Reklama

Szczerość nie popłaca

redakcja

Autor:redakcja

27 lutego 2019, 14:51 • 19 min czytania 0 komentarzy

Sebastian Dudek to część historii Śląska Wrocław. Autor efektownego gola z Dundee United, który dał WKS-owi awans, zawodnik, który dopiero w wieku 28-lat debiutował w Ekstraklasie, ewidentnie przeoczony przez skautów, skoro był ważnym elementem drużyny zdobywającej mistrzostwo Polski.

Szczerość nie popłaca

Ostatnio głośno o Sebastianie Dudku było na przełomie 2016 i 2017 roku. W wywiadzie Polsat Sport zawodnik skrytykował trenera Mandrysza per „te kilka kolejek było męczarnią”, zarzucił mu też brak szacunku do piłkarzy. Afera zrobił się na całą Polskę, PZPN zablokował udział Dudka w kursie UEFA A. Oberwało mu się również od Weszło, ale nie przeszkodziło to byłemu graczowi Śląska w udzieleniu nam wywiadu, w którym przyznał, że choć tamten wywiad skończył mu karierę, to mogąc cofnąć czas… powiedziałby to samo.

Zapraszamy.

***

Czy udzielając tamtego wywiadu Polsatowi Sport czuł pan, że może wywołać taką burzę?

Reklama

Mamy takie czasy, że każdy jest łapany za słówko. Świat poszedł do przodu i trzeba widać słowa dozować. Uważam, że to wszystko zostało rozdmuchane. Ja już przed meczem wiedziałem, że trener Mandrysz odejdzie. Wiedział o tym cały zespół. Miałem wtedy nie podchodzić do telewizji, jakoś tak wyszło – nic planowanego. Może było to z mojej strony niepotrzebne, ale jestem człowiekiem, który mówi to, co czuje. Nie potrafię kłamać, owijać w bawełnę.

Nikogo nie obraziłem. Powiedziałem szczerze jak to wygląda od środka, gdzie ciężko nam się funkcjonowało, gdzie jako zawodnicy męczyliśmy się i z niechęcią przychodziliśmy do klubu. Powierzona mi została opaska, powiedziałem kilka słów i tak to się rozkręciło w mediach, że zrobiło się nieprzyjemnie. Przeprosiłem trenera pisemnie ale… słów bym nie cofnął. Tak czułem ja, tak czuł zespół, to były słowa prawdy. Nie da się w piłce pracować tak jak to u nas wyglądało w tamtym czasie.

To znaczy jak?

Zaczęliśmy nieźle sezon, była fajna atmosfera pod trenerami Magierą, Grzelakiem i Łuczywkiem. Wszystko się kręciło, a gdy przyszedł trener Mandrysz zajmowaliśmy pierwsze miejsce. Powiedział na wstępie, że oglądał kilka… skrótów naszych meczów. Potem brał nas na rozmowy indywidualne i wytykał błędy. W moim odczuciu dołował nas. Przypominam: byliśmy wtedy liderem. Jest jasne, że konstruktywna krytyka zawsze się przyda, ale musi być w tym jakiś balans. Ja swoich błędów byłem ponadto świadomy, za długo grałem w piłkę, by nie wiedzieć gdzie mam rezerwy.

Mi dodatkowo trener Mandrysz powiedział, że za nazwisko grał nie będę. Dziwne stwierdzenie, bo przecież… oczywiste. Czy ja się domagałem, żeby grać za nazwisko? Nigdy za nazwisko nie grałem, nigdy za zasługi grać nie zamierzałem, jestem za sprawiedliwością w szatni, takim samym podejściem do zawodnika czy ma osiemnaście czy trzydzieści pięć lat. Wyczułem ze strony trenera niechęć do mojej osoby. Po co ta uwaga o grze za nazwisko? Czy sądził, że tego oczekuję?

