Reklama

Ciało powiedziało „dość”, umysł się z nim zgodził. Vonn zakończyła karierę

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 lutego 2019, 10:57 • 23 min czytania 0 komentarzy

Z jej kolan nic już nie zostało. Poważnych kontuzji miała tyle, że obdzieliłaby nimi sześć innych narciarek.

Ciało powiedziało „dość”, umysł się z nim zgodził. Vonn zakończyła karierę

Potrafiła przez kilka lat nie rozmawiać z własnym ojcem.

Punktem zwrotnym jej kariery stała się… wycieczka rowerowa. 

The Rock mówi, że nadawałaby się na aktorkę. Przede wszystkim jednak: osiągnęła w świecie narciarstwa alpejskiego więcej niż ktokolwiek inny. W niedzielę Lindsey Vonn wystartowała po raz ostatni.

*****

Reklama

Vonn pochodzi z Minnesoty – stanu, w którym jakiekolwiek wzniesienia terenu są anomalią. Jedną z nich, na szczęście dla Lindsey, było Buck Hill – lokalny ośrodek narciarski, znajdujący się blisko jej domu. Choć może lepiej byłoby napisać „ośrodeczek”. Bo lepsze warunki do jazdy miałaby nawet w Polsce. Inna sprawa, że to właśnie tam trafiła na Ericha Sailera, austriackiego trenera, który rozpoczął wieloletni proces przemienienia Amerykanki w najlepszą zawodniczkę w historii.

Dziś, gdy ktoś o tym wspomina, mówi się, że Sailer miał ułatwione zadanie. Vonn – czy raczej Kildow, jak się wtedy nazywała – była naturalnym talentem. Nie trzeba było nad nią pracować, a co najwyżej oszlifować, co Austriak zrobił wręcz idealnie (do dziś Amerykanka mówi, że „Erich idealnie wiedział, gdzie nacisnąć, żebym jeździła szybciej”). Techniką Lindsey wyróżniała się od samego początku, podobnie jak agresją – nigdy nie przejeżdżała trasy, jak robią to inne dzieciaki. Ona rzucała jej wyzwanie i zwykle wychodziła z niego zwycięsko. Podobnie jak z lokalnych zawodów – po latach wspominała, że czternastolatki płakały, bo pokonała je „jakaś dziesięciolatka”. Tyle tylko, że ta dziesięciolatka miała już na koncie treningi w Europie (z Sailerem, bez rodziców), mistrzostwo Ameryki Północnej i mistrzostwo świata.

Miała wyjątkowy „związek” z szybkością. Choć nie jestem pewien, czy to właściwe słowo. Szybkość jej nie przerażała, radziła sobie z nią. Naprawdę czuła swoje narty w śniegu, wspaniale dawała sobie radę w powietrzu, ale przede wszystkim miała chęć do rywalizacji, jaką trudno u kogoś wyuczyć – mówił Alan Kildow, jej ojciec. A Erich Sailer dodawał: – Nigdy nie była głośna, nie popisywała się. Raczej się wyłączała. Naciskał na nią ojciec i to działało. Byłem zaskoczony, nie spodziewałem się, że będzie aż tak dobra.

Wkrótce Alan, w przeszłości utalentowany narciarz, którego karierę w młodym wieku przerwała kontuzja kolana, zdecydował o przenosinach do Vail w Kolorado, jednej ze stolic sportów zimowych w USA. Lindsey miała wtedy 12 lat, a ojciec rozpisał jej pięcioletni plan, który skończyć miał się występem na igrzyskach olimpijskich w 2002 roku. Uczestniczyła w nim cała rodzina – Vail najpierw przyjęło Lindsey i jej matkę, a potem czwórkę jej młodszego rodzeństwa oraz ojca.

Vail było cudownym miejscem, ale ominęły mnie wszystkie tradycyjne dla dzieciństwa rzeczy: nocowanie, potańcówki w szkole, poznawanie przyjaciół w normalny sposób. W połowie drugiego sezonu, reszta rodziny też się tu przeprowadziła. Moi bracia i siostry musieli porzucić dla mnie swoich przyjaciół. To był dla nich ogromny stres, czułam się winna. Pod koniec zimy spytałam rodziców, kiedy wracają do domu. Mój ojciec nie chciał mi tego powiedzieć przed zakończeniem sezonu, ale sprzedali dom w Minnesocie. To był pierwszy raz, gdy zorientowałam się, jak daleko możemy się posunąć, żebym została narciarką – wspominała Amerykanka po latach.

