Reklama

Po odejściu z Lecha do Szkocji już się nie odkręciłem, wielki błąd

redakcja

Autor:redakcja

11 marca 2019, 13:22 • 36 min czytania 0 komentarzy

Dawid Kucharski nigdy nie był gwiazdą, nie zaliczano go do grona czołowych obrońców polskiej ligi. Mimo to przez lata utrzymywał się na powierzchni. Najpierw w Amice Wronki, a później po przekształceniach własnościowych – w Lechu Poznań. Zdobył Puchar Polski, w Ekstraklasie rozegrał 98 meczów, strzelił trzy gole i pewnie miałby znacznie bardziej okazały dorobek, gdyby w 2009 roku nie opuścił „Kolejorza” na rzecz szkockiego Hearts. Od tamtego momentu jego kariera okazała się równią pochyłą, dlatego szybko zszedł z większych scen. Dziś ma raptem 34 lata, piłkę nadal kopie, ale to już jego piąty sezon poza szczeblem centralnym. Kucharski ułożył sobie życie poza futbolem i raczej z taką drogą wiąże swoją przyszłość.

Po odejściu z Lecha do Szkocji już się nie odkręciłem, wielki błąd

W długiej rozmowie z Weszło powspominał stare czasy. Jak pracowało się ze Skorżą, Smudą i Majewskim? Po co koledzy wieszali mu plakaty z Kangą Akale? Który z rywali po każdym udanym zwodzie krzyczał „ole!”. Z jakiego powodu odrzucenie oferty z Rosji było początkiem gehenny? Jaki był młody Arvydas Novikovas? Jak wystawił go Widzew Łódź? Dlaczego źle czuł się w Stomilu Olsztyn? Zapraszamy.

***

Bardzo szybko się pana kariera zaczęła – debiut w Amice jeszcze przed osiemnastymi urodzinami – ale też szybko zakończyła jeśli chodzi o poważne granie. Już piąty rok jest pan poza szczeblem centralnym. Nie taki był plan?

Nie taki, ale natłok złych decyzji, które podejmowałem od momentu odejścia z Lecha Poznań plus kontuzje, które zdarzały mi się w kluczowych momentach, gdy dochodziłem do formy, sprawiły, że pewne sprawy przyspieszyły. Najpierw na dobre trafiłem do I ligi. Cały czas byłem w rozjazdach, powoli docierało do mnie, że niektóre rzeczy już nie powrócą. Nie jestem typem człowieka, który za wszelką cenę będzie w coś brnął i kurczowo się czegoś trzymał. W końcu zdecydowałem się na powrót do domu i zastąpienie poważnego grania w piłkę czymś, co da mi chleb na resztę moich dni. Wróciłem, poukładałem wszystkie sprawy osobiste i niejako zacząłem nowe życie.

Reklama

To jaki jest ten pomysł na nowe życie?

W piłkę na zawodowym poziomie nie gram już 3-4 lata. Zresztą, województwo lubuskie to piłkarska pustynia, najwyżej notowane kluby, czyli gorzowskie Stilon i Warta, rywalizują w III lidze. Tym bardziej więc nie trzymam się piłki, tylko poszedłem w biznes.

Jaki to biznes?

Produkuję i montuję ogrodzenia metalowe. Jesteśmy blisko granicy z Niemcami, większość zamówień realizujemy na tamtejszy rynek. A jakoś cztery miesiące temu otworzyliśmy też z żoną pizzerię. W tym kierunku ułożyłem sobie życie.

Chyba macie tutaj dobry klimat dla segmentu branż i ogrodzeń, mój znajomy z Gorzowa pracuje właśnie w takiej firmie.

Tak, jesteśmy trochę ogrodzeniowo-bramowym zagłębiem. Wracając do domu ze Stomilu Olsztyn zakotwiczyłem w trzecioligowym Stilonie, ale wiedziałem, że to już będzie tylko dodatek i trzeba szukać nowego pomysłu na siebie. Musiałem mądrze rozdysponować zaoszczędzone pieniądze. Kolega, który już wcześniej zajmował się taką produkcją, trochę mnie przyuczył i pokazał, jak to wszystko wygląda od środka. Po dwóch latach poznawania branży, postanowiłem zająć się tym samemu i do dziś to moje główne zajęcie.

Reklama

Zajmuje się pan jedynie zarządzaniem i logistyką czy faza produkcyjna też pana dotyczy?

Jestem przy fazie produkcyjnej od początku do końca – od spotkania z klientem i wszystkich pomiarów, aż do montażu. Nie mam dwóch lewych rąk, ale sam tych rzeczy nie robię, mam swojego spawacza i chłopaków, którzy zajmują się montażem. Stworzyłem zalążek mikrofirmy.

To jak z tymi pracownikami na rynku z perspektywy pracodawcy?

Bardzo ciężko, ale dajemy radę. Jeśli brakuje kogoś na stałe, zawsze zatrudni się kogoś z doskoku, kto będzie w stanie pomóc przy konkretnej realizacji.

I jak idzie w biznesie?

Dobrze. Dopiero od trzech lat jestem na „swoim”, ale nie mogę narzekać i sądzę, że z czasem uda mi się jeszcze rozwinąć działalność.

Przy piłce będzie pan chciał jakoś pozostać?

Chodziły mi takie pomysły po głowie, wiele osób proponowało różne zajęcia. W zasadzie w każdym nowym klubie pojawiają się takie możliwości. Przez pół roku prowadziłem nawet juniorów czwartoligowego Piasta Karnin, ale jak mówiłem, u nas w regionie piłka jest słabo rozwinięta, odstajemy od innych województw. Nie widać przyszłości dla takich projektów, a mi nie chodzi o to, żeby po prostu zabijać sobie czas. Jak już się za coś zabieram, chcę widzieć cel, etap finalny. Tutaj juniorzy wchodzący do piłki seniorskiej bardzo szybko giną. Nie ma klubu, który zachęciłby chłopaków i trenerów do pracy na jego rzecz, który niejako zjednoczyłby region i był jakimś punktem odniesienia. W Poznaniu jest Lech, w Szczecinie Pogoń, na Podlasiu Jagiellonia, u nas pustynia. I dlatego też nie ciągnie mnie do trenerki. Zabierając się za nią celowałbym w Ekstraklasę, nie miałbym radości z jeżdżenia do końca życia po wioskach z trzecią czy czwartą ligą. To nie dla mnie, zwłaszcza że przez lata funkcjonowałem na najwyższym poziomie piłkarskim w Polsce i wiem, jak wiele rzeczy powinno wyglądać, a nie wygląda. Inna sprawa, że z kolei osiągnięcie pewnego pułapu w pracy trenera przeważnie oznacza przeprowadzki, opuszczenie domu. Teraz byłoby mi to już nie na rękę, wszystko mam poukładane na miejscu.

Z czego wynika fakt, że lubuskie to biała plama na mapie polskiej piłki? 

