Reklama

„Teraz czas na koszykarskie bombardowanie”

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

28 lutego 2019, 16:55 • 18 min czytania 0 komentarzy

– Jeszcze nie tak dawno, kiedy spotykałem się z innymi redaktorami, często byłem pytany z taką lekką ironią: „No i jak tam ta twoja koszykówka?”, „I co tam w tej twojej koszykówce?”. Było mi po prostu przykro, że nie miałem nawet argumentów, żeby im coś odpowiedzieć. I powiem panu, że gdzieś podskórnie czułem, że ten piątkowy mecz z Chorwacją może przynieść tego rodzaju satysfakcję – mówi Ryszard Łabędź, komentator i ekspert koszykarski TVP Sport.

„Teraz czas na koszykarskie bombardowanie”

W rozmowie z Weszło opowiada o historycznym awansie reprezentacji na mistrzostwa świata po 52 latach przerwy, mocnych i słabych stronach drużyny Mike’a Taylora oraz szansie na reanimację polskiej koszykówki reprezentacyjnej. A my korzystając z okazji namówiliśmy go też na bardziej osobiste zwierzenia. Jak wyglądały jego początki pracy w dziennikarstwie? Dlaczego rzucił aktorstwo? Jak wyglądała jego praca w czasach „Hej, hej tu NBA”?      

***

Miał pan 12 lat, kiedy polscy koszykarze po raz ostatni grali na mistrzostwach świata. Coś pan pamięta z tamtych czasów?

Turnieju nie pamiętam, bo w Bielsku-Białej gdzie mieszkałem, nie było nawet koszykówki, dlatego nie śledziłem tej dyscypliny. Jak biegałem do kiosku kupować gazety sportowe, to pierwszą rzeczą jaką sprawdzałem, były strony piłkarskie. Pozostałe dyscypliny w tamtym czasie traktowałem jeszcze z mniejszą atencją. Tamtych mistrzostw więc pamiętam, bo ich po prostu nie przeżywałem.

Reklama

Moje zainteresowania od podstawówki aż do trzeciej klasy liceum ukierunkowane były właśnie na piłkę nożną. Grałem nawet dość wysoko, bo byłem pierwszym bramkarzem w reprezentacji województwa katowickiego. Były nawet podchody do młodzieżowej reprezentacji Polski z którą grałem sparing w Tarnowie, co ciekawe, przeciwko m.in. Zbigniewowi Bońkowi.

To kiedy piłka przegrała z koszykówką?

W 1973 r., na rok przed maturą. Uznałem, że koszykówka będzie lepsza, bo zajmowała mniej czasu. Trenowałem rok, grałem nawet w trzeciej lidze. Wtedy zacząłem się już mocniej interesować koszem, ale były to już czasy, kiedy Polacy nie grali na mistrzostwach świata, a i na EuroBasketach było im już bardzo ciężko.

Turniej w Urugwaju z 1967 r. to były pierwsze i jak dotąd jedyne mistrzostwa świata dla naszych koszykarzy (Polacy zajęli wówczas 5. miejsce). Ciężko dokopać się do jakichkolwiek archiwalnych nagrań, jest tylko trochę zdjęć. Dla dzisiejszych kibiców to prehistoria.

We wspomnieniach naszych zawodników można przeczytać, że relacje z meczów docierały do Polski z dużym opóźnieniem. Nie było tak jak teraz, że nawet jak nie ma transmisji w telewizji, to na livescore możemy śledzić spotkanie w tej samej sekundzie. W latach 60. ludzie o wyniku meczu dowiadywali się z gazet niekiedy i po dwóch dniach. Przeżywało się mecze dwa dni później!

A kiedy pan zaczął tak naprawdę poznawać historię polskiej koszykówki i ją przeżywać?

Reklama

Kiedy na dobre wszedłem do redakcji sportowej Telewizji Polskiej, w 1988 r. Wtedy jeszcze dziesiąty sezon pracowałem w Teatrze Narodowym, bo byłem aktorem po szkole teatralnej. Napadło mnie coś, żeby zmienić zawód. Grałem jeszcze na scenie, ale jednocześnie w wakacje złożyłem papiery na pomaturalny wydział dziennikarski. Później wyglądało to tak, że rano studiowałem, a wieczorem dogrywałem w teatrze. Dogrywałem, bo wtedy już poprosiłem dyrektor Krystynę Skuszankę, żeby nie obsadzała mnie w nowych spektaklach.

