Reklama

Wychowankom zawsze jest trudniej

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

23 grudnia 2018, 09:59 • 17 min czytania 0 komentarzy

– Przychodzili zawodnicy z zewnątrz i dostawali wszystko. Ja musiałem walczyć mocniej, żeby cokolwiek uzyskać. Gdy zatrudniano nowych trenerów, szukali oni innych rozwiązań. Zdarzało się, że mnie odstawiali, tak jak innych wychowanków. Po prostu, pod pretekstem tego, że trzeba coś zmienić. Nie było to do końca sprawiedliwe. Wychowankom zawsze jest trudniej. Nie wiem, dlaczego. Przecież taki człowiek oddaje serce, angażuje się. Jest związany z miastem, ma rodzinę, kumpli z sąsiedztwa – przyznaje Romuald Kujawa, legenda Zagłębia Lubin, wieloletni kapitan,  piłkarz 70-lecia Miedziowych i – według Sportu – najlepszy zawodnik polskiej ligi w 1990 roku.

Wychowankom zawsze jest trudniej

Do tego mistrz i wicemistrz Polski z Zagłębiem i zdobywca 31 bramek w 205 meczach. Jako stoper.

O poborze do wojska, który sprawił, że musiał opuścić Zagłębie. O piłkarzach, którzy mieli łatwiej w trudnych czasach. O przywiązaniu do klubu, którego dziś piłkarzom brakuje. O niespełnionych marzeniach gry w PSG. Zapraszamy.

*

Graliśmy na skwerkach, na betonie, na piasku. Aż robiło się ciemno. Człowiek przychodził ze szkoły, rzucał tornister i biegł na boisko. Typowe dzieciństwo, ale trudno o inne, skoro piłka nożna była moja pasją od samego początku.

Reklama

Gra na podwórku kształtowała charakter?

Czasy był takie, że na podwórku graliśmy w piłkę nożną, a jak byliśmy znudzeni – co zdarzało się bardzo rzadko – to zmienialiśmy dyscyplinę. A to graliśmy w siatkówkę, a to graliśmy w kapsle. Staraliśmy się uprawiać każdą dyscyplinę. Charakter to jedno, racja, ale uczyliśmy się przede wszystkim tego, jak ważna jest aktywność fizyczna. Jak pobiegałeś, to byłeś zmęczony, ale czułeś się dobrze. Zdrowo. A ile się nauczyłeś… Treningi w klubie dały bardzo dużo, ale w dzieciństwie łapało się podstawy, z którymi było łatwiej już później, w klubie. Co prawda nie mieliśmy równiutkich boisk, ale łatwiej było wypracować technikę.

Dziś sytuacja wygląda inaczej. Typowych podwórek nie ma, są orliki. Możliwości istnieją, szkoda tylko, że tak niewiele młodych z tego wszystkiego korzysta. Tak mi się przynajmniej wydaje, na pewno nie jestem w tym spojrzeniu odosobniony.

Udawało się panu łączyć piłkę ze szkołą?

W miarę swoich możliwości, a nie było łatwo, bo oprócz treningów piłkarskich chodziłem na SKS-y. Starałem się chłonąć sport, zresztą od początku stawiałem na futbol, z małym epizodem na piłkę ręczna, gdy akurat miałem okres, że w szkole szło mi trochę gorzej i nie za bardzo mogłem na treningi piłkarskie chodzić. Ale w porę się ogarnąłem – przede wszystkim z nauką – i wróciłem do tego, co lubiłem najbardziej. Nigdy nie zastanawiałem się, kim bym został, gdyby nie piłka. To była moja pasja, to był mój cel.

Reklama

Sprawiał pan problemy rodzicom i wychowawcom w dzieciństwie?

Byłem urwisem, zdarzało się, że sprawiałem kłopoty. Widać było, że kształtuje się charakter, pewne rzeczy trzeba było doświadczyć na własnej skórze. Byłem podatny na towarzystwo, czasami wolałem gdzieś pójść, pobawić się – nierzadko w niezbyt dobry sposób – niż odpoczywać.

Imprezy zamiast sportu?

