Reklama

Jak zobaczysz w wodzie lamparta morskiego, to musisz się z nim zaprzyjaźnić

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

02 lutego 2019, 12:34 • 29 min czytania 0 komentarzy

Ironman, który uznał za rozczarowanie. Kilometr przepłynięty w wodach Antarktyki. Sztafeta pływacka przez Bałtyk. Próba przepłynięcia Wisły wpław, która trwa, mimo że rozpoczęła się od połamanych żeber. Lamparty morskie. Odmrożenia. O tym wszystkim porozmawialiśmy z Leszkiem Naziemcem, propagatorem zimowego pływania w Polsce i pływakiem przygodowym, który żadnej wyprawy się nie boi.

Jak zobaczysz w wodzie lamparta morskiego, to musisz się z nim zaprzyjaźnić

Gdy akurat nie jeździ na Arktykę, Antarktydę czy (to pomysł na grudzień 2019 roku) nad jezioro Titicaca, stara się rozwijać zimowe pływanie – czyli sport, który wymyślili Czesi – w Polsce. Woda o temperaturze kilku stopni, wybrany dystans do przepłynięcia. Ostatnio w Katowicach, wraz z klubem Silesia Winter Swimming, zorganizował mistrzostwa Polski. W tamtejszej Dolinie Trzech Stawów trzeba było wycinać przerębel w lodzie, trasa mierzyła 1150 metrów. Zmierzyć się z wodą o temperaturze 0,6 stopnia Celsjusza mógł każdy.

Leszek Naziemiec nie zaczynał jednak od zimowego pływania, a od biegania. Maratonów. Dziś jest jednym z najbardziej znanych wyczynowych pływaków na świecie i nie ma zamiaru się zatrzymywać. Nasza rozmowa skupiła się głównie na przygodach. Dowiecie się z niej, dlaczego góra lodowa zagraża pływakom, jak wyglądają odmrożenia z zimnej wody i jak pływa się na Antarktydzie, w najzimniejszej wodzie świata oraz w otoczeniu pingwinów.

*****

Jaki człowiek przebiega ponad sto maratonów, po czym stwierdza, że to nudne?

Reklama

Pewnie mało który. Mam taki problem, że bardzo się wciągam w daną rzecz, nie mogę się zatrzymać. Takim przełamaniem było to, że w końcu to rzuciłem. Bo ile można biegać? (śmiech) Zawsze ważyłem powyżej 90 kilogramów i wyniki w okolicach trzech i pół godziny to było moje maksimum. Musiałbym dużo pracować, żeby było szybciej. Czułem, że mam dużą wytrzymałość i odporność, ale szukałem czegoś innego.

Potem był Ironman.

Tak, Ironman, o którym się tak marzy… Rozumiem, że w wydaniu na mistrzostwach świata, gdy rywalizuje się na konkretny wynik, to bardzo trudna rzecz, bo trzeba uprawiać trzy dyscypliny. Ale w amatorskim wydaniu, kiedy nie zależy nam na wyniku, a na ukończeniu, to jest przereklamowany. Jeździłem wtedy do pracy na rowerze i byłem mocno wybiegany, więc właściwie dwie dyscypliny miałem za darmo. Bardzo słabo za to pływałem, robiłem jakieś trzysta metrów kraulem i to tyle. Więc trochę się w wodzie namęczyłem, ale udało mi się go ukończyć. Byłem zadowolony, choć nie miałem aż takiej satysfakcji.

„Bardzo słabo pływałem”, po czym nagle robisz przeskok do zimowego pływania?

Wcześniej były jeszcze biegówki. Miałem dłuższy okres, gdy występowałem w Biegu Piastów czy Biegu Wazów w Szwecji. Ten drugi ma 90 kilometrów. To był dla mnie przełom, zorientowałem się wtedy, że kocham zimę. Problem był jednak taki, że gdy przygotowywałem się do tego Biegu Wazów, to u nas już w ogóle nie było zimy, więc robiłem cały czas trening imitacyjny. Pamiętam czterogodzinne sesje przy otwartym oknie, przeciąganie gum czy wypady nogą. Stwierdziłem, że ukończę ten bieg i muszę odnaleźć sobie inny sport, bo brakuje śniegu, a nie mogę jeździć na treningi do Jakuszyc. I właśnie wtedy w Czechach miejscowi pokazali mi i moim kolegom, że mają taką dyscyplinę jak pływanie zimowe. Najpierw widziałem na filmiku, jak do rzeki wchodzi kilkadziesiąt osób w różnym wieku i po prostu zaczynają pływać. Bez żadnych pianek na sobie. Gdy wyszli z tej wody, wyglądali, jakby nic im nie było. Nie mogłem w to uwierzyć, musiałem pojechać na zawody.

Reklama

Byłem zresztą trochę wredny, bo miałem wtedy trudniejszy czas w życiu, co odbiło się na treningu. Więc namówiłem kolegę, że to on spróbuje wejść do tej wody i przepłynie 240 metrów, a ja będę go asekurować z boku. (śmiech) Trochę go wystawiłem, ale podjął to wyzwanie, wszedł do wody, a ja byłem sekundantem. Przeżył, więc stwierdziłem, że też dam radę. (śmiech) Nie byłem bohaterem, ale dowiedziałem się, że da się to zrobić, więc sam zacząłem startować.

Skąd w ogóle ten sport w Czechach, skoro nie mają nawet morza?