Tak na marginesie: dlaczego w ogóle rzucił pan aktorstwo? To była decyzja ekonomiczna, czy może ten fach po prostu trochę rozczarował?

Jedno i drugie. Pamiętajmy też, jakie to były czasy. Polityka, bojkoty aktorskie – przez to mój zapał trochę osłabł. Nie miałem już takiej przyjemności z grania, a jednak w sporcie byłem od dziecka. Jeszcze podczas studiów w Warszawie, a później pracując w teatrze, chodziłem na wszystkie imprezy w stolicy. Łaknąłem sportu, którego w Bielsku-Białej miałem niewiele. Tam była tylko piłka i sporty zimowe, ale te drugie jakoś mnie nie wciągnęły, mimo że jestem z gór. Chodziłem więc na piłkę, koszykówkę, siatkówkę, ale nie tylko. Obskakiwałem jako kibic dosłownie wszystko co się dało.

Kiedy wchodził pan do dziennikarstwa, z silnej polskiej reprezentacji, która w latach 60. zdobywała medale ME i regularnie grała na igrzyskach, nie zostało już nic. Kadrze zdarzyło się wylądować nawet na 11. miejscu w EuroBaskecie. Dyscyplina bardzo mocno podupadła.

Zdecydowanie. W czasach, kiedy reprezentację prowadził Witold Zagórski, zainteresowanie było duże. Ludzie znali koszykarzy, cenili ich. Ale potem dziura była zbyt duża. Nasza koszykówka upadła tak nisko, że media przestały się nią interesować. Dyscyplina odeszła trochę w zapomnienie, bo nic się w niej nie działo. Były zespoły klubowe, ale w pewnym momencie bardziej widoczne były drużyny kobiece. Męska koszykówka nie była tak mocna. Owszem, były takie wybitne jednostki jak Dariusz Zelig czy Mieczysław Młynarski, ale jako reprezentacja sukcesów nie mieliśmy.

Pamięta pan swój pierwszy mecz reprezentacji w roli komentatora?

Nie od razu zajmowałem się kadrą. Pamiętam, że moje pierwsze komentarze i materiały były związane z meczami Lecha Poznań, który w sezonie 1989/1990 wszedł do ósemki najlepszych klubów Europy. Jeździłem na te mecze.

Pamiętam jednak taki mecz quasi reprezentacyjny. Kadrę prowadził wówczas Arkadiusz Koniecki, Igrzyska Solidarności w Gdańsku. Pojechałem na zgrupowanie kadry w Cetniewie i był to mój pierwszy kontakt z pierwszą reprezentacją. Wybrałem się tam i dziś już mogę to chyba powiedzieć – przestraszyłem się. To był chyba mecz z Włochami. Nie było bezpośredniej transmisji, nie graliśmy tego na żywo, tylko nagrywaliśmy na taśmę w wozie. Plan był taki, że później miałem skomentować to spotkanie razem z trenerem Konieckim, ale strasznie się nam to „rwało”, aż w końcu podjęto decyzję, że dopiero kolejnego dnia będziemy dogrywać komentarz w studiu na Woronicza. Pamiętam, bo mocno to przeżyłem.

W latach 90. zdarzało się, że reprezentacja nie potrafiła nawet zakwalifikować się na ME. Męczarnia dla komentatora.

Ale takie mecze też się pamięta. Do dziś mam w głowie przegrane spotkania z Rumunią, Węgrami. Pamiętam pierwszy mecz z Macedonią za kadencji trenera Langosza, kiedy Petar Naumoski rzucił nam 49 pkt. Potem w hali w Pruszkowie Polacy też przegrali i nie udało się awansować na mistrzostwa. To były nieudane eliminacje, chociaż pokolenie mieliśmy utalentowane. Był Wójcik, Zieliński, Bacik, a jednak jakoś nam się nie udawało.

Wyobrażał pan sobie wtedy, jakby to było komentować mecz, w którym Polacy odnoszą autentyczny sukces?