Aż tak to nie. Żadnego treningu nie odpuściłem, mimo wszystko.

W moim rozwoju ważne było to, że szybko trafiłem do Lubina. Mój ojciec przyjechał do miasta, gdy dostał pracę, w 1969 roku. Ja przyjechałem rok później, gdy skończyłem pierwszą klasę. I trafiłem w nowe otoczenie, wśród nowych znajomych. Jestem jednak taki, że potrafię szybko dostosować się do danej sytuacji, wiedziałem, że kilku chłopców regularnie gra na podwórku. Pewnego razu przyszedłem tam, zaprzyjaźniliśmy się z nimi, w końcu z Adamem Żuchowskim poszedłem na trening do Zagłębia.

Stadion Górniczy, żużlowa nawierzchnia. Nie powiem, mały szok. Każdy kontakt z „murawą” groził zadrapaniami i może nawet poważniejszymi kontuzjami. Przebieraliśmy się w jednym miejscu, musieliśmy przejść przez ruchliwą ulicę i dopiero był stadion. Targaliśmy sprzęt, niestety niezbyt dobrej klasy. Pękające obuwie, zniszczone piłki, ale człowiek nie myślał o tym, że gdzieś jest lepiej. Nie mieliśmy porównania, przyjmowaliśmy to, co dostaliśmy. Szanowaliśmy to.

Trenowało się zupełnie inaczej, ale co najważniejsze – treningi nas cieszyły. Mimo warunków, to była przyjemność i zabawa, choć zawsze walczyło się o zwycięstwo. Nie powiem, że szybko nie zacząłem się wyróżniać, bo naprawdę szło mi dobrze. Zostałem dostrzeżony.

W trzeciej lidze zadebiutował pan w wieku 16 lat.

Byłem napastnikiem wyróżniałem się w juniorach. Trzecia liga jak trzecia liga, dla 16-latka spore wyzwanie, ale też możliwość, by się z seniorskich futbolem otrzaskać. Pomogło mi to, że junior musiał rozegrać 45 minut, takie były zasady.

Nie przestawiali pana starsi rywale?

Byłem szczypiorkiem, więc w większości sytuacji radzili sobie, nie będę ukrywał. Z biegiem czasu nabywałem doświadczenia, mężniałem. Też w ataku za dużo nie pograłem, w końcu skończyłem w obronie. Ale nie było tak, że nagle zostałem defensorem. Schodziłem szczebel po szczebelku. Były momenty, że musiałem grać za napastnikami, kiedy strzelałem sporo goli. Gdy awansowaliśmy do drugiej ligi, ściągnięto Mietka Olesiaka, a trener – by znaleźć dla mnie miejsce – ustawił mnie na boku pomocy. Potem defensywny pomocnik, a ostatecznie – gdy naszym trenerem został Grzegorz Szerszenowicz, a Krzyśkowi Budce skończył się kontrakt – trafiłem na pozycję stopera. I tak zostało.

Pamiętam trudne początki. Weź się przestaw z ataku do obrony, nawet jak schodziłeś stopniowo pozycja po pozycji. Popełniałem błędy, cały czas miałem w głowie myśli, że będzie bardzo ciężko. Ale z biegiem czasu uczyłem się czytać grę i kierować kolegami. Doszedłem do takiego momentu, że gra z tyłu sprawiała mi przyjemność, a to zawsze najważniejsze.

4 5

Skąd u pana taka skuteczność? Rzuty karne to jedno, ale i poza nimi strzelał pan dużo goli jako stoper.

Przede wszystkim miałem mocne uderzenie – zarówno z prawej, jak i z lewej nogi. Podłączałem się do akcji ofensywnych, próbowałem swoich sił. Nierzadko zdarzało się, że trenerzy trochę narzekali, w tym sensie, że bali się mojej straty. Ale strzały zawsze były, więc jak nie wpadało, to przynajmniej rywale nie byli w stanie szybko zacząć kontry!

I tak się ta moja kariera powoli rozkręcała, ale dość szybko musiałem odejść. Słynny pobór do wojska.