Reklama

Wkrótce opuściła też Vail, zaczęła rywalizować na całym świecie. Gdy miała 14 lat wygrała Trofeo Topolino we Włoszech, jedne z najsłynniejszych zawodów dla juniorów. Jeszcze w 2009 roku, gdy na koncie miała Puchary Świata, uznawała to za swoją „najważniejszą wygraną”. Później przyszły kolejne sukcesy, wraz z debiutem w najważniejszym cyklu i powołaniem na igrzyska olimpijskie.

Plan zadziałał.

*****

Na igrzyskach Lindsey poznała Thomasa Vonna, innego amerykańskiego narciarza. Jeśli chcecie w tym momencie sprawdzić, jakie sukcesy odnosił w trakcie kariery, możecie sobie darować. Największym było dziewiąte miejsce, wywalczone właśnie w Salt Lake City na trasie supergiganta. Zresztą wkrótce po tym, jak zaczął spotykać się ze swoją przyszłą żoną, zrezygnował z dalszej jazdy i został prywatnym trenerem Lindsey. Wiele nauczył ją też w kwestii sprzętu – sam miał bowiem reputację gościa, który jest na tym punkcie nieco odjechany. Taki Stefan Horngacher narciarstwa alpejskiego.

Choć oboje dopiero uczyli się swoich ról, ich współpraca układa się dobrze, a wyniki Lindsey stale się poprawiały. To z Thomasem u boku wywalczyła jedyne złote medale mistrzostw świata. To z nim zdobywała Kryształowe Kule. To korzystając z jego rad została jedną z najlepszych narciarek w historii. Być może duża w tym zasługa tego, że mąż nie bał się jej krytykować, czego często woleli unikać trenerzy. Właśnie, mąż. Po kilku latach znajomości Lindsey i Thomas wzięli ślub, a Amerykanka przyjęła jego nazwisko, z którym występuje do dziś. Na ślubie zabrakło jednak ważnej osoby.

Zaproszenia nie otrzymał Alan Kildow.

Relacje Lindsey z ojcem bardzo się w tamtym czasie skomplikowały. By nie napisać, że całkowicie umarły. Alan nie potrafił zaakceptować związku córki. Nie podobał mu się fakt, że jej chłopak jest od niej dziewięć lat starszy, ale przede wszystkim nie chciał oddać mu roli trenera i nauczyciela. Trenerzy kadry przyznawali zresztą, że i oni mieli problemy z Kildowem, bo ten niejednokrotnie chciał wprowadzać do treningu córki własne pomysły, których nie byliby w stanie kontrolować.

Oczywiście, mój ojciec przez długi czas wiedział, co jest dla mnie właściwe. Lubiłam i doceniałam to wtedy, ale to był intensywny okres. Gdy dostałam się do kadry USA i stawałam się starsza, jego wkład nie był już pomocny, rozdzierał mnie. Stawał się negatywny. […] To rozstanie z nim było podbudowane wieloma rzeczami, czułam, że doprowadziliśmy to do ostateczności – mówiła Lindsey. – Ojciec zawsze wspierał mnie, gdy radziłam sobie dobrze, ale kiedy tak nie było, nie radził sobie z tym. W naszej relacji było mnóstwo krytyki i negatywnych emocji, trudno było mi sobie z tym poradzić.

Nie rozmawiali ze sobą przez sześć lat. W tym czasie Kildow wysyłał jej maile, ale Vonn nie odpisywała. Nie odbierała też telefonów. Ojciec regularnie oglądał jednak jej zawody, widząc, jak rozwija się jego córka. „Technicznie jest perfekcyjna. Ustawienie biodra, ramienia, ręki… nie widziałem jej lepszej nigdy wcześniej” mówił w tym czasie. „Nasz kontakt? Nie będę wdawać się w detale. To moja córka i ją kocham”. Poza tymi z telewizora czy Internetu, wieści o Lindsey dostawał też od reszty rodziny. Amerykanka wciąż utrzymywała bowiem kontakt z rodzeństwem, matką (choć jej rodzice w 2003 roku wzięli rozwód) i – przede wszystkim – dziadkiem, ojcem Alana.

To właśnie on prowadził ją do ołtarza, gdy na ślubie zabrakło jej taty. „Gdyby nie Don, mój dziadek, nie jeździłabym na nartach. To on nauczył mojego ojca jak jeździć i to o nim myślę, gdy się ścigam. Czuję, że jestem wtedy bliżej niego” mówiła. Często zresztą sama jeździła na nartach w jego towarzystwie. Jej dziadkowie mieszkali w Milton, gdzie pierwszy wyciąg wybudował podobno… właśnie senior rodu. Był on zresztą utalentowanym sportowcem: w szkole średniej i college’u grał w futbol amerykański na kilku różnych pozycjach, znakomicie radził sobie w boksie i dobrze skakał na nartach.