Ale oczywiście. Tak samo jak i każdy marzy o komentowaniu finału igrzysk olimpijskich. Turnieje koszykarskie komentowałem na igrzyskach już od Sydney, także finał kobiecy, ale niestety nigdy tak ważne mecze jak ostatnio z udziałem Polski się nie zdarzały. Człowiek zawsze marzył, żeby takie spotkanie komentować.

I powiem panu, że gdzieś podskórnie czułem, że ten piątkowy mecz z Chorwacją może przynieść tego rodzaju satysfakcję. Wcześniej, kiedy koledzy z redakcji zagadywali mnie na korytarzu i pytali, jak będzie tym razem, zazwyczaj typowałem bardzo ostrożnie: „Nie wiem, jest szansa, zobaczymy”. Ale jak pytali mnie w czwartek i w dzień meczu, to odpowiedziałem już zdecydowanie: „Tak, awansujemy”. Byłem pewny siebie, chociaż wynikało to też z analizy, którą już kilka dni wcześniej zacząłem przeprowadzać. Patrzyłem jaki skład powołał Drażen Anzulović, porównywałem jak graliśmy my, jak oni. Byłem święcie przekonany, że nasi to wygrają, bo widziałem też z jakim nastawieniem podchodzą do tego meczu.

No i zaczęło się od 0-14.

I to trochę zaburzyło moje myślenie (śmiech). Ale mecz kończy się na szczęście w 40 minucie, a nie w pierwszej kwarcie.

Wychodzi pan z dziupli komentatorskiej, spotyka kolegów na korytarzu i…

Zaczęło się od gratulacji, bo to jednak awans do finałów mistrzostwa świata. Ucieszyłem się, bo jeszcze nie tak dawno, kiedy spotykałem się z innymi redaktorami, często byłem pytany z taką lekką ironią: „No i jak tam ta twoja koszykówka?”,I co tam w tej twojej koszykówce?”. Było mi po prostu przykro, że nie miałem nawet argumentów, żeby im coś odpowiedzieć. Takie lekkie zaczepki brały się stąd, że sam często pytałem, czy będziemy coś transmitować. Bo w przeszłości były momenty, że koszykówka reprezentacyjna w ogóle nie chciała zmieścić się w ramówce telewizyjnej. Niektórzy uważali, że nie warto pokazywać meczów, bo to niszowa drużyna.

To, jak wyposzczony był polski kibic koszykówki, najlepiej chyba oddaje właśnie reakcja na informację, że mecz z Holandią będzie transmitowany w „Jedynce”. Reklamowano to jako święto polskiej koszykówki.

Bo to był pierwszym od wielu lat mecz reprezentacji na tym kanale. I ta dyscyplina sama musiała to sobie wywalczyć. To nie my, to nie telewizja to rozstrzygnęła, tylko sukces drużyny stworzył taką presję i zainteresowanie.

Coś panu opowiem. W latach 90., kiedy były już transmisje z meczów ligowych, takim wyznacznikiem, żeby w ogóle telewizja pokazywała koszykówkę, był minimum procent oglądalności. Co przekładało się na około 300 tys. widzów. I teraz popatrzmy na dzisiejsze realia, chociaż mam oczywiście świadomość, że kiedyś skala była inna, ponieważ było mniej kanałów – piątkowy, decydujący mecz z Chorwacją oglądało blisko 300 tys. widzów, w piku 450 tys. Był to wielkim sukces, gdzie kiedyś taka oglądalność była minimum, żeby w ogóle robić transmisję. Teraz mecz z Holandią miał już znacznie większą widownię. Oglądało go średnio około 775 tys. kibiców, a w szczytowym momencie ponad milion. Dlatego dziś śmiem twierdzić, że jeśli zaczną się mistrzostwa świata w Chinach, to oglądalność może nawet wzrosnąć. Ale chłopaki muszą też dobrze grać.

Dzisiaj koszykówka jest pewnie dopiero czwartym sportem zespołowym w Polsce po piłce, siatkówce i ręcznej. Pana zdaniem, jeśli ten sukces sportowy zostanie dobrze spożytkowany, basket może podskoczyć w tej hierarchii?