Do Śląska miał iść albo pan, albo Sławomir Kurant. Padło na pana.

Decydował trener, który później sam przyznał, że postawił na mnie, bo wiedział, że dam sobie radę, a co do Sławka nie był pewny. Nie szedłem tam nie wiadomo jak zadowolony, bo jednak – było czy nie było – zostałem do zmiany klubu zmuszony, ale tak to z wojskiem wyglądało. Szedłem tam, licząc po cichu, że klub wszystko odroczy, gdyż byłem zatrudniony jako górnik. Nie udało się.

Nie myślał pan, jak się z tego wszystkiego wymigać?

Była taka możliwość, ale zdałem sobie z tego sprawę dopiero po czasie. Niewykluczone, że gdybym wcześniej zgłosił się do Śląska, to byłbym tylko w kopalni wojskowej we Wrocławiu, a tak musiałem odbyć 28 dni na unitarce w Prudniku.

Coś przez wojsko pan w karierze stracił?

Na szczęście regularne zajęcia odbywały się pod koniec października, nie straciłem zbyt wiele, a od początku stycznia zaczynałem normalnie trenować. Zresztą, wydaje mi się , że z pobytu we Wrocławiu wycisnąłem maksa. Przede wszystkim zadebiutowałem w najwyższej lidze, więc – jakkolwiek spojrzeć – zaliczyłem awans sportowy.

Nie ukrywam jednak, że ciągle o powrocie do Zagłębia myślałem.

Wróciłem w 1985 roku. Zagłębie awansowało do najwyżej ligi, powstał nowy stadion, jak na tamte czasy bardzo nowoczesny. Mieliśmy dobrą sytuację, byliśmy finansowani z kopalni, później był okres przejściowy na stypendia, następnie normalne kontrakty. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to już zawodowstwo, że można z tego wyżyć. Może nawet uważaliśmy, że złapaliśmy pana Boga za nogi. Wiadomo, o jakich czasach mówimy. Żyło się inaczej. Mieliśmy lepiej, bo mieliśmy dostęp do różnych artykułów – meble, telewizory, obuwie – gdzie pozostała część społeczeństwa w przeważającej większości na takie korzyści liczyć nie mogła. A my, jako że – teoretycznie – pracowaliśmy jako górnicy, to mogliśmy korzystać z górniczych sklepów, do tego dochodziły świadczenia socjale. I było łatwiej w trudnych czasach.

Mogliśmy skupić się tylko i wyłącznie na piłce, ogromny kapitał. Szkoda, że po trzech latach zlecieliśmy z ligi. Nie ukrywam, że jako wychowanek Zagłębia przeżyłem spadek bardzo mocno, pozostali zawodnicy podobnie. Kiedy grasz w najwyższej lidze sezon w sezon, rozwijasz się, masz – wydawało się – solidną kadrę, to liczysz, że z każdym kolejnym rokiem będziesz atakował wyższe lokaty. A tutaj bum, niespodziewana degradacja. Szok. Wydawało nam się, że jesteśmy naprawdę mocni, ale liga nas weryfikowała. Przegraliśmy decydujący dwumecz o utrzymanie z Górnikiem Wałbrzych, gdzie chyba trochę rywali zlekceważyliśmy.

W pierwszym meczu zremisowaliśmy 2:2, na rewanż przygotowane szampany, przygotowana mała feta, a tu taki zimny prysznic.

Inna sprawa, że później na drugą ligę byliśmy za mocni. Zdecydowanie. Działacze zatrudnili trenera Stanisława Świerka, który pozbierał nas do kupy.

6

Specyficzny trener. Podobno bardzo przesądny, przez co niektórzy się z jego metod śmiali.

W swojej karierze spotkałem go trzy razy, trudno, żebym miał z nim jakieś problemy. Wspaniały człowiek, choć swoje zabobony miał. Ale był konkretny, zdecydowany, charyzmatyczny.

Pamięta pan jakieś zabobony?

Na przykład jak wygrywaliśmy mecze, to cały cykl treningowy w tygodniu był taki sam. Swoją drogą, jest wielu trenerów, którzy tak na futbol patrzą. Jak coś wyszło dobrze, to trzeba to kontynuować i nie zmieniać do kolejnej porażki.