Nie wiem, ale jest coraz gorzej. Jak wyjeżdżałem, były tu kluby drugoligowe, Gorzów miał nawet pierwszą ligę. Całość zdawała się dobrze funkcjonować. Chyba nieodpowiedni ludzie zarządzają klubami, nie mają doświadczenia i wiedzy. Pewnie niejeden majętny człowiek chciałby zainwestować tutaj w piłkę, ale mając raz czy drugi styczność z kimś takim, traci zaufanie i zapał. A pamiętajmy, że z kolei dobrze u nas stoi żużel, pod tym względem to krajowa czołówka i to na pewno nie faworyzuje piłki przy podziale środków. W efekcie nie mamy dziś klubu, który mógłby realnie mierzyć w awans do I ligi. Stagnacja trwa mniej więcej od dekady, żal patrzeć. Jestem z Kostrzyna, stamtąd wyszedłem ja, Darek Dudka, Grzesiek Wojtkowiak, Sebastian Ziajka i paru innych, którzy zaistnieli w reprezentacji lub w Ekstraklasie. Dziś miejscowy klub gra w A-klasie i nic nie zapowiada zmian na lepsze.

Pan od kilku lat gra w tych niższych ligach i można zapytać: po co, skoro tak dobrze idzie już poza boiskiem?

Z samym boiskiem trudno zerwać. Od trzech lat, gdy ruszyłem z firmą, powtarzam, że to już ostatni sezon, że wystarczy tej IV ligi, która tutaj i tak stoi na dość niskim poziomie jak na ten szczebel, ale przychodzi sobota i nogi same mnie niosą na mecz. Cały czas ciągnie do kopania piłki. Co pół roku myślę, żeby odpuścić i jak na razie bezskutecznie. Ostatnio znów zmieniłem klub. Jesienią grałem w okręgówce dla Orła Międzyrzecz, a niedawno wróciłem do IV ligi i jestem w Polonii Słubice. Okręgówka miała swoje plusy, zabierała mi mniej czasu, co przy intensywności moich zajęć w tygodniu nie było bez znaczenia. IV liga to już jednak inny poziom, lepsze boiska, cała otoczka jest trochę bardziej profesjonalna.

Schodząc na niższe szczeble przeżył pan szok? Za młodu ich pan zbytnio nie poznał.

Nie ukrywam, że mocno przeżyłem to zejście. Były momenty, w których chciałem dać sobie spokój. Nie mogłem się przyzwyczaić, że nie ma regularnych treningów, sprzętu czekającego na ciebie po przyjściu do klubu czy gotowego boiska treningowego, do tego dużo niższy poziom samych zawodników. Dopiero gdzieś tak po roku w pełni się przestawiłem i przywykłem do tej rzeczywistości. Sama gra – wiadomo. Głównie rąbanka, ale to ja musiałem się dostosować, a nie reszta do mnie. W trzecioligowym Stilonie jeszcze nie było tak źle. Trenerem był tam wtedy Artur Andruszczak, który przez wiele lat występował w Ekstraklasie i wiedział, jak pewne elementy przenieść. W kadrze znajdowało się też kilku zawodników z nieodległą przeszłością w I czy II lidze. Ale w IV lidze czy ostatnio w okręgówce różnica była już znaczna. Liczyło się jednak to, że wyszedłeś, pobiegałeś za piłką i czułeś po meczu, że nogi bolą. Ciągle mnie to rajcuje.

Czuł pan, że rywale nastawiają się na pana, że chcą coś udowodnić?

Wiele razy próbowano jakichś zaczepek czy porównania mojej obecnej sytuacji do tego, co było kiedyś. Przez tyle lat na boisku nauczyłem się jednak ignorować takie sytuacje, nie stanowiły dla mnie większego problemu. Normalne, typowe zachowanie przeciwników, którzy zawsze grali w niższych ligach.

W każdym klubie, począwszy od III ligi, robił pan za profesora? Zapewne takie były oczekiwania.

Raczej tak to wyglądało. Staram się też dużo podpowiadać młodzieży, nie tylko w trakcie meczów. W Karninie przez pół roku pracowałem z juniorami. Nie chciałem być tylko biernym członkiem zespołu, który przychodzi na trening, gra mecz i nic innego go nie obchodzi. Jeśli widzę, że któryś z chłopaków ma papiery na coś więcej, próbuję mu jak najbardziej pomóc swoim doświadczeniem.

Mając styczność z młodym pokoleniem dostrzega pan, że to już inna mentalność, inne czasy?

Zdecydowanie. Powtarzam chłopakom, że gdy ja byłem w ich wieku, nosiłem piłki, siatki, czyściłem sprzęt. Teraz młodzież przychodzi z telefonami, wylizana i wystylizowana od A do Z. Często do treningu zostaje pięć minut, a oni dopiero wchodzą do szatni. Trudno mi to zrozumieć, ale chyba takie czasy. A do tego w lubuskim młodzi nie są tak nakierowani na osiągnięcie czegoś więcej w piłce. W innych województwach przeważnie mają pod nosem jakiś klub ekstraklasowy czy pierwszoligowy. Przekłada się to na ogólną świadomość i zaangażowanie. Tu jednostki chcą iść do przodu, reszta traktuje piłkę jako niezobowiązującą przyjemność. Nie widzą wielkiej piłki na co dzień, nie mają inspiracji. W Karninie wygraliśmy ligę wojewódzką i awansowaliśmy do meczów barażowych o Młodą Ekstraklasę. Trafiliśmy na Miedź Legnica, przyjechał mój były trener Marek Śledź. Od razu było widać, że to drużyna z innej półki, z inną świadomością, że zawodnicy wiedzą, po co są w klubie.

Po sezonie w trzecioligowym Stilonie miał pan półroczny epizod w niemieckim SV Peheim. Skąd taki wyjazd?

W Stilonie, jak co roku, zaczęło się źle dziać. Akurat zadzwonił mój przyjaciel Waldemar Kowalczyk, który całą seniorską karierę spędził w Niemczech. Zapytał, czy nie chciałbym przyjechać do niego i pomóc mu w prowadzeniu klubu z szóstej ligi. Pomyślałem: czemu nie? Wówczas nic mnie jeszcze nie trzymało, nie miałem sztywnych planów i nadal szukałem pomysłu na przyszłość. Pojechałem tam do Waldka do Oldenburga na pół roku, ale potem postanowiłem wrócić do Polski, bo rodzina nie chciała ponownego wyjazdu. Wtedy uznałem, że osiedlam się w Polsce na stałe, chyba to był moment przełomowy.

Jak przedstawiały się realia szóstej ligi niemieckiej?

Powiedziałbym, że pod względem poziomu sportowego była to nasza czwarta liga. Chłopaki trenowali dwa razy w tygodniu plus mecz. Wyglądało to trochę jak spotkania co sobotę na grillu, gdy przy okazji kumple grają sobie w piłkę. Nikt się z tego nie utrzymywał, zawodnicy dostawali jakieś symboliczne pieniądze. Typowe niedzielne granie.

Mówi pan, że rodzina nie chciała zostać, czyli na początku brał pan pod uwagę dłuższy pobyt w Niemczech?

Tak. Waldek ma dobrą opinię w tamtym regionie, pojawił się plan założenia jakiejś szkółki piłkarskiej. Jeszcze bym sobie kopał, a jednocześnie rozwijał już projekty trenerskie. Ale ostatecznie wróciłem do siebie i spełniam się teraz na innych polach.

Z perspektywy czasu chyba dobrze wyszło? 

Myślę,  że tak, aczkolwiek ciągle wracam pamięcią do tego, co było. Ciągnie mnie do piłki, ludzie namawiają mnie do trenerki, ale na razie jak jest. Nie mam dziś czasu, żeby na poważnie się zaangażować w pracę z dziećmi, robienie kursów i tak dalej.

Czyli na przyszłość nie mówi pan „nie” pozostaniu przy piłce w innej roli?