Nie mają morza, ale bardzo je kochają, tęsknią za nim. Jak pojedziesz do Czech, to bardzo dużo knajp ma wystrój marynistyczny, co z miejsca rzuca się w oczy. To jedna rzecz. Druga jest taka, że przed II wojną światową mieli dużo sportów zimowych, bardzo mocno rozwinęli m.in. hokej i jazdę na łyżwach. Wełtawa w Pradze często wtedy zamarzała, dużo osób śmigało więc po niej na łyżwach. Niektórzy wpadali też do wody. Istniało tam już wtedy ratownictwo wodne, ale Alfred Nikodem, dość wszechstronny sportowiec, stwierdził, że żeby ratować ludzi w tej rzece trzeba po prostu wskakiwać do wody. A to wymaga z kolei odporności na zimno, którą można nabyć przez treningi. To on zorganizował pierwszy pokaz zimowego pływania w Pradze w 1923 roku. Od tamtej pory co roku odbywał się pokaz, w którym uczestniczyło coraz więcej osób. W końcu powstały zawody, istniejące do dzisiaj, aktualnie największe i najstarsze na świecie. Byłem tam zresztą pod koniec ubiegłego roku i w nich startowałem.

Z takich ciekawostek sportowych można dodać, że Czesi rozwinęli w trakcie II wojny światowej lodową piłkę wodną. Grały dwie drużyny, mecz trwał krótko, było dużo zmian. Rozgrywano pokazowe spotkania pomiędzy miastami czeskimi. Ludziom hardkorem wydaje się samo pływanie, ale dla mnie to właśnie to waterpolo jest hardkorowe, bo trzeba w nim precyzyjnie używać rąk, których niemal się od tego zimna nie czuje. A do tego jest to sport kontaktowy.

_KKL2011

Fot. Michał Marzec

Podobno jeden z najbrutalniejszych na świecie.

Dokładnie. W przyszłości pewnie spróbujemy nawiązać do tej tradycji i też rozgrywać mecze waterpolo. Na razie musimy rozwinąć mocniej samo pływanie w Polsce.

Teraz trwa zima, możesz trenować na zewnątrz. A co zrobisz, gdy zacznie się wiosna i temperatury podskoczą?

Wszystko zależy od tego, jakie jest moje następne wyzwanie i gdzie mam pojechać. Teraz koordynuję wyjazd reprezentacji Polski na mistrzostwa świata w Rosji w Murmańsku, gdzie jestem zresztą członkiem komitetu organizacyjnego. Tam wszystko rozpoczyna się 14 marca, więc może ta woda się jeszcze nie zagrzeje. Ale w razie czego można używać różnych wynalazków treningowych. Mój to mroźnia spożywcza. Wkładam do niej pojemnik, tzw. mauzer, który ma pojemność 1000 litrów. Odcinam z niego górę, wlewam 800 litrów wody i wsypuję 60 kilo soli – to już sprawdzona mieszanka. Mogę się tak przyzwyczajać do niskiej temperatury. Zwykle lubię, gdy woda ma jakieś pół stopnia na minusie. Gdy do niej wejdę, jestem w stanie ją zagrzać swoim ciałem do temperatury dwóch stopni w jakieś 20-30 minut.

Mroźnia usytuowana jest w budynku rzeźni?

Tak, są czasem makabryczne skojarzenia, ale nie ma tam zwierząt czy mięsa, wszystko jest wyczyszczone. Aczkolwiek są to trudne warunki dla psychiki: specyficzne zapachy, mało światła, nie jest zbyt pięknie. Później jednak, gdy się taki trening przejdzie i pływa się w przyrodzie, przy lodowcach, to jest dużo łatwiej.

moczenie-1-4
Fot. T. Woźniczka

Skoro o lodowcach, to przejdźmy do tego, co działo się u ciebie ostatnio. Zawody pływackie na Antarktydzie, dystans jednego kilometra. Co tam sprawiało największe problemy?

Zacząć trzeba chyba od temperatury wody. Nigdzie nie da się znaleźć wody o niższej temperaturze, a przynajmniej ja o tym nic nie wiem. Słona woda zamarza w -1,7 stopnia Celsjusza. Pomysł był taki, by przesunąć się jak najdalej na południe, blisko kontynentu głównego, który jest najzimniejszym miejscem na Ziemi. Temperatury w jego głębi sięgają nawet -90 stopni, a dodatkowo – przez jego rozmiary – tworzy się tam klimat kontynentalny i wieją wiatry. Pogoda jest bardzo zmienna, cały czas pływa też kra lodowa – samo wejście do wody z tego powodu jest bardzo niebezpieczne. Przez to wszystko mało które zwierzę jest w stanie wytrzymać tamtejsze zimy. W zasadzie z pingwinów są tam tylko cesarskie, a z fok to tylko te Weddella. Większość zwierząt jednak rusza na północ, nie ma ich.

Czyli uciekają stamtąd nawet niektóre gatunki pingwinów i fok, a wy popłynęliście tam, żeby móc wejść do tej wody?

Tak, choć są też inne zwierzaki, przede wszystkim lamparty morskie. One potrafią pływać nawet 40 km/h, zdarza się, że atakują Zodiaki, czyli te wzmocnione pontony z silnikami, i je przegryzają. Nie mają respektu przed ludźmi. Choć nie jest pewne, że gdy się pojawi, to zaatakuje. Może nawet podpłynąć i bawić się z człowiekiem. Są różne przypadki. Porównując ich szybkość ze zwierzętami z Arktyki: niedźwiedź polarny pływa 8 km/h, czyli o trzy więcej niż sprintujący pływak. Jak się go zobaczy w wodzie, to można jeszcze uciec na Zodiaca. To jest do zrobienia.

A jak się zobaczy lamparta, to zostaje co?

Nic nie zostaje. Musisz się z nim zaprzyjaźnić. (śmiech)

„Cześć, jestem Leszek”.

No tak, to jest odpowiednie podejście do Antarktyki. Jak już jesteś w wodzie, to tyle możesz zrobić. Oczywiście, ktoś będzie patrzył na zatokę, a lampart raczej się nie pojawi. Gdyby jednak przypłynął, to czekasz na to, co zrobi. A ty sam nic zrobić nie możesz, więc płyniesz dalej.

Możesz nie wchodzić do wody.

Możesz, ale pewnie szybciej zginiesz na ulicy niż na Antarktydzie. (śmiech) Oczywiście, że jest to ryzyko. Natomiast dla nas nawet ta woda, która miała temperaturę -1,2 stopnia, też była niewiadomą, bo nikt w takiej nie pływa. I był strach o to, czy wytrzyma serce. Generalnie jest sporo stresu związanego z warunkami czy zwierzętami.