Wówczas, na zapleczu, porażek zbyt wielu nie mieliśmy. Wtedy zaczął się najlepszy okres w mojej karierze. Najlepsze trzy lata. Awans do pierwszej ligi, wicemistrzostwo i mistrzostwo. Nie wiem, czy mogło być lepiej, choć tak naprawdę już jako beniaminek walczyliśmy o tytuł. Doszło kilku zawodników, ale na ostatniej prostej zabrakło zwycięstw. Wielu osobom wydawało się, że drugiego takiego sezonu nie powtórzymy. Nie ma opcji i tyle, rywale nas zweryfikują. Cóż, zaskoczyliśmy niedowiarków.

Dlaczego w rundzie jesiennej – po pierwszej porażce – zwolniono trenera Świerka? Do drużyny przyszedł Marian Putyra.

Trudno w tej chwili powiedzieć, o co dokładnie chodziło, ale trochę zamieszania było. Nie spodziewaliśmy się tego, bo – jak mówiłem – kontakt ze szkoleniowcem mieliśmy dobry. Nie poinformowano nas, jakie dokładnie był powody zwolnienia. A szło nam dobrze, wygrywaliśmy większość spotkań. Nie będę ukrywał, że byliśmy w szoku. Skończył się trening, odbyliśmy spotkania z prezesem, który próbował nam uświadomić, że zmiana trenera jest potrzebna, a my takiej potrzebny nie widzieliśmy. Atmosfera siadła, w pewnym momencie chcieliśmy protestować, ale do niczego nie doszło, bo trener Świerk przekonywał, żeby skupić się na swojej robocie. Trzeba było się pozbierać, skupić się na walce o mistrzostwo. Do tego dążyliśmy.

Przyszedł młody trener i dokończył dzieła.

Naszą siłą był kolektyw, nie mieliśmy wielkich gwiazd. Z wyjątkiem pojedynczych zgrzytów przy zmianie szkoleniowca, czuliśmy się z działaczami jak jedna wielka rodzina. Przychodziliśmy przed treningiem, szliśmy do klubowej restauracji. Prasówka, rozmowy, po treningu wspólny obiad. Nikt się do domu nie spieszył. Po meczach wspólna kolacja z żonami czy dziewczynami. Żyliśmy Zagłębiem.

Wydaje mi się, że dziś sytuacja wygląda inaczej. Nie podoba mi się to, co dzieje się w dzisiejszych czasach. Brakuje spójności. Wiadomo, do Lubina przyjeżdżają ludzie z zewnątrz, w ekstraklasowych drużynach jest wielu obcokrajowców, a części z nich nie zależy na tym, żeby się z drużyną integrować. Ale szkoda, że takie podejście wygasło. Że raczej nikt nie przyjdzie posiedzieć, porozmawiać. Dziś żyje się telefonami, laptopami. Żałuję tego.

Brakuje identyfikowania się z klubem. Tak było, gdy ostatni raz Zagłębie spadało z Ekstraklasy, tak jest teraz, ale w tym przypadku nie mówię o Lubinie, a całościowo o naszej piłce. O naszym podejściu. My spędzaliśmy czas razem, dziś jest inaczej. Były grupki, oczywiście, ale całościowo stanowiliśmy jedną wielką rodzinę.

W zdobyciu mistrzostwa pomogła wam stabilność, którą klub zapewniał?

Na pewno nie wszystkie kluby mogły liczyć na to, co mieliśmy. W okolicach 1985 pojawiły się talony na samochody, później była możliwość otrzymania mieszkania. Zarząd decydował latem, kto jakie dostanie, z czego korzystała spora część piłkarzy. Stabilność była, wypłaty dostawaliśmy na czas. Czuliśmy się bezpiecznie.

Który mecz z mistrzowskiego sezonu wspomina pan najlepiej?