Na to wychodzi (śmiech). To trochę tak, jak z kończeniem przeze mnie grania. Bywa, że staje się już ono kłopotliwe, nadchodzi sobota, a ja nie mogę przyjechać na mecz, bo praca nad jakimś zamówieniem się przedłużyła. Czuję się wtedy niezręcznie, bo skoro gdzieś poszedłem i mówiłem trenerowi, że co tydzień będę do gry, to staram się z tego wywiązywać. Chwilami trudno to pogodzić, kolejny raz chcę kończyć z kopaniem, a jednak zawsze jest tak samo: kończy się okres zimowy, zadzwoni jakiś trener z pytaniem, czy nie chciałbym jeszcze pograć i nie potrafię odmówić. I dlatego nie mówię, że na sto procent nigdy nie pójdę w trenerkę. Jakieś warianty cały czas mam, ale na razie zwycięża proza życia codziennego.

Stwierdził pan na początku, że wszystko co złe w pana karierze zaczęło się od odejścia z Lecha w 2009 roku. Decyzja o rozstaniu była obopólna? W ostatnim sezonie rozegrał pan już tylko trzy mecze ligowe…

Właśnie nie, było zupełnie inaczej. Klub chciał mnie zatrzymać, miałem już przygotowany nowy, pięcioletni kontrakt. Odchodził Franciszek Smuda, zastąpił go Jacek Zieliński i namawiał, bym został. Mówił, że jeśli utrzymam normalną formę, to będzie na mnie stawiał. Dostałem jednak konkretną ofertę ze szkockiego Hearts. Szybka decyzja i pojechałem. Wcześniej otrzymałem sygnały z Ukrainy, też się nad nimi zastanawiałem, ale nie byłem do końca przekonany. Szkocja zapowiadała się ciekawiej. Chciałem sprawdzić się w zachodniej lidze, przekonać się na własne oczy, jak to wygląda. Z perspektywy czasu wybrałem źle, należało zostać w Poznaniu.

Dawid Kucharski i Zlatko Tanevski

Pierwszy sezon jeszcze nie zapowiadał katastrofy. Z czasem przebił się pan do składu, rozegrał 14 meczów i nawet mówił potem, że jest zadowolony i po roku odrzucił oferty z Polski. 

Na początku mieliśmy trenera z Węgier Csabę Laszlo. On za bardzo na mnie nie stawiał. Potem go zwolniono i przyszedł Szkot Jim Jefferies, który od razu mi zaufał. Zaczął od porażki z Celtikiem, ale potem wygraliśmy trzy mecze z rzędu, w tym 2:0 z Hamilton Academical z braćmi Paixao w składzie. Miałem pewne miejsce, coraz lepiej to wyglądało. Wszystko się zepsuło, gdy do klubu przyszła oferta z Rosji, którą odrzuciłem. Żona znajdowała się w ósmym miesiącu ciąży, nie byliśmy przygotowani na przeprowadzkę w takim momencie.

Przychodząc do Hearts rozmawiałem z właścicielem Władimirem Romanowem. Powiedział wprost, że traktuje moje przyjście jako biznes, że prowadzenie całego klubu jest dla niego biznesem. Zostałem sprowadzony do Szkocji za darmo i miałem być inwestycją, na której jak najszybciej mógłby zarobić. Zresztą każdy tam przychodził na tej zasadzie. Hearts było oknem wystawowym, nastawiano się na sprzedaż, dlatego rotacja wśród zawodników i trenerów była bardzo duża. Zamykając się na Rosję, pokrzyżowałem plany Romanowowi. Był bardzo niezadowolony. Niedługo potem przestałem grać, nie łapałem się już nawet do meczowej kadry. Podobny los spotkał dotychczasowego kapitana, który nie chciał przedłużyć kontraktu.

Czyli nad ofertą z Rosji nawet się pan nie pochylał?

Nie, jakikolwiek transfer nie wchodził wtedy w grę. Pamiętam, że przyjechaliśmy z jakiegoś sparingu i trener powiedział, że dyrektor sportowy czeka na mnie w biurze. Wszedłem, a dyrektor od razu do rzeczy: jest propozycja z Rosji, bilet wykupiony, tylko mam podać datę, kiedy mogę polecieć na testy medyczne. Zaprotestowałem, stwierdziłem, że nigdzie nie jadę, żona zaraz urodzi syna, nie jest to dobry moment na takie wojaże i jak coś, do tematu możemy wrócić za pół roku. Nie takiej odpowiedzi oczekiwano.

Pamięta pan, kto złożył ofertę?

Na pewno chodziło o rosyjską ekstraklasę, klub z dolnej połówki tabeli. Nazwy nie jestem pewien, nie chcę skłamać.

Zaczęła się pana gehenna.

Tak to trzeba nazwać. Z jednej strony zostałem skreślony jako członek pierwszego zespołu, a z drugiej nie chcieli mnie nigdzie nie puścić, nawet na wypożyczenie. Była szansa na powrót do Polski, mój agent dwukrotnie rozmawiał z dyrektorem sportowym, ale stanowisko było jasne: skoro odmówiłem wtedy, zostaję i nigdzie się już nie ruszę. Straciłem cały sezon 2010/11. Nie rozegrałem żadnego meczu, trzy razy znalazłem się na ławce.

Od razu po odrzuceniu oferty zakomunikowano panu odstawienie na bocznicę?

Nie. Po kilku tygodniach mieliśmy krótki obóz ze sparingami, na który w ogóle nie pojechałem. Wtedy już wiedziałem, co się święci, próbowałem odejść, lecz bezskutecznie.

Dlaczego trzymano na siłę niepotrzebnego zawodnika? Wschodnia złośliwość?

Nie mam pojęcia, może właśnie o to chodziło. W klubie dochodziło do wielu innych dziwnych sytuacji. Jak mówiłem, nasz kapitan został odsunięty od składu i to na godzinę przed meczem, bo odrzucił propozycję nowego kontraktu. Prezes był osobą, nazwijmy to, barwną. Potrafił bez zapowiedzi zjawić się w klubie z dnia na dzień, a później nie pokazywać się przez pół roku. Co kilka miesięcy zmieniano trenera. Jeden wielki chaos, który był na porządku dziennym. W pewnym momencie zwolniono też dyrektora sportowego, a cały zarząd przebywał na Litwie. Staliśmy się klubem zarządzanym za pomocą maila i telefonu. Jakoś rok po moim odejściu Romanow już całkowicie „zaginął”, nie dało się z nim skontaktować przez wiele miesięcy. Koniec końców klub został sprzedany.

Finansowo przynajmniej wyszedł pan na swoje?

W tym kontekście nie mogłem narzekać, wszystko co miałem zagwarantowane w umowie, było wypłacane na czas.

Jak się pan odnajdywał w szkockiej ekstraklasie, gdy jeszcze pan grał?

Na początku bywało ciężko, w debiucie zaliczyłem 90 minut i straciłem miejsce w składzie. To było zupełnie inne granie. Piłka głównie przebywała w powietrzu, akcje co chwila przenosiły się spod jednej bramki pod drugą, do tego oczywiście bardzo dużo walki wręcz, dwa razy złamano mi nos. Napastnicy przeważnie mieli gabaryty, które u nas są raczej charakterystyczne dla środkowych obrońców – chłopy po 190 cm wzrostu i 90 kg wagi. Zakładali ochraniacze na zęby, a bywało, że w ogóle je wyciągali, bo mieli tylko wkładane (śmiech). Dość specyficzne okoliczności. Zawsze uważałem siebie za walecznego zawodnika, a po jednym ze sparingów trener mówi mi, że jestem za mało agresywny, że muszę robić więcej zadymy na boisku. Na początku trudno było się dostosować, ale z biegiem czasu oswoiłem się z tą rzeczywistością.