Zmarł 1 listopada 2017 roku, kilka miesięcy przed igrzyskami w Korei. Dla Lindsey Vonn była to rozdzierająca wiadomość, cała jej rodzina rozpoczęła wcześniej plan sprowadzenia Dona do Pjongczangu, by mógł obejrzeć wnuczkę na jej ostatnich igrzyskach na żywo. Zresztą dla niego byłaby to podróż sentymentalna – w trakcie wojny w Korei stacjonował niedaleko miejsca rozgrywania konkurencji narciarskich [Kildow budował wtedy drogi – przyp. red.].

Drogi dziadku, wciąż nie mogę uwierzyć, że cię nie ma. Żadne słowa nie opiszą tego, jak wiele dla mnie znaczysz i jak bardzo cię kocham. Chciałabym spędzić z tobą więcej czasu, ale muszę zostać przy wspomnieniach, które mamy. Nauczyłeś mnie być twardą, miłą, ale przede wszystkim – szybko jeździć. Teraz za każdym razem, gdy zjeżdżam do mety, wiem, że będziesz ze mną. Jestem dumna z bycia twoją wnuczką, zawsze będę o tobie myśleć. Pojadę dla ciebie w Korei i postaram się wygrać – pisała Vonn. Nie udało jej się, ale brązowy medal, który wywalczyła w Pjongczangu, zadedykowała właśnie jemu.

W Korei obecny był za to jej ojciec. On i Lindsey pogodzili się już wcześniej. „To mój tata, chcę mieć z nim relację, nie chcę później żałować. To końcówka mojej kariery, a on nie był w niej obecny od czasu, gdy byłam w najlepszej formie. Ale teraz docenia to jeszcze bardziej” mówiła Amerykanka. Jej ojciec dodawał z kolei: „Czy żałuję czasu, gdy nie byliśmy blisko? Tak, żałuję. Został po nim smutek. Dobrze jest znów z nią być. Moją pracą jest stać u podnóża góry i być dla niej oparciem. Jestem w tym bardzo dobry”.

*****

Ten brąz – o czym wiedziała już wtedy – był jej ostatnim medalem z igrzysk. W całej swej kolekcji ma trzy. Aż? Zaledwie? Zależy, z jakiej perspektywy spojrzeć. Aż, bo dla wielu to wynik nieosiągalny, a marzą o nim przecież miliony sportowców. Zaledwie, bo biorąc pod uwagę klasę Vonn, jedno złoto i dwa brązowe krążki to mało. Po prostu. Nie można jednak twierdzić, że nie wykorzystała swoich szans. W Salt Lake City była nieopierzoną juniorką, a i tak zaprezentowała się najlepiej z Amerykanek. W Vancouver – gdy mogła to zrobić – wygrała.

W Turynie, pomiędzy amerykańską i kanadyjską imprezą, była jedną z faworytek. Sęk w tym, że to właśnie wtedy zaczęły się jej problemy zdrowotne. Na treningu upadła, przy prędkości około 100 kilometrów na godzinę. Jej lewa narta wyskoczyła na muldach, rozjechały jej się nogi, nie była w stanie skontrolować swojej jazdy. W następną muldę uderzyła z taką mocą, że wyrzuciło ją to na trzy metry. Doznała urazów miednicy i pleców. „Myślałam, że złamałam kręgosłup” mówiła potem. Z miejsca przetransportowano ją do szpitala za pomocą helikoptera. Tam wypłakiwała się razem z matką. Odwiedziła ją też Picabo Street, była narciarka amerykańska, jej idolka i przyjaciółka, i opowiadała historie o tym, jak sama wychodziła z kontuzji. Tymczasem w pokoju hotelowym, Thomas pakował walizki.

Widziałem ten upadek w telewizji. W mojej głowie nie było innych możliwości niż powrót. Jej nogi rozjechały się tak, że choć jedno z jej kolan, a prawdopodobnie oba, musiały zostać zniszczone. Potem dostałem informacje od ludzi, którzy byli na stoku [Thomas był chory, został w pokoju – przyp. red.], że złamała kręgosłup. Nie powiedzieli: „Tak myślimy”. Powiedzieli, że złamała – mówił później.

W szpitalnym łóżku Lindsey postanowiła, że wróci na narty za rok. Z drugiej strony wiedziała, że może nie zrobić tego już nigdy. Ba, mogła skończyć na wózku. Spodziewała się dwóch-trzech operacji. Na stoku pojawiła się jednak… dwa dni później. Wystartowała w zjeździe, choć ledwo mogła zrobić skłon. Była ósma. Potem zaliczyła jeszcze trzy konkurencje igrzysk. Jej plecy i miednica były solidnie obite, w kolanie miała pękniętą kość. Wzięła więc garść środków przeciwbólowych i dojechała do mety. „Powiedziała mi, że odpuszczenie wyścigu nie wchodziło w grę. Co za twardy dzieciak” wspominała potem jej matka.

