Reklama

Wygrywał z rywalami, Hitlerem i… końmi. Przegrał z rakiem. Życie Jessego Owensa

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

31 marca 2019, 15:17 • 25 min czytania 0 komentarzy

Na igrzyskach w nazistowskich Niemczech – gdzie publika go kochała – zdobył cztery złota, „wygrywając” z Adolfem Hitlerem.

Wygrywał z rywalami, Hitlerem i… końmi. Przegrał z rakiem. Życie Jessego Owensa

Przez niemal całe życie mierzył się z dyskryminacją we własnym kraju, choć dwóch trenerów, którym najwięcej zawdzięcza, było białych.

Rok przed wyjazdem do Berlina pobił cztery rekordy świata w 45 minut.

Jako pięciolatek omal nie umarł, bo jego rodziców nie stać było na zapłacenie lekarzowi i sami starali się leczyć syna.

Po powrocie z Niemiec zarabiał na życie ścigając się z… końmi.

Reklama

A dokładnie 39 lat temu Jesse Owens zmarł na raka płuc. Był nałogowym palaczem, choć po papierosy sięgnął dopiero po zakończeniu kariery.

Złoty

Rok 1936. Igrzyska w Berlinie, organizowane przez nazistowskie Niemcy. Imprezę przygotowano perfekcyjnie, wydając na ten cel 30 milionów dolarów. W Berlinie powstał nowy stadion, po raz pierwszy wykorzystano telewizję, by przyciągnąć uwagę widzów na całym świecie. Zainaugurowano też – dziś tradycyjne – rozpalanie pochodni na stadionie w Olimpii. Wszystko, na potrzeby dokumentu, uwieczniała za pomocą kamery Leni Riefenstahl, autorka „Triumfu woli”, propagandowego filmu nakręconego podczas zjazdu NSDAP, hitlerowskiej partii.

Wśród uczestników tamtejszych igrzysk znalazł się niespełna 23-letni Jesse Owens. Prawdopodobnie każdy, kto interesuje się sportem, słyszał kiedyś tę historię. Czarnoskóry Amerykanin zdobył w Berlinie cztery złote medale, stając się międzynarodową sensacją i – jak ujęto to potem w ogólnoświatowych mediach – ucierając nosa Hitlerowi. A przynajmniej taka była narracja, choć on sam mówił: – Nie chciałem mieszać się do polityki. Nie byłem w Berlinie, żeby rywalizować przeciwko któremukolwiek z przeciwników. Celem igrzysk jest by dać z siebie wszystko. Jak nauczyłem się dawno temu – jedyne zwycięstwo, które się liczy, to to z samym sobą.

Owens nie był jedynym czarnoskórym sportowcem w kadrze USA. Tylko wśród biegaczy było ich dziesięciu, a na jedenaście indywidualnych medali wywalczonych przez zawodników ze Stanów, zdobyli oni aż sześć. Ale to jego wyczyny przeszły do historii, bo był zdecydowanie najlepszy. Wygrywał w biegach na 100 i 200 metrów, sztafecie 4×100 metrów oraz w skoku w dal. Nikt nie mógł się z nim równać.

Reklama

[Tuż przed startem] myślisz o tych wszystkich latach, które przepracowałeś, by pewnego dnia dostać możliwość reprezentowania swojego kraju. To nerwowe, paskudne uczucie. Czujesz, że twoje nogi nie są w stanie unieść ciężaru ciała. Twojego żołądka nie ma, usta są suche, a ręce spocone – mówił. Ale gdy już wystartował, nie było żadnych wątpliwości, że to on dobiegnie pierwszy. I to w znakomitym czasie – na igrzyskach pobił dwa indywidualne rekordy świata, innego nie zaliczono mu ze względu na zbyt mocny wiatr w plecy, a sztafeta z nim w składzie też osiągnęła najlepszy rezultat w historii. Ze swoimi wynikami na 100 i 200 metrów w okolicach podium kręciłby się jeszcze w 1964 roku, a cztery lata później nadal byłby medalistą w skoku w dal.

A przecież to były zupełnie inne czasy. Biegało się w ciężkich butach – Owens na czas olimpiady dostał nowe od… Adiego Dasslera, założyciela Adidasa, który przyszedł do jego hotelowego pokoju – bieżnie w niczym nie przypominały tych, które znamy dziś, nie było nawet bloków startowych – zamiast nich biegacze kopali dziury w ziemi. Żadna z tych rzeczy nie przeszkodziła Jessemu, choć niedługo przed wyjazdem do Berlina… przegrał ze swym kolegą z reprezentacji w wewnętrznym sprawdzianie kadry.

Na igrzyskach był już jednak bezkonkurencyjny, idąc za radą Babe’a Rutha, legendy amerykańskiego baseballa. Ruth zapytał go, czy na igrzyskach zdobędzie medal. Owens odpowiedział, że „spróbuje”, na co Babe powiedział mu: „Każdy próbuje, a ja odniosłem sukces. Dlaczego? Bo wiem, że każde moje machnięcie kijem skończy się home runem. Dziwię się, gdy tak nie jest”. W Berlinie Jesse wygrał wszystko, więc nie musiał się dziwić.