Na statku, którym płynęliście, byli podobno turyści nastawieni właśnie na obserwowanie i fotografowanie lampartów. Jestem ciekaw ich reakcji, gdy widzieli was wchodzących do tej wody.

Muszę doprecyzować, że cała wyprawa była na statku Królewskiego Kanadyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Była to wyprawa naukowa, ale wymyślono taką formułę, że zabiera się turystów, którzy mogą sporo zobaczyć czy przejść się po lodzie. Uczestniczą też w badaniach. A duże pieniądze, które płacą, przeznaczone są na rozwój badań. To jest świetny pomysł, bo taki turysta ma w tym momencie poczucie tego, że nie robi sobie all inclusive na Antarktydzie, a uczestniczy w czymś ważnym.

ANTARCTICA_60

Fot. arch. IISA

All inclusive na Antarktydzie jest w ogóle możliwe?

No w sumie nie. (śmiech) Choć statek był dość komfortowy. Co prawda pływanie na nim nie do końca, bo w obie strony towarzyszyły nam sztormy. Co do tych turystów, to byli bardzo świadomi. Gdy rozmawiało się z nim np. o fizjologii wieloryba czy innych zwierzakach, to wiedzieli wszystko. Sama nasza grupa, wchodząca do wody, też była dla nich wielką atrakcją. Zresztą dla samych naukowców również. Do tego stopnia zresztą, że bardzo się wciągnęli i traktowali to jako swego rodzaju eksperyment medyczny.

Powiedzieliśmy o lampartach morskich, a kiedyś pływałeś w RPA, gdzie z kolei było spore ryzyko napotkania rekinów.

Tak, chodzi o przepływ z Robben do Kapsztadu. Rzeczywiście istnieje ryzyko, że pojawią się tam rekiny, bo kilka kilometrów dalej na wschód, tuż za Przylądkiem Dobrej Nadziei, jest ich mnóstwo, być może najwięcej na świecie. Uczciwie muszę jednak powiedzieć, żeby nie robić z siebie bohatera, że one rzadko przepływają stamtąd na drugą stronę. Czasem są, widziałem statystyki, byli tam jacyś zjedzeni ludzie, ale naprawdę rzadko. Dużo więcej zjadły w tej drugiej zatoce, a surferzy i tak uważają, że nic im nie zrobią, bo żyją z nimi w zgodzie.

Rekiny się więc nie pojawiły, ale przez jakieś pół godziny płynąłem z uchatką. Głowę miała jak rottweiler, a do tego większe zęby. Płynęła przede mną, skakała, nic nie mogłem zrobić, jedynie płynąć dalej. Niespecjalnie się jej wtedy bałem, nie uruchomiły się emocje. Jednak jak to później zobaczyłem na filmie, to mówię „kurczę, to było naprawdę niezłe”. Koledzy z RPA powiedzieli, że nigdy wcześniej nie płynęła z nikim tej trasy, co najwyżej pojawiła się w okolicy. A swoją drogą wcześniej, gdy wskoczyłem do wody, to był tam też humbak, krążący wokół naszego Zodiaca i dość duży samogłów, który wyciągnął zresztą miecz i wyglądał jak rekin. Dostałem wtedy fajną radę, że jak się coś o mnie otrze i jest gładka skóra, to płynę dalej, a jak szorstka, to od razu wyskakuję na ponton.

Jestem prawie pewien, że wskakiwanie do wody w obecności humbaka nie jest polecanym zachowaniem.

W takich momentach musisz mieć zaufanie do osoby, która asekuruje cię z łodzi. Mówi, że wskakujesz, to to robisz. Gdy każe ci wychodzić, od razu się słuchasz. Wtedy to był Ram Barkai, jeden z najlepszych przygodowych pływaków na świecie, więc po prostu to robiłem. Nie zastanawiałem się, bo bym nigdzie nie dopłynął. Trzeba zaryzykować.

W RPA, co rzadko się zdarza, towarzyszyła ci żona. Jak już wyszedłeś na brzeg w Kapsztadzie, to co powiedziała?

To jest trudny temat (śmiech). Zabrałem ją tam, bo myślałem, że może będzie to dla niej wycieczka, coś pozwiedza. Na tej wyspie długo więziony był Mandela, takie rzeczy. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ona mocno przeżyła te wszystkie zwierzaki. W ogóle najpierw, gdy płynęliśmy na miejsce startu na Robben, to były złe warunki, duże fale. W takiej jednostce jak Zodiac, szybko płynącej, to jest wręcz przerażające. A moja żona ledwo pływa, nie ma nic wspólnego z wodą. Jak ona weszła na tego Zodiaca, to była bliska płaczu. Potem, gdy wyszły zwierzęta, zaczęła krzyczeć na tego samogłowa: „Jezu, to tu płynie. Jezu, to tu płynie”. Potem była jeszcze trudna końcówka, bo przy brzegu były duże fale i dopływałem bez asekuracji. Nie miałem z nikim kontaktu, nic też nie widziałem. Strasznie to przeżyła, przez kolejne dwa dni była cały czas obrażona.

Zrozumiałem wtedy, że drugi człowiek mocno to przeżywa, gdy sam tego nie robi. To było dla niej trudne, ale chyba wynagrodzone tym, że dużo zobaczyliśmy, przyjęli nas też lokalni pływacy, całe to środowisko. W każdym razie na następny wyjazd, do Murmańska, moja żona też pojechała i nieco wsiąknęła w to wszystko. Teraz nie waha się jechać na następną wyprawę, oswoiła się z tym. Uczy się zresztą porządnie pływać. Więc będzie pewnie wtedy rządzić jako główny menedżer.

Przylądek Dobrej Nadziei to było dla niej odpowiednie miejsce do zwiedzania po tym wszystkim? Przecież on początkowo był nazwany Przylądkiem Burz.