A sama Lindsey? Stwierdziła, że upadek… to dobra rzecz. Niedługo po nim zmieniła sposób treningów, zaczęła inaczej traktować swoją karierę. „Niemal straciłam wszystko. To był dla mnie psychiczny reset. Pochłonęła mnie myśl, że to moja druga szansa”. Zamierzała ją wykorzystać najlepiej jak mogła. I to udało jej się w kolejnych latach, gdy trzy razy z rzędu wygrywała Puchar Świata i zdobyła złoto olimpijskie w Vancouver.

*****

Radość była jednak krótka. Trwała tylko do następnego sezonu. Wtedy ważna zmiana nastąpiła jej w życiu prywatnym – rozwiodła się z mężem – a na stoku doznała kolejnych urazów. Sama twierdzi, że rozpoczęła wówczas walkę ze stanami depresyjnymi, które regularnie ją nawiedzały. Nic dziwnego – urazów z każdym sezonem było więcej (w zdrowiu przeszła przez sezon 2011/12, wykorzystując go na zdobycie czwartej Kryształowej Kuli) i stawały się coraz poważniejsze. Najgorszy? Ten z mistrzostw świata w roku 2013.

Zerwała wtedy dwa więzadła: poboczne i krzyżowe przednie. Do tego złamała kość piszczelową. Wszystko w prawej nodze, którą na dłuższy czas niemal zupełnie wyłączyła z użytku. Kontuzja przytrafiła jej się na początku 2013 roku. Gdy zapytano ją co planuje teraz, powiedziała, że „chce wrócić na igrzyska w Soczi”. Zdawała sobie sprawę, że o wcześniejszym ściganiu nie ma co marzyć. Zresztą wysnuć takie wnioski nie było zapewne trudno, skoro: „Czuła tyle bólu, że nie była w stanie powiedzieć, skąd dokładnie on pochodził”.

Najbardziej bolesna część była tuż przed operacją. Nie miałam żadnych więzadeł, moje kolano było po prostu luźne. To było okropne. Chciałabym, żeby nie trzeba było tyyyyyyyyyyle czasu na powrót do odpowiedniego dla mnie stanu fizycznego. Kiedy mogłam chodzić po kontuzji, ale nie mogłam robić niczego innego, było całkiem miło. Bo nie byłam przyklejona do łóżka czy kanapy, ale nie musiałam też trenować. Potem musiałam zacząć rehabilitację. Trwało to długo, bo moja noga straciła dosłownie wszystko, z mięśniami włącznie.

Wróciła pod koniec roku. Za szybko. Na listopadowym treningu znów doznała urazu, zabrano ją do Williama Steretta, lekarza, który pomógł jej poprzednim razem. Zalecił rezonans magnetyczny. Nie ujawniano, które kolano uszkodziła tym razem, ale wiele osób widziało, jak ściągano ją ze stoku i media szybko dowiedziały się, że to najprawdopodobniej odnowienie urazu. Wycofała się z zawodów w Beaver Creek, celowała w inne, w Lake Louise.

Wkrótce okazało się, że przez problemy zdrowotne opuści igrzyska w Soczi, na które przygotowywała się od kilku lat. „Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby móc wystąpić tam bez więzadła krzyżowego” pisała na Facebooku. Z miejsca dodała też, że koncentruje się na mistrzostwach świata, które w kolejnym sezonie odbędą się w Vail. Picabo Street mówiła wtedy, że „to musiało być dla niej najtrudniejsze: była w najlepszym momencie kariery i wiedziała, że mogłaby zdobyć kilka medali. Nie potrafię wyobrazić sobie tego, w jakim stanie emocjonalnym musiała się znaleźć”.

Pracowałam niesamowicie ciężko, żeby wrócić po pierwszej operacji kolana. Trudno było pozostać pozytywną i dostrzegać światło na końcu tunelu, gdy musiałam zrobić to jeszcze raz od początku. Byłam zdruzgotana tym, że ominę igrzyska. Gdybym była zdrowa i dobrze sobie tam poradziła to kto wie, może zakończyłabym karierę? Ale tak nie było. Zapisałam się na całą podróż, kontuzje też, więc kontynuuję ją. Choć zawsze będę już niesamowicie smutna, że ominęły mnie igrzyska w Soczi.

Później przyszły kolejne urazy. Jeden za drugim. Lista kontuzji Lindsey Vonn jest dłuższa od niejednego wypracowania maturalnego. Spójrzmy tylko na najważniejsze: wstrząs mózgu, zerwane więzadła, złamany piszczel, złamana kostka i złamana kość ramienia (podobno najbardziej bolesna kontuzja, z jaką się zmagała, jej „naprawa” wymagała wsadzenia tam metalowej płytki, wszystko skończyło się uszkodzeniem nerwów). Niektóre z nich po kilka razy. Nie zapomnijmy też o tych, z których jest… dumna. Czyli o odmrożeniach z dzieciństwa na palcach stopy i poharatanym, od otwierania szampana, kciuku. Żeby było śmieszniej: sama nie wzięła ani łyka. Raz ugryzł ją też własny pies. Skończyło się na szwach.