Przed trenerem Mandryszem unosiliśmy się na fali. Mieliśmy moment, w którym graliśmy optymalnie. Potem utraciliśmy pewność siebie, a nie było żadnego ruchu ze strony szkoleniowca, by to zmienić. Czuliśmy się, jakby podcinał nam skrzydła. Każdy ma inny warsztat, są różni trenerzy, jedni są blisko z szatnią, inny trzymają na dystans. Ale trzeba w trudnych momentach trzymać się razem, tak znaleźć wyjście z trudnej sytuacji.

Reklama

Któregoś dnia przyszedł do szatni dyrektor Stanek by zapytać jak to wygląda z naszej strony. Powiedzieliśmy szczerze. Odpowiedział „Kurczę, trzeba było dać znać wcześniej”. Dzień przed meczem zadzwonił prezes i stwierdził, że nie pozwoli umrzeć tej drużynie na rękach.

Może to pytanie zabrzmi dziwnie, ale myśli pan, że był choć przez chwilę jakikolwiek element gry przeciwko trenerowi?

Nie ma szans, żebyśmy zagrali przeciwko trenerowi, kiedykolwiek. Przecież nawet, jeśli się nie dogadywaliśmy z nim, to graliśmy też dla kibiców i dla siebie. Biliśmy się o awans, o swoje kariery, o grę w najlepszej lidze.

Wiosną sytuacja drastycznie się zmieniła. Pokazano panu drzwi.

Odkąd byłem w klubie, a trafiłem do Sosnowca gdy grał w II lidze, prezes zawsze w nas wierzył. Czuliśmy jego wsparcie, zawsze wiedzieliśmy, że da się wypracować konsensus. Niemniej nie będę ukrywał: w Zagłębiu działy się czasem rzeczy dziwne. Może nawet często. Zwolnienie trenera Szukiełowicza po… dwóch tygodniach. Zatrudnienie trenera Araszkiewicza tylko dlatego, że potrzebny był papier – faktycznie zespół prowadzili trener Derbin i Łuczywek. Innym razem przyszedł do szatni dyrektor Stanek i powiedział, że teraz on będzie prowadził zespół. Gdy przegraliśmy stwierdził, że zespół jest nieprzygotowany i jednak prowadził go nie będzie. Po tamtym wywiadzie i zwolnieniu trenera Mandrysza, nagonka medialna zrobiła się zbyt wielka, a gdy wyniki nas nie broniły, była potrzeba znaleźć kozły ofiarne – staliśmy się nimi ja, Krzysiek Markowski i Bartek Grzelak.

Pamiętam moment, w którym się dowiedziałem, że już nie ma dla mnie miejsca w Sosnowcu. Zostałem poproszony w poniedziałek na ósmą do gabinetu prezesa. W środku prezes, dyrektor – powiedzieli, żebym nie przychodził na treningi, bo nie będą już korzystać z moich usług. Podałem rękę, wyszedłem, całe spotkanie trwało może dziesięć sekund. Jeszcze to wszystko do mnie nie docierało. Byłem w zespole sporo czasu, nigdy nie miałem pretensji, opaski kapitańskiej nie dostałem za nazwisko, tylko za pot wylany za Zagłębie na boisku. Szefostwo też to zdawało się wcześniej rozumieć, mieliśmy dobre relacje. Nie chodzi mi, żeby się z kimś spoufalać, to do niczego mi niepotrzebne, ale czułem z ich strony szacunek do tego co dałem klubowi. Tamten moment wiele wspólnego z szacunkiem nie miał.

Nie chcę mówić wszystkiego, bo to już dla mnie historia, ale wcześniej wielokrotnie rozmawialiśmy, żebym został w klubie, nawet po karierze pomagał w inny sposób. Zarzucanie mi lekceważenia boiskowych obowiązków? Śmiać się chce. Przypominam, że graliśmy na chipach. Można sprawdzić ile kto przebiegł i w jaki sposób, sporo z tego odczytać. Ale to nie miało znaczenia.

Było dla pana ciosem wyrzucenie z kursu UEFA A?