Oczywiście spotkania o tytuł, które z jednej strony zakończyło się szczęśliwie, z drugiej – miało swoją dramaturgię. Za mocno się na Zawiszę sprężaliśmy, co chyba nam przeszkodziło. Trudno było udźwignąć świadomość, że do mistrzowskiego tytułu pozostał malutki kroczek. Jeden mecz. Mecz z klimatem, bo jeszcze kilka godzin przed spotkaniem wokół stadionu trwała giełda samochodowa. Krzyki handlarzy nie wskazywały na to, że za chwilę na obiekcie zostanie rozegrany mecz, na który – było czy nie było – będzie zwracała uwagę cała Polska.

Mecz o mistrzostwo.

Nerwowość w naszych poczynaniach była widoczna, co gorsza szybko straciliśmy gola. Czuliśmy się wybici z rytmu, nie tak to miało wyglądać. Schodziliśmy do szatni cali w nerwach, naprawdę czuliśmy, że tytuł, który wydawał się na wyciągnięcie ręki, powoli nam ucieka. Niepokój był ogromny, tym bardziej że rozstrzygnęliśmy wynik na swoją korzyść dopiero w samej końcówce.

Nigdy w życiu nie denerwowałem się bardziej.

Kilka minut do końca, jeden karny. Podszedłem, strzeliłem. Po chwili drugi, to samo. Obciążenie psychiczne ogromne, tak samo jak odpowiedzialność. Adrenalina zeszła dopiero kilka godzin po meczu.

To były piękna trzy lata, wiedziałem, że trudno będzie taki okres powtórzyć.

Dlatego po mistrzostwie wyjechał pan do Francji?

Nikt mnie nie wypychał, ale chciałem spróbować czegoś innego. Miałem propozycje z Danii i Niemiec, jednak brakowało konkretów. Wtedy raczej nie było menedżerów, decydowały znajomości. Najpierw pojechaliśmy do Francji do małego klubu, który zaprosił nas na obóz przygotowawczy. Tam mieszkał doktor, który opiekował się reprezentacją Francji. Trochę pogadaliśmy, obiecał poszukać mi jakiegoś klubu. Zostawiłem CV, nagrałem fragmenty swoich meczów, wysłałem mu kasetę. Poskutkowało, słowa dotrzymał, niedługo później trafiłem do La Berrichonne de Chateauroux.

Jednak nie ukrywam – po mistrzostwie z Zagłębiem liczyłem na trochę więcej niż na drugą ligę francuską, choć w tamtych czasach obrońcy nie byli rozchwytywanym towarem.

Przyznawał pan, że we Francji zobaczył pan, co to profesjonalizm.

Tak, typowy profesjonalizm. Podejście zawodników do treningów, otoczka wokół klubu, infrastruktura. Mieliśmy bazę przygotowawczą, na której trenowaliśmy dzień w dzień, a na stadionie miejskim rozgrywaliśmy mecze. Tylko i wyłącznie, co było dla mnie dziwne, że na stadionie nie trenowaliśmy. W Polsce norma, tam inne standardy. Po raz pierwszy zobaczyłem, co to zgrupowania przedmeczowe z prawdziwego zdarzenia. Dalej siesty, kolacja na słodko, mecze rozgrywane wieczorami. Odnowa biologiczna, opieka medyczna na bardzo wysokim poziomie.

W Polsce profesjonalizmu brakowało?

Nie było aż takiego. We Francji nie martwiliśmy się o nic, wszystko było załatwiane przez klub. A u nas? Nie mieliśmy pewności, co będziemy robić następnego dnia, w jakim sprzęcie wystąpimy.

Nie miałem na co narzekać, choć pojawiły się problemy z aklimatyzacją. Nie znałem języka, nigdy nie miałem do czynienia z francuskim, szczęście że choć trochę znałem niemiecki, dzięki czemu mogłem dogadać się z jednym chłopakiem. Ale to tyle. No i nie było problemów w kontaktach z trenerem, bo trenował mnie Joachim Marx, choć z drugiej strony starał się cały czas mówić do mnie po francuski, żebym łapał język. Więc nie było łatwo. Pierwsze miesiące były skomplikowane, chociaż dobre to, że od razu wyjechałem z całą rodziną. Nie tęskniłem za żoną i dziećmi. Nie wracałem do pustego pokoju, nie wykonywałem telefonu za telefonem. Miałem spokój psychiczny, nie ukrywam, że to pomogło mi bardzo ten czas przeżyć.