Kto wie, być może koszykówka wskoczy na miejsce, które do tej pory zajmowała właśnie piłka ręczna? Reprezentacji wiedzie się gorzej, zrobiła się dziura.

Tutaj wróciłbym jednak do 1997 r., a więc do roku mistrzostw Europy w Barcelonie. Zespół był wtedy niespodzianką turnieju (7. miejsce – przyp. red.), były nawet szanse awansu na mistrzostwa świata, gdyby nie nieszczęsny przegrany mecz z Grekami. Popularność koszykówki w Polsce wtedy skoczyła, ale później szybko to się wypaliło. Wpłynęło na to wiele czynników. Nie chciałbym roztrząsać tamtych lat, bo mamy teraz moment świętowania, ale na pewno nie chciałbym, żebyśmy mieli powtórkę. Mam nadzieję, że znacznie większy zasięg medialny pomoże dziś cały czas utrzymywać odpowiednie zainteresowanie wokół drużyny. Koszykarze są na topie, ale oni muszą tę markę podtrzymywać, nie mogą zadowolić się tym, że tylko awansowali.

Jest dobry klimat, są zawodnicy, ale mam jedno zastrzeżenie – popatrzmy na ich wiek. Jest jednak spora grupa graczy w wieku 30-35 lat. Owszem, jest pokolenie Mateusza Ponitki, ale trzeba szukać dalej, bo nie mamy takiego napływu młodych koszykarzy. Popatrzmy na mecz, który jak dla mnie był kluczowy dla tych eliminacji – ten zwycięski nad Chorwacją w Polsce. Przypomnijmy sobie, jakie przygody były przed tą rywalizacją. Przecież praktycznie na 24 godziny przed spotkaniem szukaliśmy centra. Na dobę przed tak ważnym meczem, gdzie rywal ma dwóch olbrzymów z NBA, my nie mieliśmy gracza podkoszowego. I wskakuje Sulima, a Hrycaniuk gra jeden z najlepszych meczów w swojej reprezentacyjnej karierze. Udało się, ale my nie możemy pozwolić na to, żeby reprezentacja, która będzie grać na mistrzostwach świata, działała tak na ostatnią chwilę. To musi być myślenie perspektywiczne.

Chociaż jest pewna nadzieja, bo 20-latkowie awansowali niedawno do Dywizji A, czyli do szesnastki najlepszych drużyn Europy. I tutaj trzeba szukać talentów. A jak nie talentów, to pracusiów, takich jak Marcin Gortat. On bywał w reprezentacjach młodzieżowych, bo miał dobre warunki, ale do miejsca, w którym jest, doszedł ciężką pracą. Mam nadzieję, że na fali tego powracającego zainteresowania koszykówką, to zaplecze będzie coraz lepsze.

Co jest dla pana największą siłą tej reprezentacji?

Oni złapali rytm, chemię, zaczęli być zespołem, który naprawdę dzieli się piłką. To drużyna, która potrafi biegać, podawać, a jeśli do tego dojdzie jeszcze odpowiednia skuteczność? Bo koszykówka to prosta gra – trzeba trafić do kosza. Trzeba rzucać, a nie klepać, klepać i klepać, a jak w końcu nie ma już co zrobić, bo czas się kończy, to rzucamy za trzy.

Wracamy tutaj do tematu młodzieżowców. Przez ostatnie trzy sezony bardzo skrupulatnie oglądam mistrzostwa Europy drużyn młodzieżowych, męskich i żeńskich. I niestety długo tak właśnie to wyglądało – wychodzi czwórka graczy plus jeden, który wiadomo, że nieźle rozgrywa. Ale kończy się tym, że ten rozgrywający jeździ z piłką, a pozostali stoją i kończy się „trójką”. Tak wyglądała gra naszych młodych reprezentacji w poprzednich sezonach, a to są już pewne nawyki. Dorosła kadra też tak momentami grała, ale teraz w tej reprezentacji jest już inaczej i według mnie to jest właśnie główna zmiana: większa swoboda, większy luz, większa zabawa. Ale to też bierze się z tego, że jest forma, no i oni dobrze się znają, bo ta kadra od pewnego czasu jest już stabilna. Do tego dochodzą też indywidualności takie jak Ponitka, który przy 0-14 z Chorwacją potrafił wziąć grę na siebie.