Składałem dopiero papiery, nikt mnie nie wyrzucił, kurs się jeszcze nie zaczął. Ale skreślili mnie z listy. Dla mnie to dziwna sytuacja. OK, powiedziałem „osoba” zamiast „trener”. To naprawdę aż tak pozbawiony szacunku zwrot? Zobaczmy w jakie detale wchodzimy. Czy o moim udziale w kursie decydował językoznawca? Ale sprawa była nagłośniona mocno, więc PZPN, gdyby nie zareagował, też mógł oberwać. Moim zdaniem stąd wzięła się ta decyzja i nawet to rozumiem.

Wrócił pan na kurs w późniejszym czasie?

Nie. Do tej pory nie wróciłem. Raczej nie chcę go robić tutaj, u siebie w regionie. Nie wiem jak to będzie odebrane, na różnych ludzi się trafia, również na osoby mściwe, co do których wiem, że używały kontaktów by rzucić mojej osobie kłody pod nogi. Na razie szkolę dzieci, zbieram doświadczenie, planuję kilka staży. Przede mną wiele nauki, futbol cały czas się zmienia, a nie ma jednej formuły, w którą da się wcisnąć zespół i mieć wyniki.

A jest pan sobie w stanie wyobrazić swoją reakcję, gdyby pana piłkarz zaatakowała pana publicznie?

Staram się być fair wobec innych. Obdarzam ludzi szacunkiem, ale jeśli ktoś nie szanuje mnie, dlaczego ja mam szanować jego? Rozumiem, że wszystkim trener nie dogodzi. Można zdobywać mistrzostwo, ale w drużynie jest dwudziestu kilku ludzi. Wszyscy nie będą zadowoleni, znajdą się tacy z pretensjami, każdego nie uszczęśliwisz. To jest życie, trzeba porozmawiać zawodnikiem. Na pewno jestem zdania, że takie sprawy powinno załatwiać się w środku, zarówno trenerzy nie powinni wypowiadać się publicznie na temat piłkarzy, jak i piłkarze na temat zawodników. Od takich rozmów jest szatnia.

Ale jednak jest tu konflikt: powiedział pan, że gdyby cofnął czas, powiedziałby znów to samo.

Bo tak funkcjonuję, staram się mówić to co myślę. Kłamstwo ma krótkie nogi, tak mnie wychowano. Komuś się może ta prawda nie podobać, ktoś może dorabiać tej prawdzie nie wiadomo jakie konteksty, ale ja stwierdziłem fakty. Szczerość jest dla mnie najważniejsza.

Ta szczerość jeszcze kiedyś pana ugryzła?

Miałem kilka sytuacji, kiedy moja szczerość innym się nie podobała. Nie jest tajemnicą, że moje relacje z trenerem Lenczykiem nie były dobre. Znał moje zdanie, mówiłem wprost, że moim zdaniem nie szanuje piłkarzy. Przez tę szczerość nie zostałem w Śląsku, choć wcześniej były rozmowy na temat przedłużenia kontraktu. Pewnie gdybym niektóre sprawy przemilczał, zostałbym wtedy na boisku, a kto wie, może do dzisiaj był w WKS, nawet jeśli w innej roli. Musiałem zmienić barwy, a po kilku jesiennych kolejkach po mistrzostwie Polski trenera Lenczyka we Wrocławiu już nie było.

To co pan powiedział trenerowi?

Swoje zdanie co do pewnych sytuacji na treningach czy w rozmowach. Trener Lenczyk je znał. Nie ujadałem za jego plecami, tylko wszystko wiedział. Ja z kolei znałem opinię trenera na swój temat – na swój sposób uczciwe relacje.

Chodziło na przykład o sytuację, kiedy trener został nagrany podczas rozmowy z prezydentem miasta, gdzie krytykował kilku zawodników?

Przegraliśmy na Arce 0:2. Trener został wezwany do ratusza, włączył mu się telefon i poszło w świat co mówił. O mojej grze, o jeszcze innych graczach, gdzie nam trener zawsze mówił, że nie będzie zawodników krytykował przed innymi, bo to nasza wewnętrzna sprawa. Absurdalne: o tym, że trener ma do mnie zarzut, dowiaduję się od znajomego przez telefon, bo sprawa wyciekła do internetu.

