbyt dużo czasu, a Bello nie jest już wiarygodnym świadkiem. Prawdziwych sprawców masakry w barze Lafayette oraz ich motywów nigdy nie ustalono.

Po wyjściu z więzienia były pięściarz próbował układać sobie życie w Kanadzie. Długo nie mógł sobie znaleźć miejsca, aż wreszcie w 1993 roku został ważną częścią projektu działającego na rzecz osób niesłusznie skazanych. Rozwiódł się z pierwszą żoną i wziął kolejny ślub, by potem… znowu się rozwieść. W 1996 roku znowu miał pechowy kontakt z policją. 59-letni wówczas Carter został wzięty za poszukiwanego 30-latka, który miał sprzedać narkotyki funkcjonariuszowi pod przykrywką. Na szczęście tym razem policjanci sami zdali sobie sprawę, że zatrzymali niewłaściwą osobę.

W 1999 roku historia Rubina Cartera stała się na swój sposób nieśmiertelna. Film „The Hurricane” przybliża historię sądowej batalii i opowiada o czasie straconym przez pięściarza w więzieniu. O główną rolę walczyli między innymi Samuel L. Jackson oraz były mistrz świata Marvin Hagler, ale ostatecznie dostał ją Denzel Washington. Brawurowy występ zachwycił samego pięściarza i spodobał się także członkom Akademii, jednak Oscara za główną rolę męską zgarnął wówczas Kevin Spacey za „American Beauty”.

Ostatnie lata życia byłego pięściarza wciąż stały pod znakiem walki. Oprócz działań na rzecz niesłusznie skazanych, Rubin zmagał się także z rakiem prostaty. W 2014 roku – już na łożu śmierci – napisał jeszcze płomienny apel w obronie Davida McCalluma, który dwie dekady wcześniej również został skazany na bazie mocno kontrowersyjnych przesłanek.

Rubin Carter miał rację i tym razem, ale nie doczekał szczęśliwego zakończenia – zmarł 20 kwietnia 2014 roku, pół roku przed oczyszczeniem mężczyzny z zarzutów. Nigdy nie dostał odszkodowania za czas niesłusznie spędzony w zamknięciu. Do końca przy jego boku trwał John Artis – cichy bohater całej historii, który był jeszcze nastolatkiem, gdy trafiał do więzienia. Wielokrotnie proponowano mu, by obciążył zeznaniami Cartera, kupując sobie tym samym bilet na wolność. Choć obaj znali się zaledwie kilka tygodni i nie byli wielkimi przyjaciółmi, to dla Artisa do samego końca liczyła się prawda. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o amerykańskim wymiarze sprawiedliwości…

KACPER BARTOSIAK

Najnowsze

Anglia

Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship

Szymon Piórek
0
Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship
Ekstraklasa

Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”

Szymon Janczyk
10
Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”
1 liga

Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków

Bartosz Lodko
7
Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...