Oni zaczęli ze sobą współpracować. Nie ma tego zagęszczenia na parkiecie, które jeszcze na początku eliminacji było widoczne. Chociażby w tym nieszczęsnym meczu z Węgrami w Szombathely. To był zupełny niedowład, bez rozegrania akcji, na którą wcześniej się nie umówiliśmy. A w koszykówce chodzi przecież też o to, aby umieć improwizować. Ale jak brakuje luzu, to trudno o improwizację.

Teraz drużyna jest na topie, ale jeszcze niedawno trener Mike Taylor był zwalniany przez wielu dziennikarzy. Kto wie, jakby to się potoczyło, gdyby nie konsekwencja władz związku.

To prawda. Były zakusy na posadę trenera, a po meczu z Węgrami to już chyba wszyscy go zwalnialiśmy. Pamiętam moment przedłużenia z nim umowy przed mistrzostwami Europy w 2017 r. To był turniej w Legionowie, gdzie graliśmy z Izraelem, Wielką Brytanią i Węgrami. To tam odbyło się oficjalne podpisanie kontraktu i paru ludzi aż łapało się za głowy, że Taylor pozostał na stanowisku. Późniejszy nieudany występ na EuroBaskecie też dawał argumenty przeciwnikom trenera, ale drużyna wzięła się do pracy i to przyniosło efekty.

Ale też trudno nazwać go cudotwórcą, bo o żadnym trenerze w żadnej dyscyplinie nie możemy tak powiedzieć. Na sukces zawsze składa się wiele elementów. Zawodnicy najwidoczniej poczuli, że Taylor potrafił zapanować nad atmosferą w drużynie. Oczywiście to umiejętności zawodników są sprawą podstawową, ale atmosfera była ważna, bo można przecież być dobrym koszykarzem i grać pod siebie. Oni lubią się i moim zdaniem spowodował to Taylor. Mam wrażenie, że to on był spoiwem tej drużyny. Oni chcą dla niego grać i doszliśmy do momentu, że nie będzie teraz problemem wytypować, kto będzie występował kadrze. Owszem, teraz rozpocznie się walka o dwunastkę na Chiny, ale wydaje mi się, że wiele zmian nie będzie.

W ostatnich latach z motywacją niektórych zawodników do gry w kadrze bywało różnie. Teraz chyba tego problemu nie będzie.   

Każdy, kto myśli o wyjeździe na mistrzostwa, na pewno nie zrobi sobie wakacyjnej laby. Żaden nie powie, że ma urlop, że trzeba polecieć z żoną do ciepłych krajów, a przecież takie argumenty wśród graczy wcześniej się zdarzały. Brało się to po prostu stąd, że nie było tej podniety wokół kadry. No bo co, zawodnicy mieli przygotowywać się do kolejnych eliminacji? Teraz tego nie będzie, bo każdy będzie chciał zaklepać sobie miejsce w dwunastce.

Wspomniał pan wcześniej o Marcinie Gortacie. Nasz środkowy zapewniał, że na pewno nie wróci do reprezentacji, ale serial pod tytułem „Gortat w kadrze” na pewno będzie teraz wałkowany. Będzie to pewien paradoks, że drużyna po ponad pół wieku awansowała na MŚ, a nasz najlepszy gracz tam najprawdopodobniej nie zagra.

Jest to paradoks, ale z drugiej strony można postawić kontr-paradoks – Chorwaci grali z czterema zawodnikami NBA, a nie awansowali na mistrzostwa. Tak więc nie jest to reguła. Znowu wracamy do tematu chemii, zgrania, radości ze wspólnego grania.

Reprezentanci już mówią, że chcą trafić w grupie na Stany Zjednoczone. Wiadomo, taki mecz to marzenie, ale patrząc na to uczciwie, chyba każde pojedyncze zwycięstwo w Chinach będzie sukcesem.