Albo inna sytuacja: w mistrzowskim sezonie zdarzały się wizyty kibiców na treningu. Trener nie stał wtedy z nami. Pamiętam, że raz podziękował nawet kibicom, powiedział „macie ode mnie po piwku za to, że przyszliście”. Nieprzyjemne. Ja nie muszę chodzić codziennie na kawę z trenerem, nie musimy być przyjaciółmi. Ale wiele zachowań wyglądało tak, że po wygranych meczach był z nami, a po przegranych to my byliśmy ci źli. Nie odbieram mu zasług, trener miał swoją wizję taktyczną, ale osławione przygotowanie fizyczne: gdy zrobiono mi testy wydolnościowe w Widzewie, gdzie poszedłem po dłuższej współpracy z trenerem Lenczykiem, wyglądałem najgorzej w karierze. Wyniki o pięćdziesiąt procent gorzej niż dwa lata wcześniej, zanim trener Lenczyk pojawił się w klubie.

Szczerość popłaca?

Myślę, że lepiej się człowiek z nią czuje, ale nie, nie popłaca. Najwyraźniej lepiej nic nie mówić niż mówić szczerze.

W zeszłym roku rozmawiałem z trenerem Mamrotem o relacji trener-piłkarze. Stwierdził, że jak szatnia nie zaufa, to trener ma związane ręce. Nawet taktyki nie da rady zmienić.

Jak się idzie do pracy z nastawieniem, że nie lubi się panującej tam atmosfery, to jest ciężko. Zawsze, gdy gdzieś panują toksyczne relacje, trudno o sukces. To zasada, myślę, uniwersalna. Ważne jest, żeby trener od samego początku miał autorytet i umiał przekonać zawodników do swojej wizji i pracy.

Jak się spyta kibica, kto jest najważniejszy w szatni, wskaże trenera. Nasuwa się pytanie czy tak faktycznie jest.

Trener ma najważniejszy głos, ale myślę, że to musi być zgrana grupa ludzi – trener, sztab, zawodnicy. Jeżeli to w jakiś sposób nie współgra, nie ma tej chemii albo chociaż normalności, nie da się funkcjonować. Nie chodzi mi o to, że trener ma się wdzięczyć do piłkarzy. Bzdura. Różni trenerzy osiągali wyniki, może być też zdrowa szatnia, w której trener rządzi autorytarnie, ale ustalił sprawiedliwe zasady, jego warsztat budzi respekt, nie zapomina też, że ostatecznie wszyscy jesteśmy ludźmi, mamy lepsze i gorsze momenty, nie można skreślać zawodnika po jednym, dwóch słabszych meczach, bo każdy boryka się ze swoimi problemami, często przyziemnymi. Zastanówmy się jak działa na szatnię sytuacja, w której trener ustala ramy, a potem sam je łamie. Jakiekolwiek oszukiwanie na dłuższą metę nie przetrwa, czy to ze strony piłkarzy czy trenera.

Kibic często postrzega drużynę tylko przez pryzmat meczu, bo to jedyne, co jest mu dostępne. Pytanie czy istotniejsze nie jest to, co niepostrzegalne, ta codzienna rutyna szatni, cała siatka zależności, relacji.

Wykładnikiem dla kibica jest wynik. Choćbyś zasuwał na każdym treningu ile fabryka dała, choćbyś poświęcał wszystko, prowadził się idealnie, chodził spać o 22, pilnował jedzenia, siłowni – to nie ma znaczenia przy słabym wyniku. Ale to cała piłka. Strzelasz w dziewięćdziesiątej minucie, centymetr w lewo – spudłowałeś, jesteś antybohaterem. Centymetr w prawo – wygrywasz drużynie mecz, niosą cię na rękach. Czy przy tak minimalnej różnicy można nazwać jeden strzał bardzo dobrym, a drugi bardzo słabym?

Największy mit pokutujący o szatni piłkarskiej jaki pan zauważa?

