Reklama

Coś się kończy… Wimbledon wprowadza tie-breaka w decydującym secie

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

19 października 2018, 19:01 • 5 min czytania 0 komentarzy

Dla jednych to koniec niesamowitych emocji, dla drugich dobra wiadomość – mecze największego turnieju tenisowego na świecie nie będą się już ciągnąć w nieskończoność. Władze Wimbledonu podjęły decyzję, o której mówiło się od kilku miesięcy: wprowadziły tie-breaka w ostatnim secie. U kobiet, mężczyzn, juniorów i juniorek. Wszędzie, gdzie tylko się dało.

Coś się kończy… Wimbledon wprowadza tie-breaka w decydującym secie

Sęk w tym, że włodarze Wimbledonu nie byliby włodarzami Wimbledonu, gdyby i tego nie zrobili po swojemu. Zamieszali więc i wyszło im, że najlepszą decyzją będzie wprowadzenie tie-breaka… przy stanie 12:12 w decydującej partii, a nie 6:6, jak to zawsze miało (i nadal ma) miejsce we wszystkich turniejach, gdzie jest on obecny. Cóż, w Anglii chyba wszystko musi być inaczej.

– Wiemy, że przypadki znacznego przeciągania się setów w ostatnim secie są rzadkie. Uważamy więc, że tie-break przy wyniku 12:12 zapewnia odpowiedni balans pomiędzy pozwoleniem zawodnikom na skończenie meczu przy grze na przewagi a pewnością, że spotkanie zakończy się w akceptowalnym czasie  – mówi Philip Brook, dyrektor AELTC, klubu usytuowanego na kortach Wimbledonu.

Pewnie nie byłoby tej decyzji i poprzedzającej ją dyskusji, gdyby nie półfinałowe starcie z tego roku. John Isner i Kevin Anderson zagrali drugi najdłuższy mecz w historii turnieju. Licznik gemów w piątym secie zatrzymał się przy stanie 26:24 dla Afrykanera. Przez to, że obaj zostali na korcie tak długo, ze znacznym opóźnieniem wyszli na niego Rafael Nadal i Novak Djoković. To z kolei sprawiło, że nie zdołali dokończyć meczu tego samego dnia, bo przeszkodziła im… cisza nocna. Serio, tak to już jest na Wimbledonie. Wyszło więc na to, że jeden kamyk pociągnął całą lawinę, która doprowadziła do zmian w przepisach.

Reklama

John Isner po meczu z Kevinem Andersonem:

Czuję się strasznie. Moja lewa pięta mnie dobija. Mam okropny pęcherze na mojej prawej stopie. Źle jest przegrać, ale dałem z siebie wszystko. Przegrałem z gościem, który na końcu był tylko odrobinę lepszy. […] Myślę, że zasady powinny się zmienić. To nie jest fajne.

Kto jak kto, ale Amerykanin nieco o tym wie. To jego mecz jest najdłuższym nie tylko w historii brytyjskiego turnieju, ale i zawodowego tenisa. Jeśli za kilka lat reguły na Wimbledonie się nie zmienią, to nie zmieni się też jego pozycja. W 2010 roku rozegrał epickie, trzydniowe spotkanie z Nicolasem Mahut, zakończone przy stanie 70-68 w ostatnim secie. Podobnie jak w przypadku starcia z tego roku spowodowało ono jednak opóźnienia w rozgrywaniu innych spotkań, a wykończony Amerykanin pożegnał się z turniejem w kolejnej rundzie. Anderson, po ich meczu sprzed kilku miesięcy, odpaść już nie mógł, jednak w finale w żaden sposób nie postawił się Novakowi Djokoviciowi. Nic dziwnego, że włodarze Wimbledonu posłuchali ich postulatów.