Podobno trener pewnego razu zarzucił też panu, że nie odzywa się pan na boisku.

Nie ukrywam, że wyjeżdżając do Szkocji prawie nie znałem angielskiego, nie miałem z nim za bardzo styczności. Dopiero tam na miejscu opanowałem język na normalnym poziomie. Początkowo bardziej dukałem niż mówiłem, więc w trakcie gry też trudniej było się dogadać, a trener faktycznie wymagał od stoperów ustawiania drużyny i dyrygowania kolegami. Zresztą, podobnie jak w Polsce, to nie była nowość. Na samym starcie w drużynie był Adrian Mrowiec, ale jeszcze w tym samym okienku odszedł do Arki Gdynia i zostałem sam, co pewnie trochę przyspieszyło moją językową naukę.

Mrowiec po roku wrócił, akurat wtedy, gdy zaczął się dla pana najgorszy okres. 

Zmienialiśmy się – Adrian potem grał, ja nie, ale przynajmniej miałem rodaka, z którym mogłem pogadać na różne tematy. On był bardziej oswojony ze specyfiką klubu, bo wcześniej występował w FBK Kowno, które też należało do Romanowa i prosto stamtąd przeszedł do Hearts. Opowiadał kilka anegdot i przygotowywał mnie na to, czego się spodziewać po transferze do Szkocji.

Krótko mówiąc, „Serca” znajdowały się w Szkocji, ale były zarządzane raczej jak wschodnie kluby z lat 90. ubiegłego wieku.

Dokładnie. Romanow poza Hearts i FBK Kowno miał jeszcze klub na Białorusi oraz litewski klub koszykarski. Zawodnicy często przepływali z jednego miejsca do drugiego. Najlepsi szli do Szkocji.

W Hearts w tamtym okresie grał młody Arvydas Novikovas, dziś czołowa postać Ekstraklasy w barwach Jagiellonii. Jak się prezentował?

Od początku było widać, że jest zawodnikiem nieprzeciętnym, mimo że wtedy dopiero wchodził do składu. Ale miał to „coś”, byłem przekonany, że zaistnieje na wyższym poziomie.

Od razu dał się poznać jakoś człowiek dość szalony i krnąbrny?

Tak, byliśmy sąsiadami, często razem jeździliśmy na treningi. Ma swój specyficzny sposób bycia, dziś oglądam tego samego Novikovasa co w szkockich czasach.

W pana drugim sezonie w kadrze Hearts znajdował się również Evaldas Razulis, który później miał epizod w Górniku Łęczna, ale on nawet nie zadebiutował.

Nie kojarzę takiego nazwiska. Przez klub przewijało się wielu piłkarzy z krajów wschodnich, również w grupach juniorskich. Dosłownie jakby ktoś klub ze Wschodu przeniósł do Szkocji. Do tego na początku pierwszy trener był Węgrem, drugi Niemcem, a prezes, dyrektor sportowy czy trener bramkarzy byli rosyjskojęzyczni.

W meczach o stawkę nie grał pan od 20 marca 2010 roku do 23 lipca 2011 roku, gdy zawitał pan do Pogoni Szczecin. Po tak długiej przerwie już się pan na dobre nie odkręcił. 

Można tak powiedzieć. Po uwolnieniu się od Szkocji bardzo zależało mi na znalezieniu klubu w Ekstraklasie. To jednak pod każdym względem inny poziom niż I liga. Wiedziałem, że gdybym od razu wrócił do polskiej elity, byłoby mi łatwiej odzyskać równowagę, bo tam jednak więcej jest grania w piłkę jako takiego. Najkonkretniejszą ofertę dostałem jednak z Pogoni, która zamierzała walczyć o awans. Dodatkowym plusem był fakt, że miałbym blisko do domu, raptem półtorej godziny jazdy.

Kucharski w barwach Pogoni ściga się z Michałem Masłowskim.

To co poszło nie tak? Gol w debiucie, wygrana 3:0 z Polonią Bytom, a po 11. kolejce wypadł pan ze składu i to był w zasadzie koniec.

Moja forma nie była najlepsza. Po prostu. Początek okazał się bardzo dobry, ale na dłuższą metę nie dało się oszukać tego, że miałem bardzo długą przerwę. Przez 6-7 miesięcy nie grałem w Hearts w ogóle, a później pozwolono mi na występy w rezerwach. Wszędzie trudno wrócić do formy poprzez drugi zespół, a w Szkocji tym bardziej nie można było mówić o poważnym graniu. U nas rezerwy często przynajmniej rywalizują w III czy IV lidze, tam zaś była to niejako wewnętrzna liga rezerw klubów szkockiej ekstraklasy – bez żadnych awansów, spadków i tak dalej. Bardziej sparingi niż mecze o stawkę. Nie udało mi się nawet nadrobić kondycyjnych zaległości. Przychodząc do Szczecina musiałem się też na nowo przyzwyczajać do regularnej walki o ligowe punkty, zwłaszcza że wszyscy się na Pogoń spinali i każdy mecz był meczem o życie, pod dużą presją. Wszystko się skumulowało, nie dałem rady tego pociągnąć. Czas zrobił swoje.

W Pogoni próbowano później ustawiać pana jako defensywnego pomocnika.

Pomysł pojawił się wraz z przyjściem trenera Ryszarda Tarasiewicza. Czułem się w tej roli naprawdę nieźle, ale nie byłem w stanie podołać fizycznie. U Tarasiewicza granie w środku oznaczało nieustanne zapierdzielanie, więc mijała godzina, łapały mnie skurcze i było po wszystkim. Jako pomocnik rozegrałem swoje jedyne dwa mecze na wiosnę, między nimi był spory odstęp. Na dodatek pod koniec sezonu doznałem kontuzji pachwiny, a to była kluczowa faza walki o awans. Udało się go wywalczyć i sądziłem, że po urlopie stawiam się już w klubie ekstraklasowym, zaczynam od początku przygotowania na sto procent i walczę o skład. W międzyczasie jednak trenera Tarasiewicza zastąpił Artur Skowronek. Szybko otrzymałem telefon od dyrektora sportowego, że nie ma dla mnie miejsca w drużynie i musimy się jakoś dogadać.

Skończyło się tak, że stracił pan kolejną rundę i jesienią 2012 roku pozostawał bez klubu.

Dyrektor chciał, żebym zrzekł się części zaległych pieniędzy. Gdybym się zgodził, mógłbym wrócić do zespołu i normalnie trenować, co może nawet skończyłoby się szansą od trenera. Nie chciałem jednak iść na coś takiego, więc tkwiłem w zawieszeniu, a przez 2-3 miesiące mi nie płacono. Sprawa miała się skończyć w sądzie, ale wreszcie po trzech miesiącach się dogadaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę.

Na przełomie 2012 i 2013 roku zaczął pan trenować z będącym jeszcze w Ekstraklasie Widzewem Łódź. Wybuchła z tego mała afera, gdy nie doszło do podpisania kontraktu. Pan mówił, że klub najpierw się z panem porozumiał, a potem wystawił w ostatniej chwili. Druga strona twierdziła, że zwyczajnie nie zdał pan testów, była też wersja, że okazał się pan za drogi.