Właśnie patrzyłem na komplet 32 zespołów, które się zakwalifikowały. I są tam drużyny, o których można byłoby pomyśleć, że mamy z nimi szanse. Z europejskiego grona raczej będzie ciężko, bo to jednak mocne ekipy, ale też nie odbierałbym Polakom zupełnie szans, bo później ktoś mnie rozliczy we wrześniu. Różnie bywa. Tym bardziej, że znajdą się tam też reprezentacje takie jak my. Na przykład kadra Czech, którą zbudowano praktycznie z niczego. Pamiętam jak dwa lata temu graliśmy w nimi sparing w Wałbrzychu. Gdzie im było do mistrzostw świata? A jednak okazało się, że w dwa lata można zbudować dobrze rozumiejący się zespół.

Na ile pana zdaniem zmiana systemu kwalifikacji do mistrzostw świata pomogła Polakom? Bo byliśmy jednak beneficjentami tej reformy zakładającej, że ścieżką na mundial nie są już tylko wysokie lokaty w ME (ponadto powiększono grono finalistów z 24 do 32 zespołów, FIBA wprowadziła eliminacje na wzór piłkarskich, a mecze były organizowane w kilku okienkach w ciągu roku w trakcie sezonu klubowego).

Nowy system na pewno dał nam większe szanse. Już po losowaniu wszyscy spoglądaliśmy z kim będziemy grali w drugiej fazie. Włosi i Chorwaci wydawali się być poza konkurencją, ale scenariusz ułożył się dla nas trochę szczęśliwie – to trzeba sobie jasno powiedzieć.

Pomogło nam to, że Chorwaci tak słabo zagrali w pierwszej fazie eliminacji. Oni byli wtedy na skraju przepaści i mogli w ogóle nie wejść do kolejnej rundy, bo to Rumunia była przez dłuższy czas tym trzecim zespołem, który miał szansę awansować. Awaryjne ściągnięcie graczy z NBA pomogło jednak Chorwatom wyjść z pierwszej rundy. Oni dostali się do drugiej fazy, ale ze skromną liczbą zwycięstw i to nam pomogło.

SOPOT 02.04.2014 EKSTRAKLASA KOSZYKOWKA MEZCZYZN PLK MECZ TREFL SOPOT VS ROSA RADOM MEN BASKETBALL POLISH LEAGUE GAME TREFL SOPOT VS ROSA RADOM NZ komisarz ryszard labedz commisioner , usmiech smile , tauron reklama sponsor marketing FOT. WOJCIECH FIGURSKI / 058sport.pl / NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

W latach 90. kosze na polskich osiedlach wyrastały jak grzyby po deszczu, kiedy TVP m.in. z udziałem pana i Włodzimierza Szaranowicza serwowała widzom pierwsze mecze NBA. Dziś wielki basket jest na odległość pilota do telewizora, ale czy wierzy pan, że Polacy znów zaczną bardziej interesować się koszykówką? 

Wiadomo jak to działa. Ludzie, którzy nie interesują się danym sportem, zaczynają na niego patrzeć, kiedy sportowcy pojawią na pierwszej stronie w gazecie lub częściej mówi się o nich w telewizji. Widzę to nawet teraz w swoim najbliższym otoczeniu, w rodzinie, wśród znajomych. Pytają mnie: „A słuchaj, co ci koszykarze tak grają?”. A wszystkich oczywiście najbardziej pobudzają do myślenia te 52 lata przerwy. Dlatego nie możemy teraz doprowadzić do sytuacji, że będziemy czekać na taki turniej nawet 20 lat.

Trzeba nakręcać zainteresowanie. Tutaj dużo będzie też zależało od władz Polskiego Związku Koszykówki, który na pewno będzie musiał czynić pewne starania, żeby wykorzystać tę koniunkturę. Teraz reprezentacja szybko się nie zbierze. Wszyscy grają w swoich ligach, za chwilę zaczną się play-offy i tym będzie żył kibic. Ale nie można dać mu zapominać o kadrze. Związek powinien teraz bombardować kibiców informacjami o formie zawodników i przygotowaniach reprezentacji do mistrzostw świata. Żyjemy w czasach Twittera, gdzie jedno zdanie nakręca dyskusję. To działa. Zainteresowanie nie może zgasnąć.