Przez kontuzje straciła kilka sezonów. Niektóre niemal w pełni, inne były rwane – raz pojawiała się na zawodach, raz jej nie było. Zdarzało się, że przez kilka miesięcy nie była w stanie złapać i podnieść ołówka. Innym razem przyklejała kijki do rękawic taśmą. Jej kolana to właściwie… już nie kolana. Pod koniec kariery musiała jeździć ze specjalną obręczą, która je wspomagała. Zresztą miała też ochraniacz na plecy. Jej ciało porównywano do stuletniego domu, w którym wszystko trzeszczy i skrzypi, ale jeszcze jakoś się trzyma. Przed każdym trudniejszym treningiem najpierw musiała się rozciągać i przez pół godziny jeździć na stacjonarnym rowerze, żeby móc zabrać się za inne ćwiczenia.

Sposób treningów zresztą całkowicie zmieniła, po raz kolejny. Mocno ograniczyła liczbę dni spędzonych na śniegu, przygotowywała się raczej na siłowni czy sali gimnastycznej. Żeby było ciekawiej, Chris Knight, jeden z jej trenerów, twierdzi, że „Dziś lepiej łapie równowagę na nartach i skuteczniej pracuje kolanami w zakrętach. A musisz to robić na tym etapie kariery. Stała się lepszą narciarką niż za młodu. Byłoby miło pracować z 23-letnią Lindsey, jeżdżącą tak, jak robi to dziś”.

Przeszłam przez bardzo trudne czasy. To uczyniło mnie silniejszą. Bez kontuzji nie byłabym taką samą osobą. Kiedy jest się młodym, jeździ na nartach i wygrywa, nie docenia się niektórych rzeczy. Leżałam w siatkach wiele razy. Znam z imienia tylu doktorów, że to aż niedorzeczne. Mimo wszystko nie zmieniłabym tego. Może chciałabym odczuwać nieco mniej bólu. Ale poza tym – nic bym nie zmieniała.

*****

Gdy wróciła po igrzyskach w 2014 roku, zaskoczyła młodsze zawodniczki, które spodziewały się, że Lindsey zostanie już tylko emerytura. Nie mogły bardziej mijać się z prawda. Amerykanka mówiła, że gdy już stanęła na starcie pierwszych zawodów po kontuzji, niczym się nie denerwowała. Wiedziała, że nie ma żadnej presji, zrobiła wszystko, co mogła. Cieszyła się tym, że znów może rywalizować. W tamtym powrocie bardzo pomógł jej podobno Tiger Woods, z którym wówczas się spotykała. Ale przy innych okazjach nie było go obok. Skąd przez lata czerpała tę siłę, by kolejne problemy zamieniać w sukcesy?

Wyjaśnijmy to na przykładzie jej znajomości z Julią Mancuso, inną amerykańską narciarką. Obie są niemal w tym samym wieku, spotykały się ze sobą na rozmaitych zawodach od kiedy miały 12 lat. Za juniorskich czasów wydawało się, że lepsza będzie Julia, potem prym wiodła już głównie Lindsey. Vonn, gdy jeszcze nie była znana, przez pewien czas mieszkała oraz trenowała razem z koleżanką i jej ojcem. Z nimi też wybrała się na przejażdżkę rowerową.

Zwykła wycieczka szybko przerodziła się w… upokorzenie. W górzystym terenie Mancuso i jej ojciec szybko odjechali Vonn, która wcześniej nie miała zbyt wielkiego doświadczenia w jeździe na rowerze. Ostatecznie dystans między nimi wyniósł jakieś pięć mil na niekorzyść Lindsey. Niby nic niezwykłego i można się było spodziewać, ale Vonn potraktowała to jak zniewagę. „Czułam się jak głupek” mówiła po latach, wciąż przeżywając to, co się wtedy stało. Od tamtego czasu niczego nie pragnęła bardziej niż pobić Julię na stoku. Narzuciła sobie dodatkowe obciążenia treningowe, starała się bardziej, wyraźniej widziała przed sobą cel. Szybko wyrosła też na główną gwiazdę amerykańskiego narciarstwa.