Łącznie trzy lata, po których wróciłem do Polski. Dość nieoczekiwanie.

Przyjechałem do kraju na wakacje, wybrałem się na mecz, spotkałem się z trenerem Świerkiem, pracującym w Śląsku. Namawiał mnie, żebym wracał. Chciał ze mną pracować. Zastanowiłem się, pogadałem z rodziną i wróciłem. Swój kraj to jednak swój kraj, trochę tęskniłem, a żonie to było na rękę. Dzieci chodziły do szkoły, ja miałem treningi, ona czuła się samotna. Też nie znała języka, więc trudno o jakieś koleżanki, znajomości. Męczyła się, a ja też przekonywałem się do tego, że wielkiej kariery za granicą nie zrobię. Nie było sensu tego ciągnąć, tym bardziej że pojawiła się ciekawa oferta ze Śląska.

7

Pana ostatni w Ekstraklasie, w którym zaliczył pan przy okazji najwięcej goli w karierze. 8 w 34 meczach ligowych.

Najpierw wróciłem do drugiej ligi, ale zrobiliśmy szybki awans. Potem walczyliśmy o utrzymanie, a ja jakoś przy tych stałych fragmentach gry się znajdowałem.

Wkrótce do Śląska trafił Romuald Szukiełowicz. Janusz Kudyba przyznawał, że z trenerem nie mieliście łatwo. Na zgrupowaniach część zawodników wymiotowała.

Trener Szukiełowiecz miał swoje pomysły na treningi. (śmiech) Nie zapomnę zgrupowania w Kirach, o którym zapewne wspominał Janusz. Biegało się po schodach, jak to mówiliśmy – po cudownych schodach. Zimą treningi są bardzo trudne, a on dawał nam wycisk. Było stromo, do tego dochodziły ogromne obciążenia. No i niestety, część zawodników wymiotowała. Stara szkoła trenerska. Morderczy trening, ale widocznie potrzebny. Śląsk się w końcu w lidze utrzymał, a później wraz z trenerem Szukiełowiczem – przy tych samych metodach – awansowałem do Ekstraklasy jako piłkarz Pogoni.

Narzekaliście na te treningi?

No tak, bo były bardzo ciężkie, chociaż gdy na koniec obozu znów wbiegaliśmy po schodach, to jakoś poszło. Trzeba było zrozumieć, że każdy trener miał swoje sposoby, na przykład Alojzy Łysko wziął nas na narty, gdy byliśmy na zgrupowaniu we Wiśle. Od razu pierwszego dnia. Swoją drogą, nie spodziewałem się, że zjeżdżanie na nartach może być tak wyczerpujące. Pracują wszystkie mięśnie, nie tylko te „piłkarskie”. Za trenera Mariana Putyry pojechaliśmy na obóz do Czech. Specyficzny teren, „siodło”. Góra, dół, góra. Co chwilę podbieg. Też było ciężko. Generalnie, nie było sport testerów, a jednak człowiek dawał radę. Mam wrażenie, że w tamtych czasach – mimo że nie mieliśmy nie wiadomo jak rozwiniętej technologii – przygotowywaliśmy się dobrze, gdyż trenowaliśmy w naturalnych warunkach. Biegaliśmy po śniegu, po błocie, po lodzie. W lecie po piasku na plażach. Wzmacnialiśmy stawy. Nie mówię, że dziś tak się nie trenuje, ale teraz jest sztuczna nawierzchnia, która ma wpływ na to, co dzieje się z kolanami.

Ale zawodnicy będą narzekać zawsze, nie ma co ukrywać. Chłopaki opowiadali, że pracowali kiedyś z trenerem, który w okresie przygotowawczym zarządzał cztery treningi dziennie. To musiało być coś! Wychodzili rano, wracali do domu późną nocą.