O nim fajną historię opowiedzieli mi koledzy z RPA, zresztą o pływaku z Polski, który chciał go opłynąć. Ta trasa ma jakieś osiem kilometrów. Wypłynął statkiem przed ten Przylądek, żeby wskoczyć do wody w odpowiednim miejscu. Włożył zatyczki do uszu, miał też okulary korekcyjne. Stanął na brzegu łodzi, żeby skoczyć do wody, ale były duże fale, a niedaleko też skały. Chłopcy z RPA powiedzieli mu: „Teraz NIE skacz”. I co on zrobił? Fiknął do tej wody. (śmiech) Okazało się, że nic nie może zrobić. Przemieliło go, fala ściągnęła mu okulary, więc słabo widział, nie mógł dopłynąć ani do brzegu – bo by się rozbił – ani do statku. Patowa sytuacja. Podobno wołał do nich, żeby go uratowali i wskoczyli, ale nie mogli tego zrobić. W końcu przyleciał helikopter i on go uratował. To trochę mówi o tym miejscu.

To skojarzyło mi się trochę z Przylądkiem Horn, obok którego płynąłem teraz, na Antarktydę. Wcześniej sobie tak myślałem, że „Eeee, Horn, co to tam może być”. Potem się okazało, że mieliśmy fale o wysokości 6-8 metrów, a kapitan mówił, że największe miały 11. Ja akurat w ogóle nie mam choroby morskiej, co w teorii pomaga, ale w praktyce wiele nie zmienia, bo i tak musisz się czegoś trzymać i nic nie możesz zrobić. Płynęliśmy dużym statkiem i naprawdę nie wyobrażam sobie przepłynięcia tego na małej jednostce czy – jak w starych czasach – na drewnianych okrętach. To jest jakieś samobójstwo, płynąć czymś takim w stronę Antarktydy.

Skoro zawróciłeś nas do Antarktydy… tam płynęły z tobą pingwiny. Nie powinny raczej uciekać?

Wiesz, na lądzie, jak przysiądziesz kilka metrów od kolonii pingwinów i nie robisz gwałtownych ruchów, to zwykle jakiś podejdzie, żeby się przyjrzeć. Wiadomo jednak, że nie można ich głaskać, bo jeżeli przeniesie się jakąś chorobę, to można zabić całą kolonię. Teraz wiemy też, że podpływają w wodzie. Do mnie, jak policzył mój sekundant, podpłynęło ze dwadzieścia. On krzyczał, że są blisko, ale nie miałem tej świadomości. Zobaczyłem to wszystko dopiero na filmikach. Podobno część sobie pooglądała i odpłynęła, a jeden został i dalej mi towarzyszył. To niesamowite uczucie, jak się o tym pomyśli, bo chyba mało osób pływało do tej pory z pingwinami.

Leszek_Naziemiec-25Fot. arch. IISA/R.Pimenta/L.Naziemiec

Podobno innym zagrożeniem są kry lodowe.

Tak, zdecydowanie. Większe są niebezpieczne nawet dla łodzi, a ciebie mogą zmiażdżyć. Pamiętam, jak kolega, widząc ładną górę lodową, stwierdził, że wejdzie na nią i z niej skoczy, a ja zrobię mu filmik z GoPro. Rozebrał się, wszedł za reling, już chciał skoczyć… i w tym momencie ta góra lodowa, która nad wodą miała może ze 3-4 metry i można było na nią wejść, odwróciła się do góry nogami. Wtedy tylko spojrzał na nią i stwierdził, że już nie chce wskoczyć. Gdyby to zrobił, pewnie skończyłoby się dużymi obrażeniami, może nawet gorzej. Poza tym taki oderwany z lodowca kawałek bardzo często przez wiele lat był pod ciśnieniem, sprasowany. Więc w momencie oderwania może nastąpić eksplozja. My często myślimy, że to sobie tylko tak majestatycznie płynie i tyle. A taka góra lodowa może się nagle odwrócić czy eksplodować.

Próbuję sobie wyobrazić, jak wygląda eksplozja góry lodowej…

Może nie jakoś spektakularnie, ale to, co było pod wodą i popękało, zacznie z dużą siłą wyskakiwać. Można więc oberwać z dołu taką bryłą lodu.

Wspomnieliśmy o zwierzakach i pogodzie. A co z wychłodzeniem czy hipotermią?

Kłopot jest taki, że trudno jest coś rzetelnego o tym przeczytać, zwykle powiela się informacje ze starych książek. Tam było napisane, że masz jakieś trzy minuty na uratowanie się, jak wpadniesz do wody o temperaturze zero stopni. Ja mogę powiedzieć, że jak jesteś niewytrenowany, to masz minutę, żeby się uspokoić, jakieś dziesięć na poruszanie się, po dwudziestu zaczniesz sztywnieć, ale życia masz znacznie więcej. To nie jest taki krótki proces. Ludzie zwykle toną z powodu paniki, bo nie potrafią się uspokoić i zrobić czegoś racjonalnego. Wpadnięcie do wody zimą to głównie utonięcia, nie śmierć przez hipotermię. Często nie da się tego odróżnić, więc mówi się, że „wychłodził się organizm i ktoś umarł”. Oczywiście, ciało się wychłodziło, ale to nie był pierwszy problem. My oswajamy się z reakcjami w trakcie treningu, nasze ciało się tego uczy, coraz lepiej reagując na temperatury. Dużo też zależy od tego, co się robi. Łatwiejsze jest stanie w miejscu, bo człowiek się mniej wychładza.

Naprawdę? Zwykle to ruch łączymy z rozgrzewaniem się.