Każdy ma marzenia. Ale by zamienić je w rzeczywistość, trzeba wykazać mnóstwo determinacji, poświęcenia i dyscypliny. To rzeczy, które są istotne też w codziennym życiu. Uczysz się przez nie szacunku dla innych, etyki, tego, jak chcesz żyć i jak traktujesz innych ludzi – mówił, już po zdobyciu medali.

I, uwierzcie, o dyscyplinie i poświęceniu Owens wiedział akurat bardzo dużo.

Jak powstał Jesse

Był dziesiątym dzieckiem Henry’ego i Emmy Owensów, licząc tylko te, które przeżyły. Urodził się w Alabamie, na południu Stanów. Jego dziadek był niewolnikiem, rodzice – dzierżawcami ziemi. Ciężko harowali, by być w stanie wyżywić rodzinę, a część plonów oddawali właścicielom. Przypomnijcie sobie system feudalny i rolę chłopów w nim z lekcji historii. Mniej więcej tak to wyglądało. Dziś w Oakville w Alabamie, gdzie znajduje się Park Pamięci Jessego Owensa, stoi replika ich małego, drewnianego domku, w którym żyła wspólnie cała rodzina. Pieniędzy brakowało im na podstawowe potrzeby, często mieli problem nawet z zakupem ubrań.

Jesse często chorował, gdy był mały, przez wiele tygodni męczyło go zapalenie płuc i oskrzeli. Dzień po piątych urodzinach na jego ciele pojawiły się czyraki wielkości piłek golfowych. Te na klatce piersiowej uciskały jego płuca. Emma i Henry nie mogli sobie jednak pozwolić na wizytę u lekarza, nie mieli za co. Ojciec trzymał więc małego Jessego na podłodze, gdy jego matka – rozgrzanym kuchennym nożem – własnoręcznie wycinała mu je z piersi. Mimo znacznej utraty krwi, operacja, o ile tak można to nazwać, się powiodła. W wieku sześciu lat przyszły mistrz olimpijski chodził już wraz z rodzeństwem do szkoły. Dziewięć mil w jedną stronę.

Sami widzicie. Wiele da się o Alabamie z tamtych lat napisać, ale w grę na pewno nie wchodzi „Sweet Home”, jak to później ujął Lynyrd Skynyrd. Nic więc dziwnego, że gdy jedna ze starszych sióstr Owensa wyjechała do Cleveland w Ohio i napisała rodzicom, że „pracy w fabrykach jest tu mnóstwo”, ci – wraz z całą rodziną – podążyli jej śladem. Szybko przekonali się jednak (podobnie jak 1,5 miliona innych czarnoskórych, będących częścią wielkiej migracji), że praca, owszem, jest… ale marnie płatna. Woleli jednak to niż powrót na południe.

Jesse miał wtedy dziewięć lat, poszedł do szkoły podstawowej. I tu trzeba wyjaśnić jedną rzecz, bo Jesse to tak naprawdę… James Cleveland. Wszyscy zwali go jednak „J.C.” i tak też przedstawił się nowej nauczycielce. Miał jednak silny południowy akcent, przez co ta źle go zrozumiała, sądząc, że powiedział „Jesse”. I tak też zapisała to w swoich papierach. A J.C. był zbyt nieśmiałym chłopcem, by ją poprawić. Wkrótce okazało się, że nowe imię do niego przylgnęło.

Mimo wszystkich przeciwności losu swoje dzieciństwo Owens wspominał raczej z uśmiechem. – Mieliśmy mnóstwo frajdy, żadnych problemów. Zawsze jedliśmy. A to że nie mieliśmy steków? Kto je miał? – mówił. Nie przeszkadzało mu, że po szkole musiał pracować. Zdarzało mu się być dostawcą czy praktykantem w sklepie obuwniczym, załadowywał też wagony towarowe. Nawet gdy zaczął to łączyć z treningami na bieżni, było to jednak lepsze niż ciężka harówa na polu.

Formowanie mistrza

Jego talent odkrył Charlie Riley, nauczyciel WF-u. To on zaprosił go na treningi z lekkoatletyczną drużyną, którą trenował. Jesse nie był w stanie się jednak na nich stawić – odbywały się bowiem po szkole, gdy pracował. Umówili się więc, że będzie pojawiał się na nich jeszcze przed lekcjami. Owens wspominał potem, że Riley miał na niego ogromny wpływ. Nie tylko, gdy szło o technikę, ale i w kwestii mentalności, nastawienia do treningów. Jesse nauczył się wtedy, że ważne są długoterminowe cele i determinacja.

Owensowi nie trzeba było tego często powtarzać, bo, jak sam mówił: – Zawsze kochałem bieganie. To było coś, co mogłem robić sam, wszystko zależało ode mnie i mojej siły. Mogłem biec w każdym kierunku, wolniej bądź szybciej, jak tylko chciałem, walcząc z wiatrem, szukając nowych stron tylko za sprawą siły własnych stóp i odwagi płuc.

Riley pomagał mu nawet, gdy Owens zmienił szkołę. Zresztą Jesse przez chwilę próbował wtedy futbolu amerykańskiego i koszykówki. W żadnym z zespołów nie wytrwał dłużej niż tydzień, a i tak… grając w kosza zdołał uszkodzić sobie kostkę. Dyrektor jego szkoły średniej namówił go więc, by został przy bieżni. Sęk w tym, że Edgar Weil, nowy trener sekcji biegów, nie miał żadnego doświadczenia z tą konkurencją. Poprosił więc o pomoc Rileya.