Będąc już wolnym zawodnikiem dostałem telefon od Krzysztofa Chrobaka, żebym przyjechał do Widzewa na sparingi, bo są zainteresowani. Pojechałem. Testowani byli też wtedy Bartłomiej Pawłowski i Michał Płotka. Zagrałem 2-3 mecze, cały czas trenowałem, trener był na „tak”. Powiedział, że jest zadowolony z tego, co zobaczył i mam iść rozmawiać z dyrektorem. Ustaliłem z nim wszystkie warunki umowy, byliśmy dogadani. Dostałem nawet kontrakt do przejrzenia w domu i jeśli byłoby ok, to następnego dnia podpisujemy, a w międzyczasie przeszedłem testy medyczne, wypadły jak trzeba. No i w ostatniej chwili dyrektor mówi, że mieli rozwiązać kontrakt z jednym ze stoperów, ale jednak się nie udało i nie ma pieniędzy na moje zatrudnienie. Tak to wyglądało. Zdenerwowałem się. To była końcówka lutego czy początek marca, wcześniej ze względu na Widzew odrzuciłem inne oferty i zostałem na lodzie.

Kucharski na treningu Widzewa

Wtedy odezwali się ludzie z Okocimskiego Brzesko, a że innych wariantów nie miałem, postanowiłem się tam udać. Układ był prosty: przychodzę na jedną rundę, odbudowuję się i przy okazji pomagam klubowi utrzymać się w I lidze.

I jak wyszło?

W sporej mierze zgodnie z planem. Okocimski miał poważne problemy organizacyjno-finansowe, ale obroniliśmy się przed spadkiem, a ja grałem regularnie. Strzeliłem nawet dwa gole i zdarzało się, że trafiałem do jedenastek kolejki. Forma wracała. Z tego, co wiem, byłem obserwowany przez Górnika Zabrze, prowadzonego wówczas przez Adama Nawałkę. Przyjeżdżał mnie oglądać Jacek Wiśniewski, pracujący dla Górnika jako skaut. Wszystko zdawało się być na dobrej drodze. Zainteresowanie z Zabrza jednak ucichło. Nie wiem, może akurat rozegrałem słabszy mecz. Otrzymałem za to ofertę ze Stomilu Olsztyn od śp. dyrektora Andrzeja Biedrzyckiego i przyjąłem ją. Sportowo spadliśmy, ale Kolejarz Stróże nie otrzymał licencji i dzięki temu się uratowaliśmy.

To był pana ostatni sezon na szczeblu centralnym, mimo że w Stomilu czasu pan nie zmarnował.

Grałem sporo, uzbierałem 22 mecze ligowe, więc pod tym względem byłem zadowolony. Pod koniec sezonu poczułem się jednak trochę zmęczony mentalnie. Ponownie broniłem się przed spadkiem, finansowo znów nie było jak należy. Na dodatek w spotkaniu z GKS-em Tychy przytrafił się kolejny uraz, straciłem kilka tygodni i dopiero w ostatniej kolejce wszedłem na końcówkę. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że to już nie ma sensu. Niedługo miałem skończyć 30 lat, nadszedł moment na podjęcie męskiej decyzji. Spokojnie usiedliśmy z żoną, porozmawialiśmy i ustaliliśmy, że wracamy w rodzinne strony.

Czyli jednak poczuł pan w Stomilu, że piłkarsko już nigdy nie wróci do dawnego poziomu?

Poczułem. W Stomilu nie było widoków, żeby celem stało się coś innego niż utrzymanie. A większość kadry stanowili zawodnicy stamtąd, z regionu. Nie do końca czułem się komfortowo w takich okolicznościach. Kibice patrzyli na mnie jak na kogoś, kto przyjechał z daleka i chce zabrać miejsce w składzie któremuś z ich chłopaków. Zdałem też sobie sprawę, że jestem bliżej niż dalej z zakończeniem kariery i skoro do tej pory nie udało mi się wrócić do Ekstraklasy, prawdopodobnie już się to nie uda. Podszedłem do tematu bardziej jak realista niż optymista.

Brakowało już nawet ofert z I ligi?

Były, dostałem propozycje z dwóch klubów, ale nie były one wystarczająco przekonujące. Przeliczyliśmy to sobie z żoną, że nie ma sensu znów jechać gdzieś całą rodziną na Śląsk czy do Małopolski, żeby przez pół roku czy rok grać za 5-6 tys. zł. Uznaliśmy, że lepiej już osiąść w jednym miejscu, że pora na stabilizację. Ja miałem znaleźć sobie konkretne zajęcie, żona przy takim układzie też miała większe możliwości, żeby dostać pracę. A syn wchodził w wiek przedszkolny, nie chciałem, by co chwila zmieniał otoczenie, zostawiał wszystkich znajomych.

Kucharski w koszulce Okocimskiego Brzesko

To jaka z perspektywy czasu będzie ocena całej kariery? Z jednej strony sporo pana ominęło. W udanym sezonie Lecha w europejskich pucharach za kadencji Franciszka Smudy już prawie pan nie grał, przy mistrzostwie i meczach z Juventusem czy Manchesterem City już pana nie było. Z drugiej – nigdy nie uchodził pan za wielki talent, nieraz był krytykowany za formę w Amice czy Lechu, a jednak długo utrzymywał się na powierzchni, rozegrał dla tych klubów prawie 100 meczów w Ekstraklasie, pograł w pucharach. 

Na pewno nie mogę mówić, że nic nie osiągnąłem i do niczego nie doszedłem. Podjąłem jednak wiele złych decyzji, co po latach widzę jeszcze lepiej. Kariera się załamała i już nigdy nie wróciła na właściwe tory. Co nie zmienia faktu, że fajnie spędziłem czas, wiele przeżyłem, poznałem świetnych ludzi. A talentu zbyt dużo nie miałem, musiałem nadrabiać pracą i zaangażowaniem. Nikt mi nie dał niczego za darmo, nie ciągnął za uszy, nie byłem niczyim ulubieńcem. Na wszystko musiałem zasłużyć, to, co osiągnąłem zawdzięczam tylko i wyłącznie sobie. Ale też sam sobie potem karierę zniszczyłem, to były moje decyzje i biorę za nie odpowiedzialność. Nie miałem koło siebie kogoś, kto mógłby mi rozsądnie doradzić co do wyboru klubu czy w takich chwilach jak słabszy występ i wynikająca z tego blokada w głowie. No i te kontuzje. Jak mówiłem, często pojawiały się w kluczowych momentach – jak w Szczecinie w decydującej fazie walki o awans. W Poznaniu również kilka razy problemy zdrowotne przerywały mi serię występów. Całość zsumowała się na to, że szybko zszedłem z wielkiej sceny piłkarskiej.

Ogólnie nie nudziłem się przez te lata, dużo się działo. Jest to pewnym paradoksem. Należę do ludzi, którzy nie lubią zmian, a w karierze były one na porządku dziennym. Całkowite przeciwieństwo tego, kim jestem. Lubię stabilizację w jednym miejscu.

Która z tych złych decyzji była najgorsza?

Ta o odrzuceniu oferty nowego kontraktu w Lechu i wyjeździe do Szkocji. Porzuciłem środowisko, w którym obracałem się od wieku juniora, znałem wszystkich ludzi, dobrze się w nim czułem. Odszedłem trochę na siłę, nie mogłem oprzeć się pokusie zobaczenia na własne oczy, jak funkcjonuje futbol na Zachodzie. To był impuls, niestety zaważył on moich późniejszych losach.