Osobiście wychodziłem z założenia, że jeżeli przepracuję dobrze zimowy okres przygotowawczy, to będę czerpał korzyści w sezonie. Nie ma przypadku w tym, że przez całą karierę nie odniosłem ani jednej poważnej kontuzji. Jedni się śmiali, że to przez to, iż na boisku nic nie robię, tylko stoję i dyryguję. Ale to nie tak, nic nie brało się z przypadku.

Skąd u pana epizod w Pogoni, zaraz po Śląsku?

Prawda jest taka, że chciałem wrócić do Zagłębia, ale nie udawało się, choć dwa razy byłem dogadany. Trudno powiedzieć, co stawało na przeszkodzie, do końca nie wiem. Na pewno byłem rozczarowany, ale pewnego razu grę w Pogoni zaproponował mi właśnie trener Szukiełowicz. Portowcy spadli do drugiej ligi, od razu awansowaliśmy, choć w tamtym momencie obaj ze Szczecina odeszliśmy.

To był już taki moment, że moja kariera na wyższym poziomie powoli dobiegała końca. Do Zagłębia już nigdy nie wróciłem, do Ekstraklasy tak samo. Brakowało ofert.

Czuje się pan legendą Zagłębia?

Trochę dla tego klubu zrobiłem. Spędziłem w Lubinie najlepsze lata swojej kariery, dzięki gdzie w Zagłębiu dostałem szansę występu w kadrze, otrzymałem „Złote Buty” Sportu dla najlepszego piłkarza Ekstraklasy. No i wybrano mnie piłkarzem 70-lecia Zagłębia, więc trudno się legendą nie czuć.

Zostawiłem w tym klubie część siebie.

Jaki jest pana największy niedosyt w karierze?

Chyba kadra, w której zagrałem tylko raz. Czułem, że powinienem wycisnąć więcej. Poza tym wyjeżdżając za granicę, chciałem grać w najwyższej lidze a nie na zapleczu ligi francuskiej. La Berrichonne de Chateauroux to była filia PSG. Nie będę ukrywał, marzyłem się, żeby trafić do Paryża. Obiecywali, że jak się pokażę, to pójdę wyżej. Nie pokazałem się, szkoda.

Jednak całościowo oceniam swoją karierę na plus. Byłem wieloletnim kapitanem Zagłębia, wychowankiem. Najważniejsze było dobro klubu, a zdarzały się momenty, że nie było łatwo.

Co ma pan na myśli?

Wiadomo, że wychowankom zawsze jest trudniej.

Zawsze?

Myślę, że tak. Przychodzili zawodnicy z zewnątrz i dostawali wszystko. Ja musiałem walczyć mocniej, żeby cokolwiek uzyskać. Gdy zatrudniano nowych trenerów, szukali oni innych rozwiązań. Zdarzało się, że mnie odstawiali, tak jak innych wychowanków. Po prostu, pod pretekstem tego, że trzeba coś zmienić. Nie było to do końca sprawiedliwe. Powtarzam – wychowankom zawsze jest trudniej. Nie wiem, dlaczego. Przecież taki człowiek oddaje serce, angażuje się. Jest związany z miastem, ma rodzinę, kumpli z sąsiedztwa. A jednak ma trudniej.

Nie chcę oceniać dzisiejszych czasów, ale nie jestem w stu procentach przekonany, że podejście jakoś drastycznie się zmieniło.

Czym pan się dziś zajmuje?

Pracuję w Regionalnym Centrum Sportowym, jestem specjalistą od organizacji imprez, jestem też radnym Rady Miejskiej. Cały czas mam do czynienia ze sportem, choć w trochę innej formie. Dla mnie najważniejsze jest to, że odnalazłem się po karierze, choć okres zaraz po zawieszeniu butów na kołku wspominam jako bardzo trudny. Pewnie tak jak w życiu każdego sportowca, trzeba było przyzwyczaić się, że życie wygląda inaczej.

Trochę żałuję, że nie poszła mi kariera trenerska, nie zamierzam już do niej wracać. Popracowałem w niższych ligach, ale nie czułem tego.

Rozmawiał Norbert Skórzewski

Fot. własne/FotoPyk/Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...