Pod ich przewodnictwem Owens szybko stał się gwiazdą, już w wieku 15 lat ustanowił nowe rekordy szkoły w skoku wzwyż i w dal. Mistrzostwa stanu Ohio stały się jego prywatnym podwórkiem – wygrywał tam trzy raz z rzędu. A w ostatniej klasie najlepszy w swojej kategorii wiekowej był też w kraju. Już w 1932 roku dostał się na testy kadry USA przed igrzyskami olimpijskimi. Wtedy jednak mu się nie powiodło i do Los Angeles nie pojechał.

Wkrótce jednak musiał rozstać się z ukochanym trenerem i wybrać uniwersytet. Spośród wielu, którego go kusiły, zdecydował się na stanowy w Ohio. I to mimo tego, że uczelnia nie była w stanie zagwarantować mu wówczas żadnego stypendium sportowego. A Jesse w tym czasie był już… żonaty i miał córkę, którą musiał utrzymać. Pracował więc jako nocny operator windy, dostawał za to sto dolarów miesięcznie. Poza tym był kelnerem, pomocnikiem w bibliotece, obsługiwał też dystrybutory na stacji paliw.

Jego sytuacja nie była więc najlepsza. Miał jednak szczęście w jednym względzie – w Ohio trafił na Larry’ego Snydera. Trenera, który miał kontynuować to, co zaczął Riley, poświęcając niemal całą swą uwagę rozwojowi Jessego. Sam wcześniej był sportowcem, któremu się jednak nie powiodło. Nie chciał, by jego los podzielił Owens. Obaj zresztą bardzo się zaprzyjaźnili i spotykali nie tylko na treningach.

Larry był częścią naszej rodziny. Sprawiał, że czułeś się jak jedyna osoba na świecie, która jest ważna. Po latach spotkałyśmy sportowca, który spotkał Larry’ego. Powiedział nam: „Larry nazywał mnie mistrzem!”. Odpowiedziałyśmy, że on wiemy, bo nazywał tak każdego (śmiech) – mówiły o Snyderze córki Owensa.

Zasługą Larry’ego był rozwój młodego sprintera. Po pierwsze Snyder poprawił jego start. Jak? Po prostu bezustannym powtarzaniem tylko tego jednego elementu. Po drugie nauczył go, jak wydłużyć skok w dal poprzez odpowiednie poruszanie nogami w locie. Po trzecie, powiedział Jessemu coś, co naznaczyło jego styl biegania – „stawiaj stopy tak, jakby bieżnia stała w ogniu”. Jeszcze po latach Jesse mówił: – Starałem się, by moja stopa dotykała na ziemi tak krótko, jak to tylko możliwe. Z powietrza szybko w dół, z ziemi szybko w górę.

Przede wszystkim jednak, Snyder miał jedną, podstawową zaletę. Nie patrzył na to, kim był Jesse.

Skóra

Nie jest żadną tajemnicą, że sytuacja czarnoskórych jeszcze długo po czasach sukcesów Owensa nie była w USA najlepsza. Łagodnie rzecz ujmując. Jesse – nawet podróżując z kadrą narodową – jadał w restauracjach „tylko dla czarnych” i spał w takich hotelach. Czasem zdarzało się, że któryś z „białych” moteli pozwolił mu zostać wraz z resztą kadry. Wtedy musiał jednak korzystać z tylnych drzwi i schodów zamiast windy.

W latach 30., a więc wtedy, gdy Owens osiągał największe sukcesy, wielu trenerów nie chciało też szkolić czarnoskórych lub traktowało ich gorzej. Ale nie Larry Snyder. Dowód? Wystarczy podać jeden przykład – Jesse został wkrótce mianowany przez niego kapitanem uniwersyteckiego zespołu biegaczy, stając się pierwszym czarnoskórym w historii, który sprawował tę funkcję. Mimo tego nie wolno mu było zamieszkać w tamtejszym akademiku, a zamiast tego musiał przenieść się do wynajmowanego mieszkania, wraz z innymi czarnoskórymi studentami. Wszyscy oni gotowali sobie sami, bo restauracje w pobliżu nie obsługiwały czarnych. Podobnie jak wiele kin.

Po raz pierwszy równoprawnym obywatelem Jesse poczuł się tak naprawdę… w nazistowskich Niemczech. Spał tam bez przeszkód w tym samym hotelu co reszta kadry, jadał w tych samych restauracjach i nie musiał przenosić się na tył autobusu, gdy do niego wsiadł. Do tego niemieccy fani dosłownie za nim szaleli. Zaczęło się zresztą już po drodze, gdy na pokładzie SS Manhattan (na którym zajmował kajutę trzeciej, murzyńskiej, klasy) rozdawał setki autografów. Ale to było tylko preludium.

Gdy amerykańska kadra dojechała już do Niemiec, to właśnie Jessego najbardziej oblegano. Oczywiście, nie było tylko pozytywnie. Choćby nazistowska prasa – kontrolowana przez władze – traktowała go inaczej. Jego rysunek umieszczono obok fotografii małpy, często pisano też o tym, że czarnoskórzy to „zwierzęta”. Owens, przyzwyczajony do segregacji rasowej, się tym jednak nie przejmował. Tym bardziej, że widział, jak reagują na niego kibice. Za każdym razem, gdy pojawiał się na stadionie, witała go burza oklasków. James LuValle – brązowy medalista na 400 metrów – twierdził potem, że wiele młodych dziewczyn na trybunach krzyczało tylko „Wo ist Jesse? Wo ist Jesse?”. Żeby było zabawniej, tuż przed igrzyskami mówiono Jessemu, by „nie skupiał się na obelgach z trybun i będzie dobrze”.