O tym, że ktoś nie chciał zapieprzać na boisku, „przegrywają bo nie walczą”, „nie biega bo mu się nie chce, a pieniądze i tak wpływają na konto”. Po pierwsze, nie zawsze sanki są najlepszym rozwiązaniem, czasem więcej można wygrać poprawnym ustawieniem, spokojem, a nie łokciem wkładanym rywalowi w oko. Po drugie, czasem po prostu nie masz paliwa i nie wyciągniesz więcej. Na tyle jesteś przygotowany, na tyle grasz. Człowiek zawsze daje z siebie ile może, ale niektórych rzeczy się nie przeskoczy. Futbol dziś jest bardzo fizyczny, najlepszy technik nie ma szans bez bazy mięśniowej i wydolności.

Czy często mieliście w Śląsku rozmowy z kibicami?

Parę razy, generalnie mistrzowski sezon to była sinusoida z happy endem. Nie mieliśmy stabilnej formy. Potrafiliśmy przegrać u siebie, w końcówce zremisować z Widzewem… Ważne, że po sezonie się cieszyliśmy, zarówno my jak i kibice.

Na ile te rozmowy były drastyczne?

Na żadnej rozmowie z kibicami nie jest spokojnie, bo przychodzą, kiedy zespołowi nie idzie. Trudno to nazwać rozmową, bo głównie słuchasz nieprzyjemnych rzeczy, ale też granice nigdy nie zostały przekroczone. Z jednej strony nie zapominajmy, że to bierze się z ich zainteresowania. Piłkarz chce grać w klubie przy pełnych trybunach. Poświęci dla tego wiele, nawet pieniądze, bo taka piłka ma wyjątkowy smak. Żaden zawodnik, nawet przy najbardziej wymagających trybunach, nie powie: o, to pójdę do klubu z tej samej ligi, ale gdzie na trybuny przychodzi sto osób, bo będę miał spokój.

Cofnijmy się do początku pana kariery. Zasiedział się pan w Żarach. Do Śląska przechodził już jako dojrzały piłkarz.

W wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat zawodnicy grywają już w Ekstraklasie. Ja wtedy schodziłem czasami do A-klasowych rezerw Promienia, którego jestem wychowankiem, podobnie jak choćby Andrzej Niedzielan. Klub III-ligowy, kiedyś wspierany przez możnego sponsora, firmę Kronopol. Mieszkałem 100 metrów od stadionu, mój tata też kiedyś grał w piłkę – byłem skazany na futbol.

Były zapytania z Polkowic czy Bielska, ale nie chciałem się zgodzić na pierwsze lepsze warunki. Płace dla juniorów w tamtym czasie były takie, że oferowano ci grosze, a później – znam taki przypadek – zawodnik po paru „spóźnieniach” pensji kładł się jak najwcześniej spać, żeby nie męczyć się z głodem i wstać rano na śniadanie w klubie. Wychodziłem z założenia: zmieniam otoczenie, jadę do innego miasta, dajcie mi tyle, żebym mógł się normalnie utrzymać. Nie pochodzę z domu, w którym było dużo pieniędzy i mogłem się skupić tylko na piłce. Wyjazd gdzieś oznaczał też rzucenie pracy. Rejestrowałem samochody w starostwie powiatowym. Praca pewna, stabilna, nie jakoś wysoko płatna, ale jeśli miałem odchodzić z Żar, to żeby chociaż nie schodzić w dół z zarobków, które zarabiałem łącznie w Promieniu i urzędzie. Nie lubiłem się też nigdy narzucać, pamiętam taki test-mecz, gdzie po ostatnim gwizdku poczekałem dwadzieścia minut, ale skoro nikt do mnie nie podszedł, to widocznie nie są zainteresowani. Wsiadłem w auto i pojechałem. Później telefon od prezesa:

– Czemu nie zostałeś? Chcieli pogadać.

Muszę czuć, że ktoś ma wobec mnie zaufanie.

Śląskowi musiał pan wpaść w oko między innymi w meczu pucharowym, kiedy Promień po pana golu ze 118 minuty wyrzucił WKS z Pucharu Polski.