W latach „Hej, hej tu NBA” nie było Twittera, a zainteresowanie koszykówką w polskich domach było bardzo duże. Wiadomo, to zupełnie inne czasy, ale jak pan pamięta tamte lata? Ludzie fascynowali się transmisjami, chociaż były one nieco chaotyczne. Mecze były tak zmontowane, aby przedstawiały samą esencję NBA, przez co odbiorcy często trudno było zorientować się w samej rozgrywce. Retransmitowane mecze były niemal całkowicie pozbawione kontekstu, a jednak i tak działo to na wyobraźnię.

Tam nie było żadnego kontekstu w sensie miejsca w tabeli czy walki o awans do play-off. Dostawaliśmy z NBA to co dostawaliśmy i na tym pracowaliśmy. Ale ludzi to interesowało, bo pamiętajmy, że były to właśnie lata tych nieudanych podejść naszej reprezentacji nawet do EuroBasketu. O mistrzostwach świata nikt nie mógł mówić, bo awansowały tam tylko czołowe drużyny z ME.

A o montowaniu mogę opowiedzieć, bo za tę czynność odpowiadałem akurat osobiście. Przez długie lata to w zasadzie ja decydowałem, co zmieści się w programie. Starałem się zmieścić cały przebieg gry, a to nie było łatwe. Podam przykład. W Retro TVP Sport pokazywaliśmy niedawno mecz Orlando Magic – Los Angeles Lakers. Kobe Bryant grał wtedy debiutancki sezon dlatego wiedziałem, że w studio trzeba będzie o nim porozmawiać. Z ciekawości przed programem przejrzałem więc taśmę i co? Wyciąłem z transmisji drugą kwartę… W tamtych czasach druga kwarta nagminnie była takim fragmentem meczu, gdzie grały rezerwy. Pierwsza była na uderzenie, a druga zwykle była najsłabsza. Pech polegał na tym, że Kobe Bryant pokazał się wtedy właśnie tylko w drugiej kwarcie.

Tak się kiedyś montowało. Nie było tak, że zaznaczyło się na komputerze „od-do” i było wycięte. Należało wszystko opisać, co było bardzo czasochłonne. Żeby zmieścić wszystkie najważniejsze akcje w czasie antenowym, musiałem wyrzucać nawet dłuższe przebitki na widownię, wszystkie czasy itd. Mecz miałem opisany co do sekundy, dzięki czemu tu wyrzuciłem dwie sekundy, tu cztery, a jak trafił się fragment, gdzie mogłem wyciąć 10-15 sekund, to byłem wprost szczęśliwy.

To ile czasu pracował pan przy montażu takiego meczu?

Najpierw oczywiście oglądało się całe spotkanie, a potem się wycinało. Montaż trwał około trzech-czterech godzin. Zwykle robiłem to w nocy, ale tak już mam, że jestem nocny Marek. Wyniosłem to chyba z teatru, bo tam również późno wracało się do domu i potem człowiek siedział nocami.

Jak wyglądało później komentowanie takiego „podrasowanego” meczu?

Po moim wcześniejszym nocnym montażu jechaliśmy na żywo na antenie. Dlatego też teraz w programach retro mamy problem, bo wiele transmisji zostało nagranych bez komentarza. Ten szedł po prostu na żywo na antenę, a nie nagrywało się go na taśmę, bo emisje były bez powtórek. Ale „Hej, hej tu NBA” i tak mocno niosło się po Polsce. Sam też to odczułem, bo przecież jako czynny sędzia jeździłem wtedy po kraju. Również teraz, kiedy jeżdżę na spotkania jako komisarz, to nieco starsi zawodnicy niekiedy powiedzą: „Pamiętam pana panie Ryszardzie. Hej, hej tu NBA!”. To przyjemnie, nie ma co kryć.

Mogę jeszcze na koniec zweryfikować u źródła pewną anegdotę?

Ależ proszę.

Chodzi o rzekomą drzemkę, jaką uciął pan sobie podczas trzeciego meczu finałów NBA w 1993 r. Chicago Bulls – Phoenix Suns. Spotkanie zakończyło się po trzech dogrywkach i podobno gdy w przerwie między tymi dogrywkami pokazano studio w Warszawie, widzowie zobaczyli, jak Włodzimierz Szaranowicz dobudza kolegę.

(śmiech) Nie kojarzę, chociaż też natknąłem się na to w internecie. Ale nie, nie poczuwam się do tego.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...