Doszło do tego, że Owens – oblegany przez łowców autografów – zaczął wręcz narzekać na swą popularność. Później przyznawał, że nigdzie nie spotkał się z takim zainteresowaniem, jak właśnie w Berlinie. – Gdy po igrzyskach wróciłem do mojej ojczyzny, po tych wszystkich historiach, które słyszałem o Hitlerze, nie mogłem nawet usiąść z przodu autobusu. Musiałem iść do tylnych drzwi. Nie mogłem żyć tam, gdzie chciałem. Każdy w 1936 roku klepał mnie po plecach, chciał uścisnąć moją rękę i zabrać do swego apartamentu. Ale nikt nie zaoferował mi pracy. […] Joe Louis i ja byliśmy pierwszymi czarnymi sportowcami, którzy stali się narodowymi bohaterami, ale żaden z nas nie mógł z tego skorzystać, choćby w reklamie, bo Południe by tego nie kupiło. Żyliśmy ze społecznym piętnem.

Zupełnie inaczej czuł się – mimo że zdawał sobie sprawę, jak patrzą na niego tamtejsze władze – w Niemczech. Tym bardziej, że znalazł tam prawdziwego przyjaciela.

Złota, których mógł nie mieć

W filmie „Olympia”, nakręconym przez wspomnianą Leni Riefenstahl, jedną z głównych postaci jest… Jesse Owens, skaczący w dal. Uwieczniono tam – choć część ujęć zrealizowano podobno później – jego fantastyczny skok, na odległość 8 metrów i 6 centymetrów. – Zdecydowałem, że nie chcę wrócić na dół. Zamierzałem latać, zostać w powietrzu na zawsze – mówił Owens o tym skoku. Nie oddałby go jednak w ogóle, gdyby nie pomoc Lutza Longa.

Kim był Long? Niemieckim sportowcem, uosabiającym wszelkie ideały „aryjskości”, jakie tylko mogliście sobie wymyślić. Był wysoki, muskularny, miał niebieskie oczy i blond włosy. Był też faworytem Niemców do złota w skoku w dal, już przed konkursem w Berlinie to do niego należał rekord Europy. Jak przystało na prawdziwego, wysportowanego Aryjczyka – kilka lat później znalazł się w armii. Zginął walcząc z amerykańskim wojskiem w bitwie o San Pietro, siedem lat po igrzyskach w Berlinie. Na nich też walczył z Amerykaninem. Tam jednak mógł zachować się tak, jak chciał tego on, a nie jego dowódcy.

Cały konkurs zaczął się od kwalifikacji, w których dolna granica awansu do finału była ustawiona stosunkowo blisko – trzeba było skoczyć zaledwie 7 metrów i 15 centymetrów. Dla Jessego Owensa powinna to być bułka z masłem. A jednak… pierwszy skok Amerykanin oddał, myśląc, że to wciąż trening. Tymczasem sędziowie podnieśli już flagi i rozpoczęli konkurs. Nic nie zmieniło to, że Jesse wciąż ubrany był w strój z bieżni, jako że wcześniej biegł kwalifikacje na 200 metrów (ustanowił tam przy okazji rekord olimpijski). Zdenerwowany, spalił kolejną próbę. Została mu jedna. Wtedy podszedł do niego jego najgroźniejszy rywal, Lutz Long.

Niemiec przedstawił się po angielsku (podobno z dumą prezentował znajomość amerykańskiego slangu) i po krótkiej wymianie uprzejmości powiedział Owensowi, że ten powinien zakwalifikować się bez problemu, nawet z zamkniętymi oczami. Zasugerował więc Jessemu, by odbił się dużo wcześniej niż zwykle, by próby nie spalić. Wiedział, że Owens i tak osiągnie wymaganą odległość. Amerykanin z rady skorzystał i dostał się do finału, który odbywał się później, tego samego dnia.

Tak przynajmniej opisywał to późniejszy mistrz. Dziś jednak często poddaje się w wątpliwość to, czy obaj w trakcie konkursu w ogóle rozmawiali. Pewne jest jednak, że w finale obaj stoczyli fantastyczną rywalizację. Najpierw Owens skoczył 7,74 m. Potem Long wyrównał ten wynik, ale Jesse odpowiedział, skacząc trzynaście centymetrów dalej. Niemiec jeszcze raz zdołał jednak dołączyć do swojego rywala… tylko po to, by po chwili zobaczyć Jessego przesuwającego granicę po raz kolejny. Tego nie był już w stanie pobić, a – już złoty – Owens w ostatnim skoku przekroczył osiem metrów.