Na pewno też, strzeliłem wtedy karnego Radkowi Janukiewiczowi. W kolejnym meczu Górnik Zabrze ogolił nas 7:2, demolka. Niemniej ze Śląskiem rywalizowałem w III lidze, strzeliłem w całym sezonie kilkanaście bramek i trener Tarasiewicz musiał coś we mnie widzieć.

Śląsk przedstawił dostatecznie dobre warunki czy zadziałała magia nazwy?

Przedstawiłem swoje warunki, oni je zaakceptowali. Fajnie do tego podeszli, czułem, że naprawdę są zainteresowani. Finansowo nie robiłem kroku w tył, a miasto, Śląsk i Oporowska robiły wrażenie –  co mecz pełne trybuny. Chwilę wcześniej równie dobrą propozycję złożył Górnik Polkowice, ale nie miałem wątpliwości. Czas pokazał jak właściwie wybrałem – w Śląsku mistrzostwo Polski, w Górniku czekałaby na mnie afera korupcyjna.

Duży ma pan sentyment do obiektu przy Oporowskiej?

Niesamowite echo tam powstawało jak trybuny ryknęły. Nie słyszałeś własnych myśli. Bardzo klimatyczny stadion, mnóstwo dobrych wspomnień. Czasem trzeba się było nasłuchać, czasem musiał się nasłuchać nawet mój tata czy moja żona, ale takie jest życie piłkarza. Zawsze jak przyjeżdżamy z rodziną na oporowską miłe wspomnienia wracają.

Wszyscy członkowie tamtego Śląska podkreślają jak wielką rolę odegrał w budowie mistrzowskiego zespołu Ryszard Tarasiewicz.

Jako piłkarz zrobił wielką karierę, miał czego uczyć, choć… sam też przecież dopiero zaczynał przygodę z trenerką. Podobało mi się to, że jako były świetny zawodnik doskonale rozumiał psychikę piłkarza. Wiedział jakie ma ciężkie momenty, jaka jest presja, jak podchodzą do nas kibice. Rozumiał wszystko, a swoich zawodników znał znakomicie. Szatnia była świętością, tu możemy rozmawiać zawsze szczerze. Szczerość jest najważniejsza, powiedzmy sobie o wszystkim prosto w oczy, bo inaczej to wszystko będzie nas rozsadzać. Niestety nie wszyscy trenerzy stawiają sprawę w ten sposób.

Nie zawsze miałem u niego miejsce w składzie. W sezonie, w którym wywalczyliśmy awans, po pierwszej rundzie w przerwie zimowej mówiło się, że odejdę z klubu, lecz zostałem i ciężką pracą wywalczyłem sobie ponownie miejsce w jedenastce. Tarasiewicz to mistrz motywacji: potrafił nas zabrać do huty, pokazać jak inni pracują. Zobaczcie jakie macie szczęście, że jesteście piłkarzami.

Niezwykły przypadek, bo zawodnicy, którzy grali u Tarasiewicza jeszcze w III lidze, później robili tytuł.

Trener dawał nam pewność siebie. Wychodziliśmy razem, zarówno na boisko, jak i… na grilla. Atmosfera była znakomita, nikt nie bał się powiedzieć w szatni gorzkich słów jeśli była taka potrzeba, nikt się na nikogo nie obrażał. To był wielki plus. Jeśli szatnia może sobie pozwolić na taką szczerość to wiesz, że jest bardzo mocna. Jeśli ludzie siedzą po kątach, obmawiają się w grupkach, to jest problem. Problem, który może przełożyć się na boisku.

U nas wiele relacji ze Śląska przetrwało do dziś. Były prawdziwe. Nawet rywalizacja o miejsce w składzie, która, nie ukrywajmy, często jest zapalnikiem, nic nie psuła. Za trenera Lenczyka Piotrek Ćwielong, Marek Gancarczyk i Waldek Sobota, trzech świetnych piłkarzy, śmiali się między sobą kto dzisiaj nie znajdzie się nawet w osiemnastce.

Kibicom zapadł pan w pamięć jako autor gola z Dundee United.