Twoje ciało nie jest w stanie wygenerować przez ruch tyle ciepła, a ta chłodna woda, która je obmywa, dodatkowo je zabiera. Granicą jest tu zapewne woda o temperaturze 12-13 stopni, tak przypuszczam. W takiej wodzie ubytek mogę zbilansować wysiłkiem i płynąć dłużej. Mam zresztą takie przepływy na koncie, choćby w Wiśle. Natomiast poniżej jakichś ośmiu stopni nie da się tego zrobić. Jeżeli musisz się ratować, to najlepiej jest się skulić. Po prostu należy wtedy oszczędzać energię. I to też jest lekcja z Antarktydy, bo tam zwierzęta po prostu nic nie robią. Stoją, odpoczywają, oszczędzają energię, żeby później – gdy trzeba będzie uciec przed drapieżnikiem czy zapolować – móc ją wykorzystać.

Jeżeli to wychłodzenie doszło już do stanu hipotermii i rzeczywista temperatura ciała się obniżyła, to po wyjściu z wody nie da się ogrzać, robiąc jakieś pajacyki czy fikołki. Najlepszą metodą jest po prostu ułożenie się w pozycji leżącej bądź półleżącej i ogrzewanie tułowia. Mówię tu oczywiście o warunkach polowych. Może być też tak, że jeżeli ktoś będzie się ogrzewać za szybko, to ta zimna krew dojdzie ci do serca i stanie się coś, co nazywa się „afterdrop” – twoja temperatura spadnie jeszcze bardziej. Po prostu nie ma co szaleć, trzeba się uspokoić, położyć i tak podnosić temperaturę.

Podobno Czesi mają powiedzenie, że „jak się szybko nie ubierzesz, to już się nigdy nie ubierzesz”?

(śmiech) Tak, tu przechodzimy do treningu. Jeżeli chcesz zacząć pływać w zimnej wodzie, to dobrze przygotować sobie na brzegu rzeczy, w które się ubierzesz. Najlepiej, żeby były szersze. Można sprawdzić sobie w domu, czy da się to szybko założyć. Może być na początku duży szlafrok, który narzucisz i dopiero zaczniesz się ubierać. Bo po wyjściu z wody twoja temperatura zacznie spadać jeszcze bardziej i w ciągu pięciu minut będziesz się czuć jeszcze gorzej niż zaraz po wyjściu. To jest bardzo ważne w treningu.

Po powrocie z Antarktydy mówiłeś, że niektórzy uczestnicy mieli po wyjściu z wody temperaturę ciała na poziomie 28 stopni. To już był ten najniższy poziom, czy jeszcze się obniżyła?

To, co podejrzałem – bo to też dane, które nie są w sumie jakieś jawne – to było 28 stopni w, wydaje mi się, najgorszym momencie. Być może coś tam jeszcze spadło. Ale taktyka była taka, że temperaturę mierzono kilka razy. Jeżeli komuś spadła nawet tak nisko, ale w przeciągu kilkunastu minut wzrosła o 0,1 czy 0,2 stopnia, to znaczyło, że taka osoba jest bezpieczna i będzie się ogrzewać. Nie jestem pewien, czy ktoś nie miał jeszcze niższej, ale po jakimś czasie zaczęła rosnąć i wszyscy wyszli cali i zdrowi.

28 stopni brzmi niewyobrażalnie, gdy pomyślę sobie, że przy prysznicu woda o temperaturze 33-34 stopnie wydaje mi się chłodna.

To jest twoje serce, krew, która przepływa ci przez naczynia. Powiem ci, że to się wręcz czuje, że płynie tak zimna krew. Specyficzne uczucie.

A co z odmrożeniami?

O nich w ogóle nic się nie dało znaleźć, żadnych materiałów.

Trzeba było przetestować na sobie?

Dokładnie. Tu muszę zacząć od tego, że jestem neurorehabilitantem dziecięcym i w pewnym momencie zajmowałem się uszkodzeniem nerwów obwodowych. Pisałem też, z innymi osobami, artykuł z tej dziedziny. Co prawda to były uszkodzenia splotu ramiennego, ale musiałem przeszukiwać literaturę z tego zakresu. Bardzo dobrze są w niej opisane odmrożenia u himalaistów czy stopa okopowa, czyli odmrożenia żołnierzy. Tam jest jednak taka sytuacja, że występuje bardzo długa ekspozycja na zimno, w mokrych butach, w których nawet śpią, więc wszystko zaczyna się zakażać. O tych z wody nic nie było. Mogliśmy jedynie pytać Czechów jak to jest. Sami, po trudniejszych zawodach, przekonywaliśmy się, że nie mamy czucia w końcach palców. Teraz tego praktycznie nie mam, ale przez pierwsze trzy lata się to pojawiało.

Leszek_Naziemiec-14Fot. arch. IISA/R.Pimenta/L.Naziemiec

Telefon z ekranem dotykowym sprawiał potem problemy?

Tak, dziwnie się go w takiej sytuacji obsługuje. Sprawdzasz potem co chwila o co tu chodzi. Zwykle przechodzi to w kilka tygodni czy miesięcy. Nawet, gdy płynie się zimą 500 metrów w bardzo zimnej wodzie, będąc nieprzyzwyczajonym, to gdzieś w maju wszystko wraca i jest okej. Czasem jedynie poniszczy się lekko naskórek, ale poza tym nie ma żadnych innych objawów tego braku czucia. Prawdopodobnie uszkodzone są więc naczynia krwionośne. W tych drobnych po prostu zamarzają płyny i niszczy się cała struktura, nerwy po prostu nie funkcjonują.

Takie mocniejsze rzeczy też się jednak zdarzają. Kolega, płynąc dłuższy odcinek w Odrze, uszkodził sobie nie tylko koniuszki palców, ale w całej ręce, aż do ramienia, skóra wydawała mu się martwa i miał bardzo słabe mięśnie. Gdy temperatura na zewnątrz spadała do ośmiu stopni, nie mógł robić żadnych precyzyjnych rzeczy, nie był w stanie też chwytać. Bez kontroli wzrokiem nie wiedział też, gdzie jest jego ręka. Bo wiesz, jak próbujesz wyciągnąć coś z torby, to zrobisz to bez problemu, nawet nie patrząc. A on nie mógł. Byłem szczerze przerażony. Choć z drugiej strony to bardzo ciekawe, że musisz najpierw spojrzeć, a dopiero potem jesteś w stanie coś tą ręką wyjąć. Taki hardkor, ale jak stało się to na początku stycznia, tak przeszło we wrześniu, nie pozostawiając po sobie żadnych objawów. Więc wiemy, że przechodzi nawet coś tak poważnego.