Czy Lutz faktycznie mu pomógł – pewnie nigdy się nie dowiemy. Pewne jest jednak, że po konkursie to on pogratulował Jessemu jako pierwszy. A potem obaj się zaprzyjaźnili. – Moglibyście przetopić wszystkie medale i puchary, które mam i nie dorównałby 24-karatowej przyjaźni, którą czułem do Lutza. Wiele odwagi wymagało okazanie mi jej na oczach Hitlera. Smutną częścią tej opowieści jest, że nigdy więcej nie zobaczyłem Longa. Pisaliśmy ze sobą regularnie aż do inwazji Hitlera na Polskę. Wtedy listy się zatrzymały. Dowiedziałem się, że Lutz zginął, ale później nawiązałem kontakt z jego synem, z którym regularnie korespondowałem. W ten sposób nasza przyjaźń przetrwała – wspominał Owens.

To jedno złoto, którego Jesse mógł nie zdobyć. Stało się jednak inaczej, za sprawą – jeśli trzymamy się wersji Owensa – jego największego rywala. Drugie? Sztafeta 4×100 metrów, ostatnia z konkurencji, w której brał udział. W jej składzie znajdowało się dwóch biegaczy żydowskiego pochodzenia: Marty Glickman i Sam Stoller. Amerykańscy oficjele stwierdzili jednak, że nie chcą… urazić nazistów. Więc zastąpili ich Owensem i Ralphem Metcalfem. Żeby dopełnić ironii: Metcalfe również był czarny.

Ta decyzja zaskoczyła wszystkich, bo Stoller i Glickman byli w znakomitej formie i od początku trenowali pod start w sztafecie. Już wcześniej wiedzieli bowiem, że w niej wystartują, odpowiednio na pierwszej i drugiej zmianie. Potem biec mieli Foy Draper i Frank Wykoff. – Rankiem w dzień startu zostaliśmy wezwani na spotkanie, gdzie byliśmy w siódemkę [znalazł się na nim też Dean Cromwell, inny biegacz – przyp. red.] wraz z trenerami. Lawson Robertson, główny trener, oznajmił nam, że usłyszał plotki o najlepszych niemieckich biegaczach, których przygotowywano na start w sztafecie. Więc on też postanowił wystawić do niej najlepszych, czyli Jessego i Ralpha. Byliśmy absolutnie zszokowani, Sam nie powiedział nic przez całe spotkanie. Powiedziałem trenerowi, że nie da się ukryć światowej klasy sprinterów – wspominał Glickman.

W podobnym szoku był Owens, zaprzyjaźniony ze Stollerem, który zaprotestował i powiedział, że on swoje trzy medale już wygrał i jest zmęczony, więc lepiej dać biec Marty’emu i Samowi, bo na to zasługują. Dyskusji jednak nie było, więc Jesse wystartował w sztafecie. Do swojej kolekcji dołożył czwarte złoto i rekord świata. – W trakcie finału odczuwałem wszystkie możliwe emocje. Choć głównie frustrację i złość. Spojrzałem na bieżnię i widziałem Metcalfe’a, który omijał innych zawodników. To powinienem być ja. Antysemityzm był głównym powodem naszego odstawienia – mówił później Glickman. Stoller biegu nie oglądał.

Marty miał jeszcze nadzieję, że odbije sobie to na kolejnych igrzyskach. Ale wybuchła wojna i te się nie odbyły. Cztery lata później walki wciąż trwały. A gdy się skończyły, Glickman nie był już w stanie rywalizować na odpowiednim poziomie. Dopiero w 1998 roku Amerykanie postanowili nadać obu biegaczom odznaczenia, w zamian za to, czego doznali na tamtych igrzyskach.

62 lata po ich niedoszłym starcie i 62 lata po tym jak Jesse Owens – choć chciał zatrzymać się na trzech – wywalczył cztery złote medale w nazistowskich Niemczech, gdzie nawet wystawienie Żyda w amerykańskiej sztafecie było problemem.

Führer

Sami Niemcy zresztą Żydów w kadrze nie mieli w ogóle. No, z jednym wyjątkiem – Helene Mayer wywalczyła srebro w szermierce. W pewnym momencie Międzynarodowy Komitet Olimpijski rozważał nawet przeniesienie igrzysk do innego kraju, w którym mniejszości nie byłyby dyskryminowane. Hitler sam jednak zapewnił jego przedstawicieli, że Żydzi zostaną dopuszczeni do startu i imprezę zostawiono Niemcom.

Mało jednak brakowało, by na igrzyskach nie pojawił się Jesse Owens. Bo, ironicznie, z tego samego powodu co MKOl, wycofanie się rozważali sami Amerykanie. Ci sami, którzy potem nie wystawili dwóch biegaczy żydowskiego pochodzenia. Nie doszło do niego, bo ostatecznie uznano, że igrzyska są nie dla polityki, a dla sportowców. I to prawda, choć historia pokazała, że często ignorowana. Choćby ta Glickmana i Stollera.

Owens więc wystartował w Berlinie i, jak już pisaliśmy, pokazał Hitlerowi, na co stać czarnoskórych atletów. Taka przynajmniej była narracja w USA czy Anglii. A sam Führer? W ostatecznym rozrachunku niemal w ogóle nie przejął się sukcesami Jessego. Nie dość bowiem, że klasyfikację medalową – ze sporą przewagą – i tak wygrali Niemcy, to jeszcze zwycięstwa Owensa pokazywały światu, że Niemcy są krajem tolerancyjnym, wbrew temu, co się o nich mówi.

