Reklama

Kuba jest bohaterem Wisły, ale jeszcze nie na boisku

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

11 lutego 2019, 20:42 • 5 min czytania 0 komentarzy

90 minuta meczu – gnający ile sił w płucach Jakub Błaszczykowski nie może doścignąć rozpędzonego na prawym skrzydle Giannisa Mystakidisa i wjeżdża w niego ostrym, bezpardonowym wślizgiem. Sędzia nie sięga po żółty kartonik, chociaż pewnie mógłby. To wymowny pojedynek, bo Grek w rozmowie z Przeglądem Sportowym zapowiadał, że nie może się doczekać gry przeciwko tak zacnemu rywalowi. – Czytałem o tym, jak pomaga klubowi z Krakowa. Kuba to dla mnie wzór. Świetny piłkarz, ale także świetny człowiek. Jeśli zrobiłbym to samo w mojej ojczyźnie, co Kuba w Wiśle, stałbym się bohaterem – mówił. I rzeczywiście, Kuba bohaterem Białej Gwiazdy jest, ale na razie pozaboiskowym. Bo na murawie daleko mu dziś było do takiego miana.

Kuba jest bohaterem Wisły, ale jeszcze nie na boisku

Może właśnie dlatego, że za bardzo bohaterem chciał zostać. Ale tego się nie da wymusić, to spływa naturalnie, mimochodem. Było widać, że Kuba chciał być herosem za wszelką cenę, chciał dokonać czegoś epickiego, symbolicznego. I po prostu mu się nie udało.

Może byśmy jego dzisiejszy występ oceniali inaczej, gdyby w pierwszej części gry otrzymał dobre podanie na wolne pole, co prawdopodobnie pozwoliłoby mu znaleźć się oko w oko z bramkarzem Górnika. Wisła wychodziła groźnym kontratakiem, trójkowa akcja zapowiadała się na zabójczą. Ale Kuba nie dostał odpowiedniego podania, cała kombinacja spaliła na panewce. W futbolu często o ocenie całego występu decyduje suma przypadkowych zdarzeń, no i tutaj Błaszczykowskiemu po prostu zabrakło szczęścia. Czy raczej – zabrakło dobrej decyzji partnera z zespołu.

Poza tym – powracający do Wisły skrzydłowy zaprezentował się po prostu dość kiepsko.

Reklama

Przede wszystkim nie wychodziły mu dryblingi, chociaż uparcie i notorycznie się w nie angażował. Ładował się ze zwodami na jednego, na dwóch, na trzech obrońców. Wypada docenić tę szaleńczą ambicję, ale to były próby z góry skazane na porażkę. Nawet jeżeli od czasu do czasu udawało się zgubić balansem jednego defensora, to drugi gasił już ofensywne zapędy Błaszczykowskiego niczym oślinione palce wygaszają tlący się knot świecy. Oczywiście tego rodzaju desperackie zagrywki byłego zawodnika Borussii Dortmund nie wzięły się tylko z jego głupiego kaprysu – po prostu w krakowskiej ekipie kompletnie nie funkcjonował środek pola, z którego Szymon Żurkowski uczynił sobie prywatny folwark. Ani Błaszczykowski, ani Peszko nie mogli liczyć na jakieś łatwe sytuacji, fajne dogrania od środkowych pomocników. Wszystko musieli sobie wyszarpać sami, zazwyczaj umiejętnie podwajani, albo i potrajani.

Kuba, nawet u szczytu formy, wirtuozem dryblingu nigdy nie był. A teraz, gdy brakuje mu przyspieszenia, dynamiki, gdy nie ma już tej szybkiej nóżki, to o wygrywanie pojedynków jest mu jeszcze trudniej.

Jeżeli chodzi o stałe fragmenty gry, również Kuba spisywał się w tym elemencie średnio, lepsze wrzutki przeplatając z bardzo słabymi. Trochę bardziej mógł się podobać, gdy brał się za rozegranie akcji – nominalnie Maciej Stolarczyk wystawił co prawda „Błaszcza” na prawym skrzydle, ale w praktyce mogliśmy go oglądać w rozmaitych sektorach boiska, gdzie próbował brać na siebie grę i uruchamiać kolegów. Parę razy nieźle się z futbolówką zastawił, kilkukrotnie dobrze odegrał. Ale – z drugiej strony – trudno piłkarza o tak gigantycznym doświadczeniu specjalnie wyróżniać za tego rodzaju drobnostki, bo, co tu ukrywać, oczekiwania są mimo wszystko znacznie większe.

No i kilka podań wykonał o jedno, albo i dwa tempa za późno, decydując się na zbędne kółeczko z futbolówką. Ale to też kwestia partnerów i ogólnej dyspozycji zespołu – czasem po prostu nie było z kim pograć, nie było z kim poklepać.

Widać ewidentnie, że wciąż jest u zawodnika Wisły mnóstwo do poprawy, jeżeli chodzi o kontrolowanie przestrzeni na boisku, o przygotowanie fizyczne. Brakuje mu po prostu ogrania, wybiegania, czucia gry. No i praca w defensywie – zionąca dziura w środkowej strefie i hektary wolnej przestrzeni w bocznych sektorach boiska to nie była kwestia wyłącznie nędznej postawy obrońców Wisły i jej środkowych pomocników. Również skrzydłowi dawali ciała z asekuracją – w tym Błaszczykowski, wiele razy spóźniony z powrotem na własną połowę. Można się domyślać, że dostał od Stolarczyka stricte ofensywne zadania, ale trudno uwierzyć, żeby był całkowicie zwolniony z pracy w destrukcji. Tego także zabrakło.

Nie brakowało natomiast ambicji, walki do ostatnich sekund i ciągłych, nieustannych prób. Cokolwiek powiedzieć, jeżeli ktoś w zespole Wisły wystawiał się do grania, chciał brać na siebie piłkę i konstruować akcje, to był to przede wszystkim, albo nawet wyłącznie Kuba. Może wręcz trochę za często partnerzy kierowali futbolówkę w jego stronę, co stało się po prostu zbyt czytelne.

Reklama

Na pewno nie obejrzeliśmy Błaszczykowskiego w starym stylu. Dośrodkowującego, współpracującego z bocznym obrońcą, trzymającego się skrzydła, oddającego niebezpieczne strzały. Wydaje się, że doświadczony zawodnik został po prostu trochę przytłoczony skalą ofensywnych obowiązków, jakie na niego nałożono. Albo sam na siebie nałożył. Jeżeli Wisła ma w pełni wykorzystać potencjał Kuby, to drużyna musi pracować na niego, a nie on na drużynę. Potrzeba więcej zagrań na dobiegnięcie, więcej wypracowanych pojedynków z obrońcą, a nie całą ich chmarą. Kuba ciągle dostawał piłkę do nogi i to często w takich miejscach boiska, że guzik dało się z tego ukręcić.

W spotkaniu z Górnikiem gra krakowskiej drużyny była kompletnie chaotyczna i w tym boiskowym bałaganie o Błaszczykowskim można w sumie powiedzieć tyle dobrego, że ambitnie szarpał, aż się po prostu wypompował z sił. Biorąc pod uwagę całą otoczkę dzisiejszego spotkania – trudno ukryć drobne rozczarowanie.

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...