Adam Romer, redaktor naczelny magazynu „Tenisklub”:

– Dla zawodników taki mecz to często dwa czy trzy dodatkowe sety. Więc to ograniczanie meczów, jest naturalną tendencją, która w tenisie powinna być obecna. Na pewno odbiera to jakąś magię, ale i tak ten piąty set musi trwać dwa razy dłużej, żeby w ogóle do tego tie-breaka doszło. Inaczej jest na US Open, gdzie grasz tie-breaka przy 6:6. Anglicy za to umiejscowili się gdzieś w połowie drogi. Niby poszli w stronę zmian, ale podkreślili swoją specyfikę.

Reklama

To właśnie troska o zdrowie zawodników i ich kondycję, była jednym z głównych argumentów, jakie poruszali zwolennicy tej zmiany. Mówiono, że kolejnych kilkanaście lub kilkadziesiąt gemów to już za dużo. W podobnym tonie wypowiadał się po półfinale Kevin Anderson, problem ten zauważali też inni tenisiści. Na tegorocznym US Open Jamie Murray powiedział, że jest „wielkim fanem tie-breaków, bo przy 6:6 w ostatnim secie, tenisiści rozegrali już wystarczająco wiele gemów”. Sęk w tym, że mecze, które wychodzą poza granicę 24 gemów w finałowej partii, jaką ustalili Brytyjczycy, zdarzają się naprawdę rzadko. W tegorocznym Wimbledonie, gdy mowa o rywalizacji mężczyzn, był taki… jeden.

Mimo wszystko z perspektywy zawodników to dobra decyzja, ale dla kibiców – ogromna strata. Jasne, może nie wszyscy lubią oglądać takie maratony, ale każdy mecz tego typu niósł za sobą swego rodzaju magię. To było niepowtarzalne widowisko, w trakcie którego napięcie, unoszące się w powietrzu, można było kroić nożem. Bo co z tego, że Isner i Anderson głównie serwowali, a wymian było mało? Każdy czuł, z jaką presją mierzą się obaj i był ciekaw, który z nich wytrzyma ją lepiej.

Jednym z najlepszych finałów Wimbledonu jest mecz Rogera Federera z Andym Roddickiem z 2009 roku. Całe spotkanie obfitowało w tyle zwrotów akcji, że wystarczyłoby na dziesięć innych meczów, ale to, co najważniejsze, rozegrało się na sam koniec. Wygrał Szwajcar, 16:14 w decydującej partii. Jednak, co ciekawe, to starcie nie mieści się nawet w piątce najdłuższych meczów w historii brytyjskiego turnieju. Wcześniejsze partie rozegrano bowiem stosunkowo szybko. A od nich przecież też wiele zależy. I o ile na razie skraca się ostatni set, o tyle nie można mieć pewności, że za niedługo nie pomyśli się i o poprzedzających go partiach.

Adam Romer:

To jest strona, w którą idzie tenis. Nawet tak konserwatywna organizacja jak Wimbledon, stara się ograniczyć długość meczów, żeby nie trwały w nieskończoność. Choć w teorii i tak można tak grać – Łukasz Kubot w Pucharze Davisa rozegrał kiedyś półgodzinnego gema. Chyba że spróbują wprowadzić coś takiego, jak w Next Gen w Mediolanie, gdzie były krótsze sety, a przy wyniku 40:40 w gemie, zamiast do dwóch punktów przewagi, grało się decydującą piłkę, jak w deblu.

Dla nas to przerażająca perspektywa, tym bardziej, że zeszłoroczny turniej Next Gen… nie zachwycał, delikatnie rzecz ujmując. Niedawno władze tenisa zaskoczyły wszystkich reformą Pucharu Davisa, z którą do dziś nie potrafi pogodzić się wielu kibiców, zawodników czy komentatorów. Dziś doszedł do tego Wimbledon, ale w jego przypadku zdania są podzielone. O tym, co będzie dalej, wolimy na razie nie myśleć. Wiemy jedno: w przyszłym roku jeden mecz w Wielkiej Brytanii przejdzie do historii. Wystarczy, że w ostatnim secie dojdzie do tie-breaka.

 Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...