Ta przejażdżka była jednym z kilku „przebudzeń”, które Lindsey miała. Jako sportowiec masz takie momenty, w których uświadamiasz sobie, że to, co robisz, prawdopodobnie nie jest wystarczająco dobre i musisz się bardziej postarać. Dla niej z pewnością była to jedna z takich chwil. Myślała wtedy: „Okej, Julia to moja rywalka i właśnie zostawiła mnie daleko z tyłu w trakcie jazdy na rowerze. Nie mam przeciwko niej szans. Jak mam ją pobić na stoku? Muszę coś zmienić” – mówił Thomas Vonn.

Różnice w charakterach obu szybko stały się zresztą dostrzegalne dla każdego, kto miał z nimi jakikolwiek kontakt. Widziały je nawet one same. Dwie koleżanki i rywalki nie mogłyby się bardziej różnić. Dla narciarstwa w USA było to trochę jak pojedynki Johna McEnroe i Bjoerna Borga z czasów złotej ery tenisa. „Bardzo się od siebie różnimy, przyszłyśmy też z innych miejsc, może o to w tym wszystkim chodzi. Różnice sprawiają, że łatwo nas porównywać” mówiło Mancuso. I miała absolutną rację.

Julia to ta bardziej wyluzowana. W przerwie od sezonu spędzała kilka miesięcy na Hawajach, w przeddzień zawodów potrafiła zasiedzieć się do późna. Lubiła się bawić (bez złych skojarzeń, raczej chodzi o grono przyjaciół niż eskapady po klubach), śmiać i relaksować. Ciężka praca? Tak, ale wtedy, gdy była potrzebna. Patrząc na harującą Lindsey często zastanawiała się, czy jej koleżanka nie przeciąga tego wszystkiego za daleko.

Lindsey traktuje jazdę na nartach jak pracę. To nie zawsze wygląda fajnie. Kiedy wygrywa – tak. Ale gdy jej się nie udaje, nie ma frajdy. Wiem, że kocha narciarstwo, ale u niej to reżim. Podąża za planem, jakby miała go wytyczony na kawałku papieru. Ja czuję, że wszystko, co robię, robię dla narciarstwa. Niezależnie od tego, czy jest to surfowanie na Hawajach, ćwiczenia na siłowni albo zezwolenie mojej kreatywnej stronie na podrzucanie fajnych pomysłów. Wiecie, ona nie jeździ poza trasą, nie lubi być z dala od bramek. Ja to kocham – mówiła Mancuso.

Vonn i Mancuso

Sęk w tym, że lepsze efekty dawała praca Vonn. I to właśnie to podejście pozwalało jej wychodzić z każdej kolejnej kontuzji i wracać – jeśli nie na szczyt, to w jego okolice. Fakt faktem, że również przez nie – bo nie umiała odpuścić nawet na treningach – często pakowała się w kłopoty. Ktoś kiedyś powiedział o niej, że „jedynym, co zatrzymuje Lindsey (i wie to każdy) jest ona sama. Jest na tyle agresywna i nieustraszona w trakcie treningów, że często się rani”.

„Nieustraszona” to słowo-klucz. Vonn na stoku jest trochę jak bohater filmu akcji z lat 80. Co by się nie działo, nie może okazać strachu. Steven Seagal kobiecego narciarstwa, choć jej twarz nie zastygła jeszcze w jednym grymasie. Jej siostra, Karin, mówiła, że „zawsze jestem bardzo zaskoczona i nieco wycofana, przez lód w jej żyłach, który pojawia się, kiedy jest na górze i szykuje się do jazdy”. Przed powrotem w 2014 dziennikarze pytali ją o to, czy teraz będzie się bała. Jej odpowiedź?

Nie wiem. Liczę na to, że mnie to nie dotknie, ale może, gdy warunki będą złe, jak w trakcie mojego upadku, będę nieco bardziej zachowawcza niż normalnie. A nie możesz tego robić, gdy starasz się być najszybsza. Potrafię oglądać swoje upadki milion razy i mnie to nie dotyka. Nigdy nie czuję strachu. Może jestem szalona, a może czegoś mi brakuje.

Powiedzielibyśmy, że prawdziwe mogą być obie te wersje. Ale w jej dyscyplinie to dobrze.

*****

Kiedy miała osiem lat, w szkolnym wypracowaniu napisała, że chce „wygrać więcej medali niż ktokolwiek wcześniej”. Już jako dorosła osoba powtarzała: „porażki nie ma w moim słowniku”. Gdy budowała sobie dom, architekt zapytał jej, czy chce półkę wymierzoną na wszystkie swoje Puchary Świata, czy może większą, by pomieścić te, które dojdą w kolejnych latach. Wybrała drugą opcję, potem faktycznie ją zapełniła (swoją drogą wciąż trzyma w domu swoje pierwsze trofeum, z 1992 roku, a w Austrii ma kilka… krów, które też wygrała na nartach). Jej dewizą od zawsze jest zdanie „jeśli ciężko pracujesz, na końcu się to opłaci”. Jej aktualny chłopak, P. K. Subban, hokeista i reprezentant Kanady, mówił:

Powiem coś – ona nienawidzi przegrywać. Nie potrafi tego znieść. Każdy kocha wygrywać – no bo kto nie? Ale czy nienawidzisz porażek? I ta nienawiść nie oznacza, że łamiesz kijek na swoich nartach, raczej chodzi o ten moment, w którym jesteś gotów zrobić wszystko, żeby udało ci się wygrać. Ona to robi – uwierzcie, wiem to. Kiedy czasem rywalizujemy, dostaję pełny pakiet tego, do czego jest zdolna.