Nie wiem, czy gdyby ktoś mi powiedział, że mogę stracić czucie w palcach, ale wróci po kilku tygodniach, to bym się na to zdecydował.

(śmiech) No tak, ale z  drugiej strony prezentuje ci to jakieś możliwości organizmu, co też jest bardzo ciekawe.

Wspomniałeś o Odrze, więc przenieśmy się do innej polskiej rzeki. Prowadzisz projekt pod nazwą „Odyseja Wiślana”, w którym chodzi… no właśnie, o co?

O przepływ Wisły tam, gdzie da się ją przepłynąć. Czyli od Goczałkowic do Bałtyku – 1050 kilometrów w etapach. Bez względu na porę roku. Robię to wraz z Łukaszem Tkaczem, który chce przebyć, jak i ja, wszystkie odcinki. Przygoda, po prostu.

Gdzie zrobiłeś ostatni odcinek?

Muszę tu jeszcze trochę powyjaśniać. Chcemy to zrobić wszystko ciągiem. Tam gdzie, wyszliśmy z wody, tam wchodzimy. Była jednak taka sytuacja, że umówiliśmy się obok Dęblina na przyjazd i opowiedzenie coś o tym. Czas jednak mijał i nie mogliśmy tam dopłynąć. Zrobiliśmy więc taki przeskok, przez który mamy lukę. Dopłynęliśmy wcześniej do Annopola, ale przenieśliśmy się, żeby zrobić ten fragment obok Dęblina. Mamy też jeszcze zrobiony jeden odcinek za Warszawą, który był takim testem, czy to w ogóle wykonalne. Musimy się wrócić i nadrobić zaległości.

Wisła kojarzy się nam raczej jako rzeka, która – w porównaniu do tych wielkich – jest takim strumyczkiem, ujarzmionym zresztą, bo funkcjonuje żegluga, w wielu miejscach po drodze jej przepływ jest uregulowany. Są jednak miejsca, gdzie wygląda to zupełnie inaczej, jest dziko. Jak się tam płynie?

Na początku myślałem, że to będzie spacerek. Jak przepłynęliśmy odcinek z Warszawy do Modlina, który ma 30 kilometrów, to wyglądało to bardzo dobrze. Stwierdziłem, że pykniemy tę Wisłę w jakiś rok i tyle. A tu się okazało, że w górnym biegu, od Goczałkowic, pierwszy odcinek wygląda super, bo jest pogłębiony, a za zakrętem nagle są trzy progi, potem dziki most, który był w ten sposób zrobiony, że do rzeki wrzucono rury, przez które przepływała woda i na to nałożono płyty betonowe. Zrobiło się tam podciśnienie, przez które połamałem sobie żebra, bo uderzyłem o ten most. Kolega za to wpadł do rzeki, więc adrenalina podskoczyła.

Wpadł do rzeki, czyli wciągnęło go do rury?

Do rury, tak. To wyglądało tak, że ja płynąłem, a Michał Starosolski, który mnie asekurował, był na kajaku. Zbliżyliśmy się do mostka i nagle widzę, że jego nie ma, jest odwrócony sam kajk Zrozumiałem, co się stało, poczułem też, że mnie również zaczyna wciągać. Była wtedy wyższa woda, te rury ledwo wystawały. Postanowiłem, że się nie dam, przesunąłem się tak, że uderzyłem w miejsce pomiędzy tymi rurami. Generalnie nie byłem w stanie się ruszyć. Jedną nogę miałem wciągniętą, klatką byłem o to wszystko oparty – nie umiałem wyjść. Dwie osoby na szczęście mnie potem wyciągnęły.

A kolega?

Wypłynął z drugiej strony, wypluło go na takie krzaki, wisiał na nich, cały poturbowany. W środku nie było na szczęście żadnej kraty, bo by zginął. Zresztą myślałem, że umarł. Jak go zobaczyłem, to po prostu… moja radość była wielka. To byłby koniec przygody. Nie tylko tej, ale w ogóle z pływaniem. Wszystko to, co robię, byłoby skomentowane jako ogromna bezmyślność.

DSC09662Fot. Tomasz Madej

Inne zagrożenia występują?

Generalnie Wisła to spokojna rzeka, ale oczywiście są jakieś wystające przedmioty, których się obawiamy, zwłaszcza na wypłyceniach. Czasem to jakiś głaz czy kamień, w który bardzo niefajnie jest przywalić kolanem. Czasami znajdzie się też coś, co wrzucają ludzie, to bardzo niebezpieczne momenty. Mamy jednak coraz więcej wyczucia, lepiej czytamy tę rzekę. Przepłynęliśmy już prawie 400 kilometrów. Wydaje się, że teraz Wisła jest coraz szybsza, wbrew pozorom. Powinno być lepiej.

Jest też, oczywiście, brudna. Górny bieg jest naprawdę zanieczyszczony. Czysta jest tam, gdzie jest dzika, a brzeg nie jest wybetonowany. Po 10-12 kilometrach dzikości jest zupełnie inna, bo oczyszcza się sama. Natomiast kaskady górnej Wisły pewnie nikt więcej nie przepłynie, przynajmniej nie za mojego życia. Ja sam bym jej nie pływał, gdybym wiedział, jak brudna jest. Problemem poza tym są też urządzenia hydrotechniczne, trzeba w ich okolicy bardzo uważać – po prostu wyjść z wody i przejść bokiem. Mieliśmy troszkę takich przygód, ale na razie żyjemy.

Gdy płyniesz Wisłą i mijasz akurat jakieś miasto, to dociera do ciebie, czy ktoś na brzegu na ciebie zerka? Ciekaw jestem reakcji ludzi.