Puchary to fajna przygoda. Mecze co trzy dni, wyloty na spotkania. Atmosfera w Szkocji była rewelacyjna, bardzo dużo Polaków na trybunach. Ale po paru minutach przegrywaliśmy 0:2, tak na nas ruszyli. Podnieśliśmy się, a ten mój strzał w takim momencie… Akurat na ten mecz Szkoci wybrali jakieś dziwne piłki, strasznie latały. Sebek podał, postanowiłem, że spróbuję. Bramkę zadedykowałem mamie, która akurat obchodziła urodziny.

Przewinęło się przez tamten Śląsk kilka barwnych postaci. Jeszcze w dawnych czasach choćby Frank Eghevareba.

Potencjał miał ogromny, na treningach robił takie zwody, że obrońcy nie wiedzieli jak się mają za niego zabrać. Tylko głowa mu nie dojeżdżała. Zaczął się zachowywać nieelegancko wobec kolegów. Z jednym chciał się bić, a mieszkając z innymi zawodnikami w jednym lokum puszczał o drugiej w nocy muzykę na pełny regulator.

Benjamin Imeh?

Nie przepracowywał się na treningach, ale miał dobry moment i poczuł się mocny. Musiało go nieźle zaskoczyć, gdy zimą zrezygnowano z jego usług. Mieliśmy wtedy testy wydolnościowe, jak Imeh zwykle lądował w końcu stawki, względnie pobiegał chwilę i schodził, nagle zrobił prawie najlepszy wynik.

Piotr Celeban?

Tytan pracy. Dbał o wszystkie szczegóły, każdy aspekt. Może dlatego tak długo pozostaje na stabilnym, wysokim poziomie. Jeśli młodzi chłopcy z regionu szukają wzoru do naśladowania, śmiało niech podglądają „Celika”. Podporządkowywał się piłce, zawsze kładł się spać wcześnie, a jeśli ktoś jeszcze w pokoju urzędował, to zakładał opaskę na oczy, zatyczki do uszu i szedł spać.

Darek Sztylka?

Kapitan w pełnym tego słowa znaczenia. Zawsze mogłeś na niego liczyć, na boisku i poza nim. Mając kogoś takiego obok siebie człowiek czuje się pewnie.

Sebastian Mila?

Jedna z lepszych lewych nóg w Polsce. Zawsze było z kim wymienić podania, było gdzie odegrać. Przyjemność grać z takim zawodnikiem. Zrobił dobry krok idąc do nas, a trener obdarzył go dużym zaufaniem. Rozumieliśmy się świetnie też poza boiskiem. Przez siedem lat gry poznałem we Wrocławiu mnóstwo super ludzi, a na dodatek dobrych zawodników nie chciałbym kogoś pominąć, ale to był jeszcze Andrzej Ignasiak, Krzysiu Szewczyk ,Krzysiu Ulatowski, Wojtek Kaczmarek, Krzysiu Wołczek, Piotrek Ćwielong bracia Gancarczyk, Tomek Szewczuk, Waldek Sobota, Przemek Łudziński, Mariusz Pawelec, Tadeusz Socha, Antek Łukasiewicz i jeszcze wielu innych zawodników. Te osoby przyczyniły się do powrotu Śląska do najwyższej klasy rozgrywkowej oraz zdobycia mistrza Polski. Osobą, która bardzo mi pomogła, był też Jarek Szandrocho, legendarny maser klubu, pracujący w Śląsku od 1995. Jarek był dla mnie jak ojciec. Pomógł mi w aklimatyzacji, począwszy od absolutnych podstaw – tłumaczył którędy najlepiej jeździć po Wrocławiu, zapraszał na obiad do domu, żebym nie siedział sam. Wziął mnie pod swoje skrzydła, z czasem powstał między nami braterski kontakt. W piłce zdarzają się różne momenty, przy gorszych wspierał mnie mentalnie, zawsze mogliśmy usiąść i wszystko przegadać. Jarek nie skreślał nikogo. Oddałby wszystko drugiej osobie, żeby tylko miała dobrze. Do dzisiaj utrzymujemy kontakt, zawsze jak jestem we Wrocławiu staram się z nim spotkać.