To dlatego Vonn nie słuchała rodziny, gdy ta namawiała ją, żeby dała sobie z tym wszystkim spokój. A takich chwil było kilka – każda kolejna kontuzja raniła nie tylko ją, ale i jej otoczenie. Najbardziej, gdy miała 31 lat i przeszła przez dwie poważne operacje kolana z rzędu. Ale i wtedy nie uległa.

Tamtego lata byłam sama, pierwszy raz od długiego czasu. Dobrze było być „na swoim”. Ciężko pracowałam w siłowni i pamiętałam, że to ja podejmuję wszystkie swoje decyzje, bo jestem wystarczająco silna, by to zrobić. Czasem polegam na innych osobach, ale wtedy miałam czas, by skupić się na sobie. Nawet jeśli było to trudne lato. Po mojej drugiej operacji kolana każdy w rodzinie pytał: „Lindsey, chcesz chodzić, gdy będziesz starsza?”. Odpowiadałam, że do tego czasu wymyślą inne operacje, będę miała nowe kolana i nie będzie tego problemu.

Wzorem od zawsze była dla nie matka. Linda Krohn nie była w stanie zobaczyć tego, jak jej córka rozwija się jako narciarka. Ironia losu w tym jest taka, że to przez… Lindsey. Gdy się rodziła, Linda doznała udaru. Skończyło się częściowym paraliżem w lewej nodze, który po latach nie pozwalał jej wchodzić na stok.

75 procent osób umiera od takiego udaru. Lindsey urodziła się 18 października 1984 roku i nie pamiętam niczego z kolejnych siedmiu tygodni. Po pięciu dniach w szpitalu, pielęgniarka przyszła i powiedziała: „Przykro nam, ale twoje dziecko musi zostać zabrane do domu”. Nie rozumiałam nawet tego, że mam dziecko.

Mimo tego Linda od zawsze była dla swojej córki oparciem. I dla pozostałej czwórki jej dzieci, które urodziły się później. Nie poddała się problemom zdrowotnym. Mało tego: pokonała je. Funkcjonowała niemalże w pełni sprawnie. Lindsey poszła w jej ślady, nie było dla niej kontuzji, z której by nie wyszła. Nawet teraz, gdy ciało ją zatrzymało, zdołała wyrwać mu jeszcze dwa starty. I jeden medal.

*****

Vonn od małego widziała przed sobą cel. Picabo Street mówiła, że pamięta Lindsey z czasów, gdy ta była dzieckiem. Mimo że nie wiedziała wtedy, jaki talent ma dziewczynka, a wokół były dziesiątki innych dzieciaków, to właśnie przyszła mistrzyni się wyróżniała. Cały czas patrzyła bowiem prosto w oczy wielkiej gwiazdy, jaką przecież była Street. A że była wyższa od swoich koleżanek i kolegów, mogła to robić bez problemu.

Pozostała skoncentrowana na swoim zadaniu, czyli poznaniu mnie, zapamiętaniu i wyciągnięciu z tego spotkania czegoś, co sama mogłaby wykorzystać. Powiedziałam sobie: „Lepiej się na nią przygotuję, bo nadchodzi z pytaniami i sama będę musiała dać z siebie wszystko” – mówiła Street.

To nie zmieniło się przez kolejne 24 lata. Do dziś Lindsey jest dokładnie taka. Do teraz jeśli tylko określi swój cel, to zrobi wszystko, by go wypełnić. Tak było z medalem igrzysk w Pjongczangu, tak było z medalem mistrzostw świata w Are. Swoją drogą karierę skończyła w tym samym miejscu, w którym zdobyła pierwszy taki krążek. Wtedy srebrny, dziś brązowy. Jej ciało nie pozwoliło Amerykance tylko na jedno – pobicie rekordu Ingmara Stenmarka w liczbie wygranych zawodów Pucharu Świata.

*****

Jeszcze w grudniu ubiegłego roku wierzyła, że koniec czeka na nią dalej. Marzyła o rekordzie wszech czasów. Marzyła o zostawieniu za sobą ostatniej wątpliwości w dyskusji o „miejscu numer jeden w historii”. Przede wszystkim jednak – marzyła o normalnym sezonie.

