Reklama

Wychował mnie brat. Dzwonimy do siebie codziennie

redakcja

Autor:redakcja

08 października 2018, 13:35 • 14 min czytania 10 komentarzy

Widzew pewnie zmierza do I ligi. Po pięciu zwycięstwach z rzędu ma siedem punktów zapasu w walce o awans. Radosław Sylwestrzak to jeden z najlepszych piłkarzy RTS, a także swoisty talizman – z nim w składzie Widzew nie przegrał od 36 meczów.

Wychował mnie brat. Dzwonimy do siebie codziennie

Radek to brat cenionego ligowca, Kamila, który w obliczu trudnej sytuacji rodzinnej – rozstanie rodziców – zaopiekował się młodszym bratem, wprowadzając go również na piłkarskie tory. W swojej przygodzie z piłką młodszy z braci zaliczył już kluby Kokosa, prezesa ustalającego skład, a nawet stadion przy stacji benzynowej. 

***

Masz dobrą pamięć?

Tak.

Reklama

To może będziesz pamiętał, kiedy ostatnio przegrałeś jako widzewiak.

Mój debiut w sierpniu zeszłego roku. Dziwny mecz. Posada trenera Cecherza zagrożona. Jedna wielka niewiadoma – nie wiemy co dalej, trener też nie. Czułem się jednak bardzo dobrze, bo to zaszczyt założyć koszulkę klubu z takimi tradycjami i historią. Gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów miałem pięć lat, więc z tego nic nie pamiętam, ale ostatnio wracałem do tych meczów. Mieliśmy też spotkanie ze stowarzyszeniem byłych piłkarzy Widzewa, na którym choćby pan Wiesław Wraga opowiadał o RTS-ie lat osiemdziesiątych. Wniosek z rozmów jasny: musimy doceniać to co mamy.

Co ci wpadło w oko z meczów Widzewa w Champions League?

Gra trenera Tomasza Łapińskiego. Zawsze oglądam mecze przez pryzmat tego, co jako stoper mogę z nich wyciągnąć. Trener Łapiński miał wielki spokój we wszystkich elementach gry, czy to w odbiorze, czy w rozegraniu.

Wiesz w jaki sposób czasem grał tamten Widzew? Wszyscy do przodu, a Łapiński zostawał sam na swojej połówce. Co jakbyś musiał tak zagrać?

Chętnie bym się sprawdził. Nie boję się wyzwań.

Reklama

Opieprzasz kolegów?

Opieprzanie też jest potrzebne. Każdemu zdarza się moment braku koncentracji. Czasem trzeba krzyknąć, bo też na Widzewie nie da się po cichu, nie usłyszelibyśmy się nawzajem. Sam nigdy nie boję się krytyki, po prawdzie wolę konstruktywne wytknięcie błędów niż nic niedające pochwały, bo dzięki krytyce mogę się poprawić.

Przeklinasz na boisku?

Zdarza się.

Na kolegów też?

Nie, bluźnić na kolegów to przesada. Ale z rywalami zdarzają się różne sytuacje.

Wyglądasz na bardzo spokojnego człowieka. Na boisku zmieniasz się w kogoś innego?

Trochę tak. Nawet Natalia, moja narzeczona, mówi, że jestem na boisku zupełnie inny niż w domu.

Gdzie dostrzega różnicę?

W tym, że na boisku potrafię być agresywny. Włożę komuś nogę. Nastąpię komuś na ten odcisk. Potraktuję łokciem.

Trzeba być chamem na boisku?

Może nie chamem. Na chamskie zagrywki nie ma miejsca. Ale napastnik musi czuć, że gra z twardym obrońcą.

Jaki jest twój sposób? Sanki w pierwszych pięciu minutach?

Nie, to grozi ukaraniem, żółtą, a nawet czerwoną kartką.

W pierwszych minutach sędziowie nie dają kartek, tą zasadą zawsze kierował się świętej pamięci Adam Ledwoń.

Trzeba doskoczyć, trzeba grać ostro, ale zgodnie z przepisami. Ja osobiście wolę, gdy napastnik też gra twardo, niż zaraz przewraca się i płacze. Walka łokieć w łokieć – mogą iść między nami iskry na boisku, ale takiego napastnika po ostatnim gwizdku będę szanował.

Napastnicy często prowokują?

Tak. Stoisz, akcja gdzie indziej, a tu ktoś ci staje korkami na palce. Ale palec poboli i przestanie, a ja mu to zapamiętam i oddam przy następnym kontakcie. Nie ma w tym jednak złośliwości, po prostu wiem, że on nie odpuści, a ja mu daję znać, że ja też nie odpuszczę.

Kiedykolwiek deprymowały cię trybuny na Widzewie? Niektórych potrafią paraliżować, szczególnie, gdy nie szło i zbieraliście gwizdy.

Nie. Nigdy. Z ręką na sercu – ani razu nie miałem stresu na Widzewie. Nawet podczas debiutu, owszem, pojawiły się ciarki, ale pozytywne. Wrzawa niesie, nie roznosi.