Analizując lata w Amice i Lechu, łatwo zauważyć, że rzadko był pan pewny miejsca w składzie. Brakowało sezonu rozegranego od deski do deski, w którym pana pozycja byłaby niepodważalna. Ewentualnie wyjątkiem mógłby być sezon 2007/08, w którym od 8. kolejki grał pan już praktycznie wszystko.

To był chyba mój najlepszy okres. Zagrałem z Ruchem Chorzów, strzeliłem gola, wygraliśmy 6:2 i zostałem w składzie. Miałem też udaną końcówkę ostatniego sezonu w Amice, czułem zaufanie ze strony trenera Krzysztofa Chrobaka. Potem połączyliśmy się z Lechem. Przez pierwsze dwa lata zdawało się to zmierzać w dobrym kierunku. I ja, i Franciszek Smuda uważaliśmy, że powoli staję się zawodnikiem, którego chcieliby widzieć i którym sam chciałbym być. Dobry trener, klub, partnerzy z zespołu, fajne miasto. Zaczynałem czuć, że docieram do miejsca, w którym każdy polski ligowiec chętnie by się znalazł.

Dla niektórych zaskoczeniem był sam fakt, że znalazł się pan w Lechu po fuzji. Miało się to stać kosztem m.in. Marcina Kusia, Błażeja Telichowskiego czy Mariusza Mowlika. 

Pod koniec pobytu w Amice wiedzieliśmy, że staniemy się częścią nowego Lecha i że na początku przechodzi tam cały zespół. Szefowie klubu – prezes, dyrektor sportowy – też przychodzili z Wronek. Nie było w ogóle tematu, że ktoś gdzieś odchodzi. Dopiero później, w „praniu”, zaczynała się selekcja. Jak to mówił trener Smuda „trzy najsłabsze ogniwa są wymieniane na trzy mocniejsze”. I w kolejnych rundach było widać, że skład mamy coraz silniejszy.

Trening Lech Poznan Oboz Wronki

Debiutował pan w Amice w nietypowych okolicznościach, bo od razu w europejskich pucharach.

Zbieg okoliczności. Większość obrońców leczyła kontuzje, a że dopiero co zdobyliśmy z Amiką mistrzostwo Polski juniorów, postanowiono dać mi szansę. We Wronkach zresztą trenerzy nigdy nie mieli większych oporów, żeby postawić na młodych. Ja zostałem jednym z nich, szybko wszedłem do Ekstraklasy, co zaprocentowało w kolejnych latach. Zagrałem od 66. minuty z walijskim Llansantffraid FC. Wygraliśmy 5:0, po moim wejściu padły jeszcze dwie bramki, które zdobywał Tomasz Dawidowski.

Z Walijczykami mierzyliście się w sierpniu. Niecałe trzy miesiące później zadebiutował pan w lidze i… chyba nie wyszło najlepiej. Godzina ze Szczakowianką Jaworzno, przegrywaliście wtedy 0:2, po pana zejściu udało się wyrównać. 

Szału nie było, ale tragedii też nie. Rozmawiałem później z Czesławem Michniewiczem – wtedy naszym drugim bramkarzem – poklepał mnie po plecach, powiedział, że było dobrze, zmiana typowo taktyczna. Wszedł za mnie piłkarz bardziej ofensywny, doszło zresztą do podwójnej zmiany, bo na boisku pojawił się też Grzegorz Król. Niczego nie zawaliłem, rywale nie mieli goli czy sytuacji po moich błędach. Wynik na to nie wskazywał, ale debiut mogłem uznać za udany i czułem, że dałem radę. Następne występy tylko potwierdziły, że jest ok, że nie przerasta mnie ten poziom. Stałem się normalnym członkiem pierwszego zespołu.

Po trzech spotkaniach w pierwszym składzie zagrał pan w dwumeczu Pucharu UEFA z Malagą. Poczuł pan, że to inny świat, inna klasa rywali?

W jednym i drugim meczu Hiszpanie okazali się lepsi, zasłużenie wygrywali po 2:1. Nie mogliśmy się kłócić. Ale zbytnio tego nie przeżywaliśmy, Wronki były małym ośrodkiem, presja niewielka. Wszyscy czuliśmy, że mamy niewiele do stracenia, a sporo do zyskania, że można się pokazać i nabrać doświadczenia. To była nasza jedyna presja. Super sprawa dla zawodników takich jak ja czy Marcin Burkhardt, którzy dopiero wchodzili do seniorskiej piłki. Trochę tremy się pojawiło, ale więcej było ekscytacji, nie mogłem się doczekać. Moim zdaniem nie wypadliśmy tak źle. Wiadomo, że zostaliśmy zmuszeni do obrony, Malaga siedziała na nas jak na czereśni, ale i tak czuło się radość, że mogliśmy zmierzyć się z piłkarzami, których do tej pory oglądaliśmy tylko w telewizji. A „Bury” zaprezentował się wtedy z tak dobrej strony, że po pierwszym spotkaniu chcieli go tam w Maladze zatrzymać, miał już z nami nie wracać.

Któryś z ówczesnych asów Malagi najmocniej zalazł za skórę na boisku?

Dario Silva! Skubaniec był dużo niższy, a skakał dwa razy wyżej niż ja. Przy każdym udanym zwodzie krzyczał „ole!”. Z nim stoczyłem najwięcej pojedynków. Mega dobry zawodnik, wtedy już wiedziałem, jaka jest różnica między polskimi ligowcami a gwiazdami pokroju Silvy. Za to „Bury” parę razy fajnie skręcił Kikiego Musampę, aż kibice Malagi bili brawa na stojąco. Naprawdę miłe wspomnienia. Wielkie przeżycie dla mnie i moich znajomych.

Chyba znacznie mniej przyjemnym przeżyciem okazała się faza grupowa z jesieni 2004 roku. Drużyna była już bardziej doświadczona, a zebraliście straszne lanie: 0:5 z Rangersami, 1:3 z Grazer AK, 1:3 z AZ Alkmaar, 1:5 z Auxerre. 

Jeśli dobrze pamiętam, po raz pierwszy Puchar UEFA miał wtedy fazę grupową. Żeby się tam dostać, wystarczyło wyeliminować łotewską Windawę. Późniejsi rywale w bolesny sposób pokazali nam miejsce w szeregu, co tu dużo gadać. Pamiętam, że jako cały zespół czuliśmy się skonsternowani, jaka jest różnica między nami a rywalami z Zachodu. I to różnica pod każdym względem – technicznym, taktycznym, przygotowania fizycznego. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć pozytywów. Zaczęło do nas docierać, że coś jest nie tak z naszą piłką, że to nie może tak wyglądać.

Tym bardziej, że nie mówiliśmy o rywalach z europejskiej czołówki, ewentualnie poza Rangersami. 

Dokładnie. Może niektórzy się zdziwią, ale najlepszą drużyną w tamtej grupie było Alkmaar. Zabili nas wymiennością pozycji i przygotowaniem taktycznym. Nie zapamiętałem indywidualnie żadnego zawodnika Holendrów, ale jako zespół… Nigdy wcześniej nie grałem przeciwko lepiej zorganizowanemu przeciwnikowi. Nie mogliśmy się połapać, co jest grane. Taktycznie byli kilka poziomów nad tym, co znaliśmy z Ekstraklasy. To była piłka niezrozumiała dla nas. Łatwo sobie wyobrazić, co w trakcie meczu działo się z naszymi głowami.