Cała idea ostatniego sezonu jest taka, żeby to faktycznie był ostatni sezon i udało się w nim przejechać każde zawody po raz ostatni, by stworzyć te finalne wspomnienia. Teraz jestem kontuzjowana, więc to mi się nie uda. Czuję, że jeśli tak to się skończy, będę tego żałować do końca życia – mówiła.

Chodziło głównie o Lake Louise – jej ukochany stok. Nie mogła tam wystartować z – a jakże – powodu urazu. Dziś już wiemy, że na niego nie powróci, o ile nie przerwie – choćby na moment – sportowej emerytury. Podobnie jak nie pobije rekordu, o którym już kilkukrotnie wspomnieliśmy. Sama mówiła, że „nie chciałaby, by rekord determinował poziom sukcesu, jaki odniosła”. Wydaje się jednak, że tak nie będzie. Bo już na ostatnich igrzyskach, gdy zdobywała brązowy medal, Sofia Goggia, zwyciężczyni, mówiła tak:

Naprawdę prosicie mnie o komentarz, o najlepszej w historii? Przecież jej osiągnięcia mówią same za siebie. Ma 130 czy 140 podiów w Pucharze Świata. Ja mam 20. Ma 81 [dziś 82 – przyp. red.] zwycięstw. Ja mam cztery.

Lindsey Vonn i Ingemar Stenmark

Jedyną, która może się z Vonn porównywać jest Mikaela Shiffrin. A raczej będzie mogła – za kilka lat, jeśli utrzyma swoją dyspozycję w kolejnych sezonach. Wszelkie inne porównania: do Marcela Hirschera, Bode Millera, Julii Mancuso czy nawet Picabo Street, idolki Lindsey, są po prostu nieuzasadnione. Vonn przerosła ich wszystkich. W pewnym momencie mówiła, że nie tyle chce, ile potrzebuje rekordu Stenmarka. Dla siebie, nie dla wszystkich wokół. Ale prawda jest taka, że nikomu niczego nie musi udowadniać. Przecież, jak mówił Chris Knight: „W ostatnich sezonach jeździła na 50-60% swoich możliwości. I wciąż zajmowała miejsca na podium”. Również w ostatnim starcie.

Chcę móc chodzić bez bólu, gdy będę starsza. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mieć dzieci – to dla mnie ważne. Przedłużałam swoją karierę prawdopodobnie o wiele bardziej niż powinnam, ale wreszcie ulegam temu, co mówi mi moje ciało od pewnego czasu. Z pewnością odczuję długofalowe skutki: będę miała artretyzm, napady bólu w wielu różnych miejscach… Osiągnęłam więcej niż kiedykolwiek oczekiwałam, nie sądzę, by skupienie się tylko na rekordzie było dla mnie dobrym pomysłem. On nie podsumowuje mojej kariery.

*****

Co dalej? Niektórzy twierdzą, że Vonn odpocznie, wyzdrowieje i wróci. Pytanie tylko czy takie rozwiązanie miałoby sens. Najbliższe dni Lindsey spędzi pewnie na udzielaniu wywiadów, wypełnianiu zobowiązań wobec sponsorów, spotkaniach z fanami – czymś, co nie skończy się wraz z zawieszeniem nart na kołku. Na całym świecie będzie podziwiana równie mocno za dziesięć lat, jak jest teraz. I witać będą ją tłumy fanów.

Ona sama, gdy już będzie mogła sobie na to pozwolić, zapewne usiądzie w wygodnym fotelu przed telewizorem, włączy „Prawo i porządek”, ulubiony serial, i wreszcie się zrelaksuje. Potem zadba o zdrowie. Może pojedzie nad ocean, pożegluje i popływa z rekinami (uwielbia je, ma nawet tatuaż rekina). W grę wchodzi też tenis, jazda konna i, oczywiście, narciarstwo – ale tylko dla przyjemności. O ile będzie potrafiła traktować to w ten sposób.

W planie ma otworzenie własnego biznesu, na razie nie zdradza, o jaki konkretnie chodzi. Ma też swoją fundację, która pomaga młodym dziewczynom, m.in. ucząc je pewności siebie, akceptacji i radzenia sobie m.in. z gnębieniem przez innych. To jedna z rzeczy, która z pewnością pochłonie jej czas. Inna? The Rock powiedział jej niedawno, że widziałby ją w kinie i bardzo by się do tego nadawała. Może więc Lindsey Vonn, po zakończeniu narciarskiej, czeka nowa kariera – aktorska?

To wszystko to jednak domysły. Przewidzieć na ten moment możemy jedno – z całą pewnością nie zniknie z naszego radaru.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...