Jeśli Adolf Hitler wyrażał jakąkolwiek irytację, to głównie prywatnie. Albert Speer, główny architekt przywódcy Trzeciej Rzeszy, w swoich wspomnieniach pisał: – Hitler był wysoce zdenerwowany sukcesami Owensa. „Ludzie, których korzenie wychodzą się z dżungli, są prymitywni” mówił. „Są silniejsi niż cywilizowani biali i w przyszłości powinni być wykluczeni z rywalizacji w igrzyskach”. – Publicznie swe zdanie na ten temat zamanifestował jedynie pierwszego dnia olimpiady. I tu pora rozprawić się z powtarzanym często mitem.

Chodzi o sytuację, w której – zobaczywszy, że to Owens wygrał – Hitler miał w złości nie tyle wyjść, co wybiec ze stadionu, by nie musieć gratulować mu wygranej. Tak jednak nie było, całą historię zmyśliły gazety. Owszem, podobna miała miejsce pierwszego dnia igrzysk, ale Jesse wtedy nie startował. Złoto zdobył wówczas Cornelius Johnson. I to tuż przed jego dekoracją Hitler opuścił stadion. Jego współpracownicy wyjaśnili mu później, że albo musi gratulować wszystkim zwycięzcom, albo żadnemu z nich (pierwszego dnia ściskał ręce niemieckich medalistów). Wybrał drugą opcję. Stąd brak gratulacji dla Owensa.

Mało tego, Amerykanin wspominał potem, że po tym, jak wygrał na 100 metrów, Hitler wstał ze swego miejsca i mu pomachał (bądź zasalutował, według innej wersji). – Hitler miał ustalony czas, o którym przychodził i wychodził ze stadionu. W tym przypadku musiał to zrobić przed ceremonią dekoracji. Ale zanim wyszedł, szedłem na wywiad i przechodziłem blisko jego loży. Pomachał mi, ja mu odmachałem. Myślę, że w złym smaku byłoby krytykowanie gościa honorowego w jego własnym kraju.

To, że cała ta sytuacja miała miejsce, potwierdzał Robert L. Vann, amerykański dziennikarz, obecny na igrzyskach. – To była wspaniała impreza. […] Widziałem 100 tysięcy ludzi, którzy oszaleli, gdy zobaczyli biegnącego Jessego Owensa. […] Widziałem jak Adolf Hitler mu salutował. Widziałem Jessego Owensa, którego pozdrawiał Kanclerz tego kraju, a tłum bił brawo. A byli w nim głównie Niemcy! – wspominał.

Jakby tego było mało, wiele lat po zakończeniu tamtych igrzysk, Siegfried Mischner, były niemiecki dziennikarz, opowiedział w mediach, że… Hitler i Owens uścisnęli sobie ręce. Zrobiono im podobno przy tej okazji fotografię, którą Jesse miał nosić w portfelu przez długie lata. Według jego słów, Owens miał nawet kontaktować się z nim w latach 60., by – wraz z kolegami – opowiedzieli o tym momencie, obalając mity dotyczące tamtych igrzysk.

To była piękna chwila. Tę fotografię zrobiłem z tyłu trybuny honorowej, dlatego nie było tam dziennikarzy ze świata. Ale widziałem Owensa, ściskającego rękę Hitlera. Po igrzyskach mówiło się jednak, że Hitler zignorował Jessego, taka była narracja. Zdecydowaliśmy się nie publikować tego zdjęcia. Ja i kilku innych dziennikarzy, którzy tam byli. Owens był rozczarowany, potrząsał głową z dezaprobatą. Nikt z nas nie chciał jednak przedstawiać potwora w dobrym świetle. Teraz, gdy Owens i wszyscy moi koledzy już nie żyją, mam ostatnią szansę, by naprostować tę sytuację. Nie mam jednak pojęcia, gdzie znajduje się ta fotografia, o ile wciąż istnieje – mówił Mischner.

Pewnie trudno byłoby uwierzyć w jego wersję, gdyby nie to, że kilka lat później tę relację potwierdził Eric Brown, były brytyjski pilot, który też miał być świadkiem wspomnianej sytuacji. Czy obaj mówili prawdę? Nie wiemy. Z pewnością jednak możemy potwierdzić, że poniższe słowa – już po powrocie do kraju – wypowiedział sam Owens:

Hitler mnie nie zlekceważył. To nasz prezydent to zrobił. Roosevelt nie wysłał mi nawet telegramu.

Ojczyzna

Jak już wiemy, po powrocie do Stanów, Owens nadal był ofiarą dyskryminacji rasowej. Sukcesy na igrzyskach niczego w tej kwestii nie zmieniły. Pozwoliły mu jednak na jedno: zarabianie niezłych pieniędzy na prezentowaniu swoich możliwości. Był jednak haczyk – sport olimpijski w USA traktowano wówczas amatorsko. Skoro zarabiał, Jesse amatorem nie mógł już być. Co oznaczało też, że został skreślony ze składu kadry i otrzymał dożywotni zakaz startów.