W moich wspomnieniach najbardziej bezradną Amikę widzę w ostatnim meczu grupowym, z Auxerre. Przegraliście 1:5, a mogło być drugie tyle. 

Koszmarny mecz. Jakoś koło 40. minuty doznałem kontuzji kostki – później się okazało, że więzadło jest zerwane i trzeba operować. Z boiska zszedłem jednak dopiero kwadrans po przerwie. Na swojej stronie grałem przeciwko niesamowicie szybkiemu Kandze Akale. Wyprzedzał mnie nawet wtedy, gdy początkowo miałem trzydziestometrową zakładkę. Możliwe, że indywidualnie nikt już tak mocno nie dał mi się we znaki. Po meczu koledzy mieli dużo śmiechu i jeszcze długo przypominali jego nazwisko. W żartach wieszali mi na szafce koszulki z jego nazwiskiem.

Nie brakowało wtedy kuriozalnych zdarzeń. Arek Malarz jeszcze przed przerwą doznał kontuzji, a wchodzący za niego Radosław Cierzniak zaraz na początku drugiej połowy dostał czerwoną kartkę za rękę poza polem karnym. Więcej bramkarzy na ławce nie mieliśmy, więc między słupkami stanął Marcin Burkhardt. Wpuścił tylko jednego gola, za to popisał się dwoma interwencjami, za które brawa zebrałby każdy normalny bramkarz.

Cóż, wynik w pełni odzwierciedlał przebieg boiskowych wydarzeń.

Tamte mecze pomogły wyciągnąć wnioski na przyszłość, czy jednak bardziej zasiały ziarno wątpliwości co do swoich możliwości? 

Pomogły. Trener Maciej Skorża, zapalony taktyk i teoretyk, mocno przeżył te porażki, ale w pozytywnym znaczeniu. Nie zmarnował tej lekcji, mieliśmy później więcej treningów czysto taktycznych, ćwiczyliśmy poruszanie się po boisku. W tamtych spotkaniach w pełni obnażone zostały nasze słabości. Na wiele boiskowych sytuacji nie potrafiliśmy zareagować, bo przeciwnik poprzez samo ustawienie był krok przed nami. Następny okres przygotowawczy w znacznej mierze poświęciliśmy taktyce.

Z czasem znalazł się pan w Poznaniu i chyba stał się częścią najlepszego „Kolejorza” w XXI wieku. Zdaniem wielu to właśnie Lech z Lewandowskim, Stiliciem, Reissem, Rengifo, Murawskim czy Bandrowskim grał najbardziej jakościową piłkę, przewyższając nawet ekipę, która wygrywała z Manchesterem City czy remisowała z Juventusem. 

Też wydaje mi się, że to był najmocniejszy Lech w ostatnich dwóch dekadach, a na pewno mocniejszy od obecnego. Tym bardziej mogę żałować tego odejścia do Szkocji, bo rok później „Kolejorz” zdobył mistrzostwo, którego mi w CV brakuje.

Jak pan wtedy postrzegał Roberta Lewandowskiego? 

Było widać po nim, że jest napastnikiem absolutnie nieprzeciętnym, że nie przyszedł, by strzelić sobie 5-7 bramek na sezon. Pamiętam jego debiutanckiego gola w Ekstraklasie, kozacka piętka z Bełchatowem. Musiało to robić wrażenie. Cały czas ćwiczył dodatkowo, po treningach zostawał i szlifował swoje uderzenie. Szybko można było powiedzieć, że zrobi wielką karierę, choć pewnie nie każdy zakładał, że aż taką.

Pan w ostatnim sezonie w Lechu rozegrał jedynie trzy mecze ligowe, mimo że dopiero co miał za sobą najlepszy okres w karierze.

Przegrałem rywalizację, nie wstydzę się do tego przyznać. Przyszedł Manuel Arboleda i stworzył świetny duet stoperów z Bartoszem Bosackim, więc miałem naprawdę klasowych konkurentów do składu. W kolejce do grania czekał jeszcze Zlatko Tanevski. Rywalizacja była zacięta, w naszej trójce – bo Arboledy nie liczę – decydowały detale, czasami wręcz dyspozycja dnia.

Do dziś czuję olbrzymi niedosyt, wspominając przegrany wiosną dwumecz z Udinese. 

My również czuliśmy, bolało to odpadnięcie. To był rywal w zasięgu, walczyliśmy z nim jak równy z równym. Zespół był mocny i mentalnie, i czysto piłkarsko, do tego czuliśmy się dobrze przygotowani fizycznie.

Miał pan w karierze szeroki przekrój trenerów. Z jednej strony analityczny Skorża, z drugiej naturszczyk Smuda, a gdzieś pośrodku chcący trzymać wszystkich w ryzach Stefan Majewski. Który szkoleniowiec wywarł największy wpływ na pana karierę?

Maciej Skorża. Pracowałem z nim od razu po przyjściu do juniorów Amiki. Prowadził mnie od juniora młodszego do seniora. Dobrze się znaliśmy, odcisnął największe piętno na mojej karierze. Na drugim miejscu dałbym trenera Smudę. W Lechu był już uznaną postacią w polskiej piłce, z wieloma trofeami na koncie, niejako po raz drugi wchodził na trenerski szczyt. Miał inną osobowość niż trenerzy, z którymi wcześniej miałem styczność. Lubił rzucać anegdotkami, często było wesoło, ale jeśli chodzi o treningi czy mecze, wychodziła jego charyzma. Naprawdę miło go wspominam.

Smuda zawsze uchodził za trenera, który nie był orłem taktycznym i bardzo prosto podchodził do wielu boiskowych spraw. 

Coś w tym jest, lubił robić wszystko na „nos”. Strasznie opornie patrzył na typowe analizy, badania i tak dalej. Gdy prowadził Lecha, współpracę z klubem nawiązała klinika Rehasport, która miała opiekować się piłkarzami od strony medycznej. Trener Smuda ograniczał jej pole manewru, uważając, że on wie najlepiej, kto ile ma biegać. Nie było tematu, że ktoś ma za wysokie czy za niskie tętno i na tej podstawie trzeba mu skorygować obciążenia. Nie uznawał sport-testerów, wszyscy biegali razem – łącznie z bramkarzami, którzy dopiero gdzieś  w połowie przechodzili do swoich zajęć. Nie było biegania na progach, monitorowania wysiłku. Dziś to standard, ale Smuda wrzucał każdego do tego samego worka. Nie dzielił zawodników na wytrzymałościowców i szybkościowców.

Pan zaliczał się do tych pierwszych?

Tak, byłem wytrzymałościowcem. Mogłem biegać cały czas. Byli jednak tacy, którzy bazowali na szybkości, a po obozie u Smudy długo musieli dochodzić do siebie, by znów wykorzystywać swoje największe atuty. Co nie znaczy, że moje nogi nie czuły tych treningów. Do dziś pamiętam grymas bólu na twarzy, gdy trzeba było robić kolejne kilometry albo śmigać fikołki na sali po treningu biegowym.

Majewski z kolei miał wiedzę trenerską i bogatą karierę zawodniczą, ale nigdy nie potrafił pociągnąć za sobą drużyny, sprawić, by sami piłkarze chcieli iść za nim w ogień.