Teraz akurat jest tak, że są długie i dzikie odcinki, w których okolicy nie ma zupełnie nic. Jak na Alasce czy Syberii. Trzy godziny pustki. Tym bardziej, że pływamy już z bojką, wszystko mamy w niej, nikt nas nie asekuruje. I tak płynę sobie półtora godziny, jestem zupełnie wyłączony, a nagle ktoś z brzegu krzyczy „Halo, halo! Ja wiem, co ty robisz, czytałem, ale miłe spotkanie!”. Więc coś tam odpowiadam i płynę dalej.

A w mieście? W mieście raczej można dostać mandat, zawsze boję się miast. W Krakowie pod Wawelem dostaliśmy nawet jeden. Byliśmy z obstawą, grzecznie sobie płynęliśmy, ale nic to nie dało, musieli nam wlepić. Ale przyszła za to gazeta, napisali dzięki temu artykuł. (śmiech) W każdym razie miasta są swego rodzaju zagrożeniem.

Do Bałtyku jeszcze co prawda nie dopłynęliście, ale samo morze już przepłynąłeś, choć w sztafecie. Skąd się wziął na to pomysł?

To było dość naturalne. Kiedy leżałem na plaży, zacząłem myśleć, jak daleko jest do Szwecji, czy da się to przepłynąć i czy ktoś to już zrobił. Potem spojrzałem na mapę i pomyślałem sobie „kurczę, dwieście kilometrów? Solo… nie bardzo. Ale w sztafecie już tak”. Byłem przyzwyczajony do zimnej wody, pływałem już w Czechach, więc stwierdziłem, że zrobi się to w cztery osoby. Tak było na początku, zresztą da się to w tyle zrobić, ale sztorm spowodował, że się nie udało. Przed Bornholmem wiał wiatr z siódemką w skali Beauforta, były duże fale, w ogóle nie widzieliśmy pływaka. W prognozie było nawet 8-9 stopni, więc wydaje mi się, że to była słuszna decyzja, aczkolwiek bardzo bolesna. W kolejnym roku, już większą grupą, pokonaliśmy dystans z Dziwnowa do Ystad. Trochę się tam też działo dziwnych rzeczy po drodze, ale ostatecznie się udało.

Dziwnych rzeczy?

Przede wszystkim nie mieliśmy pogody, a nie mogliśmy już dłużej czekać. Więc były fale, spychało nas na Bornholm. Poza tym mieliśmy też kłopot z jedną śrubą na statku, nie wiadomo czy odpadła, czy nie funkcjonowała. Zgubiliśmy też jednego z pływaków, Łukasza Tkacza. To było w nocy, zupełnie nie było go widać, nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Taka chwila to bardzo trudne przeżycie. Ale się odnalazł, dobrze się to skończyło.

Z jego perspektywy musiało to być przerażające uczucie.

Trzeba by się jego zapytać… Trudno wczuć mi się w sytuację takiego rozbitka. My najpierw zresztą go usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy. Szły tam takie słowa, których on – bo jest bardzo spokojny – raczej nie używa. Potem niebezpiecznie było też na odcinku pomiędzy Bornholmem a Szwecją, bo to tor żeglugowy dużych statków, które z niego po prostu nie schodzą. Trzeba mieć nieco szczęścia, żeby dopłynąć. Natomiast bardzo ładne jest szwedzkie wybrzeże – czysta woda, lepiej to wygląda niż u nas. Na pewno dotarcie tam było wzruszającym momentem. Dla mnie to była taka chwila, gdy dowiedziałem się, że kręcą mnie wyprawy pływackie.

To co: dopłynęliście, godzinka odpoczynku i z powrotem?

Pojawiło się takie hasło, oczywiście. (śmiech)

W jednym z wywiadów mówiłeś, że sam też miałeś problemy w trakcie tej wyprawy.

Tak, wciągnęło mnie pod łódź. Nie wiem, jak się to stało, bo to też było w nocy. Mieliśmy taką wojskową, płaskodenną jednostkę. Ona się nie kiwała, jak normalne statki, ale bardziej przesuwała po morzu, była bardziej stabilna. Wydaje mi się, że gdy wszedłem do wody, to po prostu się na mnie nasunęła. Ale nie spanikowałem, sam nie wiem dlaczego. Zawsze mam tak, że emocje przychodzą do mnie dopiero potem, wraz z refleksją. Byłem po prostu pod tym statkiem, więc rękami „szedłem”, wypłynąłem spod niego i po prostu poszedłem dalej pływać.

Swoją drogą psychicznie trudny jest ten moment, gdy nocą, na środku morza, trzeba do niego wskoczyć. Na przykład gdy się spało i nagle wchodzi się do takiej zimnej wody. Ma się takie poczucie tego ogromu wszystkiego. Ale już pierwsze ruchy, sto metrów, powodują, że można się do tego przyzwyczaić.

ANTARCTICA_365

Fot. arch. IISA

Grudzień 2019 to termin kolejnej wyprawy. Cel: przepłynąć jezioro Titicaca. Skąd ten pomysł?

Kilka rzeczy miało wpływ, przede wszystkim to, że potrzebuję jakiegoś wyzwania i jakiejś zmiany. Oczywiście, że dalej będzie pływanie lodowe i zimna woda, jest tu dużo do zrobienia, ale chciałem znaleźć inny bodziec. W tym przypadku to niski poziom tlenu, który jest dostępny dla pływaka. Tam jest nieco więcej niż połowa normalnego.

Czyli co, jak himalaiści idą na Mount Everest z dodatkowym tlenem, tak ty będziesz z takim płynąć?