Co więc robił Owens? Między innymi startował w wyścigach. Przeciwko… psom, motocyklom, a nawet koniom. Zwykle w przerwie lub przed meczami baseballu czy futbolu amerykańskiego. – Ludzie mówili, że to było uwłaczające dla olimpijskiego mistrza. Ale co miałem zrobić? Miałem cztery złote medale, ale ich nie da się zjeść. […] Ta rywalizacja nie była nawet uczciwa. Żaden człowiek nie jest w stanie pokonać wyścigowego konia. Sekretem było znalezienie jak najbardziej nerwowego z nich, a potem największego i najgłośniejszego pistoletu. Teraz trzeba było wyłącznie namówić startera, by sygnał do startu dał jak najbliżej ucha zwierzęcia – wspominał Jesse.

To nie były jednak jego wyłączne źródła utrzymania. W Kalifornii dostał 25 tysięcy dolarów za to, że przez dwa tygodnie… występował z orkiestrą. Rywalizował też z najszybszymi sprinterami z danego regionu, dając im czterdzieści jardów przewagi. Wygrywał. Na Kubie zgarnął w ten sposób równe 2000 dolarów. Przez krótki czas zajął się nawet trenowaniem baseballowej drużyny New York Mets. Reklamował też pralnię chemiczną, a w międzyczasie wrócił na moment do swoich studenckich czasów i nalewał paliwo na stacji benzynowej.

Zresztą studia podejmował jeszcze kilkukrotnie, ale uniwersytetu nigdy nie ukończył. Musiał zarobić na utrzymanie rodziny, która się rozrosła – Jesse po igrzyskach doczekał się bowiem jeszcze dwóch córek. Wreszcie stabilną i dobrze płatną pracę zaoferował mu Willis Ward, przyjaciel i były rywal z bieżni. Owens przeniósł się wówczas do Detroit i w zakładach Forda został asystentem dyrektora. Później sam zresztą piastował dyrektorskie stanowisko, aż do zwolnienia w 1946 roku.

To jednak tam odnalazł swoje powołanie. Bo o ile różne biznesy kompletnie mu nie wychodziły (a imał się wielu, założył m.in. kompanię taksówkarską czy sieć pralni, które szybko zbankrutowały, a sam Owens dodatkowo nieumiejętnie rozliczył podatki, za co został ukarany grzywną), o tyle znakomicie odnalazł się w PR-ze.

Wszyscy, którzy go znali, przyznawali, że miał umiejętność porywania tłumu swoimi przemowami. William Oscar Johnson ze „Sports Illustrated” napisał, że jest „połączeniem XIX-wiecznego czarownika z XX-wiecznym plastikowym gościem od PR-u”. Zresztą po igrzyskach Owens starał się to wykorzystać, pomagając młodym sportowcom i propagując aktywność fizyczną. Jeździł w tym celu po całym kraju, przy okazji użyczając wizerunku m.in. Fordowi czy Atlantic Richfield (rafinerii). Nic dziwnego, że w 1950 roku zgłosił się do niego rząd USA, który również zapragnął wykorzystać jego umiejętności. Najpierw został mianowany specjalistą ds. sportu młodzieżowego w Illinois, a pięć lat później Ambasadorem Sportu Ameryki.

Jako ambasador podróżował po świecie. Odwiedził Indie, Singapur czy Filipiny, spotykał się tam zarówno z przywódcami państw, jak i dziećmi z niższych warstw społecznych. Opowiadał, że sport może odmienić ich życie. Już w 1956 roku został doradcą prezydenta Eisenhowera przed igrzyskami olimpijskimi. W kolejnych latach często pomagał w rządowych projektach, wspierał też – za odpowiednim wynagrodzeniem – partię republikańską w walce o głosy. W międzyczasie otrzymał również kilka honorowych doktoratów i kluczy do miasta. Wreszcie, w 1976 roku, prezydent Gerald Ford uhonorował go Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem w USA. Musiał na nie poczekać tylko 40 lat.

Sam założył kilka firm specjalizujących się w public relations. Te – w przeciwieństwie do pralni czy taksówek – prosperowały znakomicie. Pod koniec życia Jessie Owens był więc całkiem zamożnym człowiekiem, który… nigdy nie stracił swej popularności. Jego imieniem nazywano ulice od Berlina do Wybrzeża Kości Słoniowej. W USA postawiono mu mnóstwo pomników. Stale pisali też do niego fani. Andy Monfried, jeden z nich, w swoim liście napisał:

Za każdym razem, gdy idę biegać, myślę o tobie. Kiedy wracam ze szkoły, udaję, że jestem tobą. Mam twoje zdjęcie z autografem w najbezpieczniejszym miejscu w domu. Kiedy będę starszy, pokażę je moim dzieciom i powiem, że swego czasu ten człowiek był najlepszym sportowcem na świecie. To honor mieć twój autograf. Kiedyś dokonam tego, czego dokonałeś ty. I będziesz ze mnie dumny.

Andy’emu się nie udało. Ale wielu innym tak. Osiągnięciami Owensa inspirowały się bowiem największe gwiazdy światowego sportu. W tym Carl Lewis, który na igrzyskach w 1984 roku powtórzył jego osiągnięcie i zdobył cztery złote medale w tych samych konkurencjach co Jesse. To ten drugi stał się jednak większa ikoną. I to mimo tego, że w pewnym momencie życia bardzo krytykowali go… Afroamerykanie.