Był specyficzny, typowa szkoła niemiecka i ogólnie tamtejsza mentalność. Mam dziś do czynienia z niemieckimi klientami i widzę u nich te same cechy, które widziałem w Majewskim. Miał swoje zasady, swój regulamin i twardo się tego trzymał. Bardzo wąskie były ramy, między którymi mogliśmy swobodnie funkcjonować. Nie było możliwości, żeby w jakiejkolwiek sytuacji odszedł od tego, co sobie nakreślił i ustalił. Niektórym piłkarzom się to nie podobało, zwłaszcza tym starszym. Oni nie przyjmowali pokornie do wiadomości, że po porażce wracaliśmy autokarem do klubu i od razu odbywaliśmy karny trening. Albo że mieliśmy wolne na święta, a mimo to w wigilię i Wielkanoc musieliśmy przyjechać, żeby spotkać się na opłatku czy uroczystym śniadaniu. Czasami trenerowi brakowało elastyczności, więc nic dziwnego, że zawodnicy typu „Szamo” – co opisał w książce – nie tolerowali jego podejścia i nieraz dochodziło do zgrzytów w szatni.

Nie było w podejściu Majewskiego trochę niemieckości na pokaz, na zasadzie „ja skończyłem szkołę trenerów w Kolonii, zdobyłem medal na mundialu, a wy jesteście tylko marnymi ligowcami, z którymi nie ma sensu gadać”?

Możliwe, że tak to wyglądało. Podejście typowo niemieckie: jeśli coś jest białe, to musi być białe, a nie mleczne czy lekko żółte. Pamiętam pewną sytuację z treningu. Mieliśmy do przebiegnięcia pewien odcinek i należało się zmieścić  w określonym czasie. Jeśli mnie pamięć nie myli, Piotrek Dziewicki i Mateusz Bartczak po dziesięciu zaplanowanych seriach nie zdołali się zmieścić. Musieli biegać tak długo, aż im się to udało, a wiadomo, że sił mieli coraz mniej. Trener nie zamierzał im odpuszczać. Gdyby nie dali rady, na drugi dzień trenowaliby w rezerwach.

Jak się skończyło?

Następny mecz rozegrali w rezerwach. Takich sytuacji nie brakowało, czasami kończyły się awanturami czy podziałami w drużynie, co miało swoje odbicie na boisku.

Drążę ten wątek, bo bycie bardzo zasadniczym nie wyklucza wytworzenia silnej więzi między trenerem a drużyną, ale do tego trzeba prawdziwej charyzmy i bardzo dobrego warsztatu. W tym wypadku chyba niekoniecznie szło to ze sobą w parze, więc trener mógł popaść w śmieszność.

No dokładnie, niektóre momenty były kuriozalne. Byłem jednak młodym zawodnikiem, nie odzywałem się – zresztą nawet nie miałbym prawa. Wykonywałem polecenia trenera. Od wyrażania opinii w takich sprawach była starszyzna drużyny.

Kucharski w barwach Amiki, 2003 rok

Najmilsze wspomnienie z kariery?

Wracamy do sezonu 2007/08 w Lechu. W październiku wygraliśmy u siebie z Legią 1:0 po golu Rengifo, na trybunach 30 tys. widzów. To był trzeci mecz, gdy wskoczyłem do wyjściowego składu i trzecie zwycięstwo. Nie wiem, czy goście oddali wtedy celny strzał na bramkę. Wspomnienia teraz wróciły podczas oglądania spotkania Lecha z Legią.

A najzabawniejsze wspomnienie? Była pewna historia na stadionie Polonii Warszawa…

Pamiętam, Lech grał na Polonii w Pucharze Polski. Na VIP-ach siedział Cezary Kucharski, o czym nie wiedziałem. Kibice Polonii go dostrzegli i ciągle coś śpiewali w jego kierunku. Myślałem, że chodzi o mnie. Nie rozumiałem, czego chcą, niczym nie mogłem im podpaść, a tu taka jazda z Kucharskim. Ale niezamierzenie zagrali mi na ambicji, w serii rzutów karnych pierwszy podszedłem do piłki, trafiłem i spojrzałem na trybuny, czy teraz już wreszcie są cicho. Wygraliśmy tę serię 3:0. Potem było trochę śmiechu.

W Ekstraklasie zdobył pan trzy bramki, zawsze w wysoko wygranych meczach. 

Jakoś tak się składało. Z Amiką wygrywaliśmy 6:0 z Widzewem i 4:0 z Odrą Wodzisław, a w Lechu 6:2 z Ruchem Chorzów. Ale z Widzewem dałem drużynie prowadzenie już na samym początku, więc chodziło o najważniejszą bramkę.

Podsumowując – przy lepszych decyzjach mógłby pan mieć dziś więcej miłych wspomnień, ale i tak zrobił karierę, zwłaszcza że wielu juniorów Amiki nigdy nie debiutowało w lidze lub szybko przepadało.

Mój syn niedawno zaczął grać w piłkę, na razie trenuje w drużynie z okręgówki. Jeśli kiedyś uzna, że chce wejść w to na poważnie, będę mógł mu pomóc swoim doświadczeniem i choćby z tego powodu mam satysfakcję. Piłka dała mi szkołę życia. Szybko wyjechałem z domu, nikt za mną nie stał i musiałem radzić sobie sam. Kiedyś w wywiadzie tak samo mówił Radosław Matusiak. Nie studia, nie prywatna szkoła, ale piłkarska szatnia sprawiły, że teraz jestem przygotowany na wszelkiego rodzaju przeciwności losu. A nie ukrywam, że skojarzenie mnie z okresu w Amice czy Lechu czasami ułatwia teraz sprawę w biznesie. Nie żałuję tego, co przeżyłem, więcej plusów niż minusów.

Mówi pan o szkole życia, ale chyba nie w sensie funkcjonowania w akademii czy bursie?

Nie, to mnie ominęło, miałem na myśli właśnie to, że od szesnastego roku życia byłem poza domem. Sam zacząłem o sobie decydować, ale też ponosiłem wszystkie konsekwencje swoich wyborów.

Być może nie byłoby tego wszystkiego, gdyby młody Dawid Kucharski postanowił pozostać przy zapasach.

Mój tata był dyrektorem sportowym w Celulozie Kostrzyn. Znajdowała się tam też sekcja zapasów i to właśnie w niej zacząłem pierwsze treningi. Na piłkę postawiłem po dwóch latach, jako 8-latek. W tamtych czasach raczej nie uznawano łączenia treningów z wielu dyscyplin pod kątem ogólnorozwojowym. Trenowałeś piłkę, miałeś typowo piłkarskie treningi i tyle, żadnych zajęć uzupełniających. Dziś jest to powszechne, zawodnicy często uprawiają też dla własnego pożytku inne dyscypliny, dzięki czemu dłużej są zdrowi i unikają kontuzji. Dawniej takie historie należały do wyjątków, w Lechu kimś takim był Bartosz Bosacki. Zapaśnicze zajęcia wiele mi dały na późniejszym etapie pod względem gibkości i szybkości reakcji. Pod pewnymi względami miałem lekki handicap i kto wie, czy na końcowym etapie selekcji takie szczegóły nie przesądziły, że ja się przebiłem, a ktoś inny nie.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. newspix.pl

Najnowsze

1 liga

Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem

Bartek Wylęgała
1
Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem
Anglia

Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Piotr Rzepecki
0
Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Komentarze

0 komentarzy

Loading...