No nie, nie. To jest dzikie pływanie, taka opcja absolutnie odpada. Kąpielówki, czepek i okulary, to maks. Podobno inaczej odczuwa się wtedy w wodzie zimno, jest gorzej, bo trudniej się rozgrzać. Ciekaw jestem tego doświadczenia. Tamtejszy rekord to 16 kilometrów. Z jednego brzegu na drugi. Więc chciałbym przepłynąć przynajmniej w takim miejscu, które ma 17. Skąd pomysł? Jak byłem w Antarktyce, to był tam też Diego Lopez, inny pływak, swoją drogą niezły szaleniec. Jemu udało się tam przepłynąć pomiędzy Wyspą Księżyca a Wyspą Słońca. Siedem kilometrów, mówił, że było niesamowicie ciężko, kończył żabką dyrektorską z głową na wierzchu i nie da się tam pływać. To mnie od razu nakręciło. „Jak to się nie da? Może trzeba się inaczej przygotować”.

Potrzymaj mi piwo.

Tak (śmiech). Poza tym z opisu Lynne Cox, czyli autorki tych 16 kilometrów, wynika, że to było krańcowe przeżycie. Nikt tego zresztą więcej nie przepłynął. Bardzo lubię też Amerykę Południową. Lubiłem ją nawet, gdy tam jeszcze nie byłem! Teraz miałem okazję trochę po niej pojeździć i dobrze się tam czuję. Bardzo chętnie zobaczyłbym też przy okazji trochę Boliwii i Peru. Tym bardziej, że radzę sobie jakoś z językiem hiszpańskim. Przede wszystkim jednak czuję emocje, gdy myślę o tym, że mogę się z tym zmierzyć. Jak na tym padnę, to padnę, trudno.

Powiedziałeś o Diego Lopezie, że jest szalony. Dlaczego?

To jest gość, który niby miał kiedyś karierę pływacką, ale teraz jest normalnym człowiekiem, pracuje sobie, zdążył nabrać nieco masy itd. I nagle stwierdził, że zaliczy ważny przepływ na każdym kontynencie w ciągu jednego roku. W Europie La Manche, w Ameryce przepływ z wyspy Catalina do San Francisco albo odwrotnie, w Afryce Robben, w Australii zatokę, w Hong Kongu maraton pływacki (który zresztą wygrał), no i na koniec zjawił się na Antarktydzie. Coś co ludzie robią w ciągu całego życia, Diego pyknął w jeden rok. Po pierwszym przepływie się podśmiechiwałem, ale jak zrobił drugi, to pomyślałem, że po prostu mu się uda. Na jego filmikach widać, jak bardzo w tej wodzie marzł, że jest mu ciężko. Ale jest odważny, dał radę. Fajna sprawa.

Co do marznięcia: mówiłeś wcześniej, że jeśli takie pływanie, to absolutnie bez pianki. Dlaczego?

Właściwie dlaczego w niej? Dlaczego mam coś zakładać, skoro tego nie potrzebuję? Wiesz, powiem tak: niech każdy pływa, jak chce. Ktoś woli w piance, to niech płynie w piance. Ma z tego radość, ale dla mnie ciekawszy jest jej brak i ta adaptacja. Miałem piankę raz w życiu i było mi niewygodnie, źle się w niej czułem. Chciałem też, żeby te przepływy były w czystym stylu. Pianka dodaje ci wyporności, pływasz łatwiej i szybciej. Nie masz też wtedy kontaktu z wodą i naturą. Nie zaakceptuję tego, bo to nie jest mój sport, całkiem inna dyscyplina. Wiem, że w kulturze triathlonowej jest to bardzo popularne. Nie chcę tego krytykować, niech każdy robi, co chce. Ale to taki znak czasów, że jak idziesz popływać, to musisz jeszcze pomyśleć, jaki masz mieć wspaniały czepek, niesamowite okulary i właśnie piankę – żeby tylko było jak najwygodniej. To takie odseparowanie się od naturalnego środowiska. Ja tego nie chcę, chcę być za to jego częścią i mieć takie doznania, jakich nie będzie miał nikt inny.

„Przyroda dopuszcza cię do swoich tajemnic”, tak mówiłeś.

Tak to właśnie odbieram. Może miałem trochę szczęścia z tymi zwierzętami, o których mówiliśmy… Ale tak, masz takie poczucie, że jest ci komfortowo, dobrze i nie ma tej granicy pomiędzy tobą a przyrodą. Takie poczucie harmonii, choć brzmi to banalnie.

To drugi cytat: „To jest tak, jakbyś wypił dwa piwka”. Nie wiem, czy ktoś, kto wypiłby te dwa piwka, pomyślałby, że może się czuć tak samo, płynąc w zimnej wodzie.

Ta zimna woda trochę ci daje. Jak opanujesz te wszystkie nieprzyjemne doznania i swój lęk, który ci towarzyszy, bo zamarzasz, to pojawia się taki komfort, zaczyna ci być dobrze. Niesamowite uczucie. Powiem ci jeszcze tak: gdy wychodzisz z wody i wchodzisz do śpiwora, a potem znowu do niej wskakujesz, to są takie pierwotne doznania. Coś, co chyba nieco utraciliśmy. Ja tego bardzo pragnę. Wiem, że nie ma powrotu do jakiegoś dzikiego życia, rozumiem, że jest technologia. Ale w pewnym stopniu nie muszę tracić tego, co mieliśmy kiedyś, mimo że sam korzystam z tej technologii, bo jestem pod tym względem wygodny.

Takie oderwanie się od wszystkiego.

Tak, to na pewno.

To właściwie o czym wtedy myślisz? Przez kilka godzin, np. w Wiśle, nie masz kontaktu z cywilizacją. Co się dzieje w twojej głowie?

Jestem trochę euforyczny, zatapiam się w tym. Jest takie flow. Wiesz, mam poczucie, że „wooooow! Kurczę, ale ta woda tu płynie! Co za skała tu była! Jakie fajne drzewa!”. Coś takiego, jest to mało intelektualne. Podobnie jest gdy siadasz i zaczynasz oglądać jakiś film, przeżywając go. Tyle tylko, że ja nie funduję sobie tego, siedząc na kanapie, ale mam to w realu. Jak tak płynę, to naprawdę czuję się, jakbym cały czas był w kinie.

ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA

Foto główne. Tomasz Madej

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...