Poszło o to, że w swojej książce z 1970 roku („Blackthink”), Owens sam skrytykował młodych ludzi, którzy obwiniali społeczeństwo o swoje problemy. Uważał, że sukces można odnieść niezależnie od okoliczności i tego, co dzieje się dookoła. Później – po wielu słowach krytyki, jakie usłyszał i przeczytał – przyznawał, że nie miał racji. Bo patrzył na świat przez pryzmat wyłącznie swojego przypadku, nie ogółu ludzi. Nastąpiło pogodzenie Jessego z „jego ludźmi”.

Dziesięć lat później zmarł. Zaatakował go rak płuc. Przez wiele lat po zakończeniu kariery Jesse Owens palił paczkę papierosów dziennie, w końcu się to na nim zemściło. Ówczesny prezydent USA, Jimmy Carter powiedział wtedy: – Prawdopodobnie żaden sportowiec nie symbolizował lepiej ludzkich zmagań z tyranią, biedą i dyskryminacją rasową. Jego osobisty triumf jako światowej klasy sportowca był preludium do kariery poświęconej pomocy innym. […] Jako młody człowiek pojechał na igrzyska, pewnie nieświadom swoich własnych możliwości, i zaprezentował się w sposób, w jaki – tak uważam – nie zrobił tego nikt inny od tamtego czasu.

I tak faktycznie było. Ale to nie wtedy Jesse Owens zrobił coś, czego powtórzyć nikt nie był w stanie.

Rekordzista

Był 1935 rok. Jesse Owens jeszcze nie pojechał na igrzyska, nie zdobył żadnego ze swoich medali, nie spotkał niemieckich fanów. Nikt nie wrzucił mu też 10 tysięcy dolarów do samochodu w trakcie powitalnej parady po powrocie do USA (Jesse nigdy nie dowiedział się, który z fanów zdecydował się to zrobić). Nie, Owens był wtedy młokosem o wielkich możliwościach. I miał je zaprezentować światu. To właśnie w maju 1935 roku jego sława eksplodowała. W trakcie Big Ten Conference Championship, rozgrywanych w Ann Arbor, pobił trzy rekordy świata i wyrównał kolejny. I, uwaga!, trzymajcie się foteli: zrobił to wszystko w 45 minut. A jakby tego było mało, nieoficjalnie mówi się, że zanotował wtedy nie cztery, a sześć rekordowych wyników.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że Jesse… miał w ogóle nie wystartować w tych zawodach. Niedługo przed nimi porządnie obił sobie plecy, gdy upadł na schodach. Bolały go na tyle mocno, że przez tydzień nie pracował, a jego trener i koledzy musieli pomóc mu wysiąść z auta, które dowiozło ich na miejsce zawodów. Przed startem przez pół godziny siedział w wannie z ciepłą wodą, by złagodzić ból. Nie przeprowadził żadnej innej rozgrzewki. Poprosił jednak trenera o możliwość wystartowania w biegu na 100 jardów. Układ był prosty: jeśli tam pójdzie mu dobrze, spróbuje też w kolejnych konkurencjach.

Zaczął o 15:15. Sto jardów (ok. 91,5 m) przebiegł wtedy w czasie 9,4 sekundy, choć niektóre stopery wskazały 9,3. Liczono jednak najwolniejszy czas, więc nie pobił rekordu, a „jedynie go wyrównał”. Dziesięć minut później oddał swoją pierwszą próbę w skoku w dal. Pomiar pokazał, że skoczył 8 metrów i 13 centymetrów. To był absolutny rekord, który przetrwał aż do 1960 roku, równe 25 lat. Dłużej nawet niż legendarny wynik Boba Beamona z igrzysk w 1968 roku.

Jon Hendershott, pracujący w „Track and Field News”, mówił o tej próbie: – Przerażające w tym wszystkim było dla mnie to, jak dobry Owens był, mimo tego, że wykonywał niewiele treningu skokowego. Do tego problem z plecami ograniczył jego możliwości do jednej próby… a mimo tego ustanowił rekord, który przetrwał przez jedną czwartą wieku. Niesamowita sprawa.

Najbardziej niesamowite rzeczy miały jednak dopiero nadejść. O 15:34 stanął na starcie biegu na 220 jardów. Pobił rekord, dobiegając w czasie 20,3 sekundy. Przy okazji – jako że był to dystans niewiele dłuższy od 200 metrów – „nagrodzono” go również rekordem w tej konkurencji. I wreszcie równo o 16:00 raz jeszcze wystartował na 220 jardów, ale tym razem przez płotki. Znów ustanowił rekord i znów uznano, że pobił też ten na 200 metrów. Średnia jaką wykręcił tamtego dnia – jeden rekord świata w 11 minut, jest nieprawdopodobna i niepowtarzalna.

W 2005 roku panel ekspertów uznał to za trzecie największe indywidualne osiągnięcie w historii sportu. Wyżej oceniono jedynie bieg na milę w wykonaniu Rogera Bannistera, który jako pierwszy zszedł poniżej granicy czterech minut i siedem zwycięstw Lance’a Armstronga w Tour de France, co zresztą nie zestarzało się dobrze. Dziś Owens znalazłby się tylko za Bannisterem.

I choć to igrzyska zapewniły mu wieczną sławę, to jednak nie występ na nich, a te 45 minut z 1935 roku, w trakcie których pobił bądź wyrównał każdy rekord, jaki tylko mógł, uznać trzeba za najwspanialsze osiągnięcie w jego karierze.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. YouTube, archiwalne nagrania z igrzysk olimpijskich w 1936 roku

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...