Jak smakowało zwycięstwo ze Śląskiem trenera Lenczyka? W tym meczu w barwach Widzewa strzelił pan nawet gola.

Wcale nie smakowało. Ciężko było mi się pogodzić, że musiałem zmienić otoczenie, zostawić ludzi, z którymi przed chwilą świętowałem tytuł. Powiem tak: myślałem, że nie gram z przeciwnikiem tylko… z nami. Po golu nie okazywałem radości. Autentycznie nie byłem szczęśliwy, wręcz zły, że nie jestem już w tej ekipie. po tylu latach gry Wrocław traktowałem jak drugi dom. Szanuję Widzew i w tamtym momencie też dawałem wszystko za ten klub, lecz był to trudny okres w moim życiu.

Później do Zawiszy wziął pana Ryszard Tarasiewicz, co pokazuje jaką zbudowaliście po drodze więź.

Grało mi się tam dobrze, zespół był niezły, ale przeszkadzały zawirowania wokół prezesa Osucha. Czasami ciężko było się skupić na piłce, czuło się, że to wszystko na długą metę nie przetrwa, bo tak nie da się funkcjonował. Ale atmosfera była świetna, miałem szczęście, że niemal zawsze trafiałem do takich szatni.

Wahan nie rozprowadzał po Bydgoszczy?

Wiadomo, że Wahan to rozrywkowy facet, potrafiliśmy czasem posiedzieć. Byliśmy doświadczonymi zawodnikami, wiedzieliśmy na ile możemy sobie pozwolić.

Był pan kiedyś w kasynie?

Byłem, we Wrocławiu mieliśmy nawet zakończenie sezonu w kasynie, byli naszym sponsorem. Nie wciągnęło mnie to, mogłem posiedzieć, ale w formie zabawy, raczej żartów i śmiechu niż na pieniądze.

W pana czasach alkohol był jeszcze normalnie spotykaną w szatni sprawą?

Nie mówię, że po meczu wszyscy szli spać. Często siedziało się przy piwku. Wiedzieliśmy, że weryfikuje nas boisko, na nim mamy zrobić robotę. Zresztą, mam kolegów, którzy grali za granicą, a potrafili przed meczami zrobić piwo. Trener też wiedział, że każdy ma swój rozum, wie kiedy może usiąść, a kiedy nie. Był czas zabawy, był czas ciężkiej pracy.

Dzisiaj piłkarze mniej spożywają alkoholu czy pana zdaniem przeniosło się to „do piwnic”, na zamknięte imprezy?

Teraz jak ktoś zostanie przyłapany robi się z tego wielka afera. Klub musi zareagować, inaczej będzie napiętnowany. Są media społecznościowe, Facebook, Instagram… Myślę, że to jest, ale mniej oficjalne, w domach, w pokojach hotelowych. I w mniejszych ilościach, bo jest obawa, że może się do ciebie przylepić w jednej chwili łatka, która zaważy na całej karierze.

Dziś gra pan w okręgówce. Wciąż ciągnie wilka do lasu?

Futbol dalej sprawia mi radość. Gram z kolegami, z którymi grałem wcześniej, jest z kim powymieniać podania, a ja też nie narzekam na formę. Myślę, że gdyby nie ta feralna sytuacja z Sosnowca dalej grałbym na dobrym poziomie, ale co zrobić.

Nikt pana nie chciał?

Były oferty, ale daleko od domu. Zawsze przemieszczałem się z rodziną, bez nich nie wyobrażam sobie życia, a jeśli mam jechać na rok do miasta na drugim końcu Polski, a pensja jest taka, że i tak w zasadzie nic się nie odłoży…Mijało się z celem. Wyrzucili mnie, nie mogłem trenować z zespołem. Kto poważny weźmie piłkarza w moim wieku, który od wielu tygodni nie trenuje? A poza tym bano się zatrudniać moją osobę. Tamten wywiad i wszystko co poza nim sprawił, że skończyłem zawodowo grać w piłkę

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...