Jaki jest twój sposób na brak stresu?

Nie wiem. Kiedyś go odczuwałem. Teraz tego nie mam. Może po prostu dojrzałem z wiekiem. Pojawiła się stabilność życiowa, mieszkamy z narzeczoną wspólnie zamiast daleko siebie i w rozjazdach.

Związek na odległość to niełatwa sprawa, potrafi rozstroić.

Ciężko być ze sobą na telefon. A ciągnęło się to u nas przez lata. Ona studiowała w Zielonej Górze, a ja raz byłem tu, raz tam. Czasem nie widzieliśmy się miesiąc lub dwa. Bywało, że jak mieliśmy się spotkać, to i tak więcej czasu spędziła w pociągu niż ze mną. Nie ma też nic gorszego, niż kłócić się na odległość. W cztery oczy można sobie powiedzieć trudną prawdę, wszystko wyjaśnić, jest jakoś inaczej. A na dystans… Na szczęście daliśmy radę. Myślę, że teraz damy radę ze wszystkim.

Kiedy się poznaliście?

Dziesięć lat temu.

Brzmi jak pierwsza miłość.

Tak, szkolna. Stałem w kolejce do szkolnego sklepiku. Wcisnęła się przede mnie. Zaczęły się pierwsze słowa, banalne, dziecinne.

Ale co jej powiedziałeś, „nie wciskaj się”?

Nie pamiętam, ale chyba coś lepszego, skoro potem zdobyła mój numer i sama się odezwała.

Te momenty kryzysu, gdy byłeś w rozjazdach. Natalia mówiła, żebyś rzucił piłkę?

Namawiania nie było. Ale rozmawialiśmy o tym. Przekonywałem, że moja sytuacja się ustabilizuje i zamieszkamy razem. Ale sam też przecież miewałem chwile zwątpienia, jakiegoś buntu. Zakradała się w myśli niepewność.

Z tego co słyszałem najwięcej w trakcie studiów.

Grałem wtedy w Rzepinie ucząc się w Zielonej Górze i tam mieszkając. Ósma rano szkoła, zajęcia. Potem zrywanie się, żeby zdążyć na pociąg. W pociągu dwie godziny. Dojeżdżam, ktoś mnie odbiera, jeszcze w samochodzie często się przebierałem na trening. Po treningu znowu pociąg, dwie godziny, Zielona Góra. 21:30 na miejscu, jeszcze do Natalii…

Chyba na pół godziny.

Żebyś wiedział. Godzina maksymalnie. Potem do domu, spać i rano od nowa. A jeszcze gdzieś się trzeba było uczyć, zazwyczaj więc robiłem to w pociągach. Zarabiałem 750 złotych, za które trzeba było się utrzymać, wynająć mieszkanie i jeszcze jakoś żyć. Ale to mnie nauczyło życia i organizacji czasu, pewnej dyscypliny. Przez ten pryzmat tym bardziej doceniam choćby to, co mam teraz.

Trochę ciągnąłeś wtedy dwie sroki za ogon.

Szkoła była opcją rezerwową – studiowałem fizjoterapię – chciałem być zabezpieczony na przyszłość. Ale ciągnęło mnie do piłki. Chciałem pograć na wyższym poziomie. Jak pojawiła się propozycja z GKS-u Katowice, rzuciłem kośćmi.

Ile ci zabrakło, żeby skończyć studia?

Pół roku.

Boli?

Może nie tyle co boli, ale na pewno szkoda.

Masz jeszcze możliwość je dokończyć czy przepadło?

Mogłem przez jakiś czas, teraz już nie. Jest żal do siebie, ale to też nie tak, że nic mi po tym nie zostało. Nabyłem dużo użytecznej w życiu piłkarza wiedzy. Jestem bardziej świadomym zawodnikiem, wiem jak powinno wyglądać przygotowanie do treningu, do odnowy biologicznej, jak o siebie zadbać poza boiskiem. Dyplomu nie ma, ale czerpię z tamtej wiedzy garściami.

Tak czy inaczej postawiłeś wtedy na GKS trochę jak na jedną kartę, a jednak nie wypaliło.

Początek był udany, trener Kazimierz Moskal, fachowiec i fajny człowiek, sporo mnie nauczył. Mieliśmy rozgrywać piłkę od obrony i poprawiłem u niego ten element w dużym stopniu. Potem jednak przyszedł trener Skowronek, który tak po prostu zrezygnował z moich usług, choć nie czułem się gorszy od innych stoperów.

Co ci powiedział?

Nie rozmawiałem zbytnio z trenerem. Byłem jednym z wielu. Może traktował mnie jako młodego, któremu uwagi poświęcać nie trzeba? Wziął nas sześciu i powiedział tylko, że możemy szukać klubu. Argumentacji indywidualnej brak. Dostaliśmy nawet zakaz wstępu do szatni. Musieliśmy trenować indywidualnie. Zima. Rezerwy jeszcze nie zaczęły treningów, więc radziliśmy sobie sami.

Nikt się wami nie interesował?

Nikt.

Sami wyznaczaliście plan treningowy?

Można tak powiedzieć. Mieszkałem blisko Parku Chorzowskiego, więc chodziłem tam biegać, żeby trzymać formę. Nie dotykałem piłki z miesiąc.

Trafiłeś z GKS-u do barwnego klubu: Formacji Port 2000 Mostki. Już sama nazwa oddaje folklor.

Ale byli wtedy na pierwszym miejscu w III lidze w swojej grupie. Mierzyli w awans do II, zarówno na boisku, jak i poza nim, bo mówiło się o budowie stadionu z prawdziwego zdarzenia. Ten stary stadion był komediowy, bo umiejscowiony przy stacji benzynowej, a za trybuną mini zoo z bizonami, dziwnymi ptakami, małpami.

Szedłeś po piłkę do bizonów, jak wykopałeś?

Nie. Posyłaliśmy młodszych chłopaków. Mostki to był trochę casus Termaliki. Wioska i bogaty właściciel, który miał „port” dla TIR-ów. Fajna drużyna, trenerem człowiek prezesa, który niby prowadził treningi, ale wyglądało to różnie.

Prezes ustalał skład?

Myślę, że ustalał.

Bywał w szatni?

Tak, często. Wchodził chwilę przed meczem oferując dodatkowe premie za rozmiar zwycięstwa. To wygrywaliśmy 7:0. Ale bywało, że przychodził i krzyczał. On grał w Football Managera w rzeczywistości. Byliśmy taką zabawką. Ale złego słowa nie powiem: pieniądze zawsze się zgadzały. Honorowy człowiek, zawsze płacił na bieżąco. Jeździł też z nami na wszystkie wyjazdy. Budynek klubowy też był na poziomie.

Ale wygraliście ligę. Jak tłumaczysz to, że klub po awansie wyleciał w powietrze?

Do dziś nie mam pojęcia. Chyba, że zainteresowanie piłką, tak angażujące czasowo, godziło w biznes. Jeździli do PZPN-u ustalając wymagania licencyjne. Krążyły po klubie foldery przedstawiające przebudowany obiekt. Zespół był porządny, myślę na spokojne utrzymanie w II lidze. Pieniądze dobre, może byśmy jeszcze się wzmocnili. Ja osobiście też bym tam pewnie został, również z przyczyn osobistych – to w miarę blisko rodzinnych stron, więc mogłem pierwszy raz zamieszkać z Natalią. Nie mieszkaliśmy sami, tylko u teściów, ale zawsze. Przyszli teściowie sami zaproponowali, żebym u nich mieszkał, żeby nie tracić pieniędzy na wynajem.

To przyszłe teście muszą cię lubić.

Trafiłem super. Przyszła żona w sumie się śmieje, bo bywa tak, że brat jej i tata częściej dzwonią do mnie niż do niej. Pytają jak tam mecz, na bieżąco kibicują.

Po Mostkach trafiłeś z deszczu pod rynnę. W Radomiu znowu poznałeś smak klubu Kokosa.

Tygodniowe testy w Radomiu zakończone podpisaniem kontraktu. II liga. Liczyłem, że wreszcie zaznam stabilności. Na początku rywalizacja w drużynie, trzeba poczekać na swoją szansę. Ale w zimie mi podziękowali. Zostałem wezwany na rozmowę, trochę się pokłóciliśmy. Nie twierdzę, że skakaliśmy sobie do gardeł, ale było głośniej. Doczepili się do mojej szybkości. Tylko na testach szybkościowych wypadałem najlepiej ze stoperów. Zabronili mi treningów z drużyną, zabronili mi nawet dotykać piłki na treningu. Przyjeżdżałem do klubu i biegałem wokół boiska. Chcieli, żebym się poddał i rozwiązał kontrakt.

Jak się czuje zawodnik, który wstaje rano i wie, że w robocie tylko będą mu utrudniać celowo życie?

To może zabrzmieć dziwnie, ale miałem przeczucie, że będzie dobrze.

Menadżer już ci coś załatwiał?

Nie. Nie miałem menadżera. Ufam przeczuciom w życiu.

Brzmisz, jakbyś miał urazę do menadżerów.

Dobrego menadżera poznaje się w biedzie. A menadżerowie działający w niższych ligach „wspierają” kilkudziesięciu chłopaków licząc, że ktoś odpali. Czekają na strzał. Jak pójdziesz w górę, nagle pojawia się super menadżer. Mi po Mostkach urwał się kontakt.

Skreślił cię.

Chyba tak.

Myślisz, że dziś żałuje?

Nie zastanawiam się nad tym, to mnie nie interesuje.

Co byś radził młodszym piłkarzom z niższych lig w kontaktach z menadżerami?

Żeby nie ufali za szybko. Menadżerowie zawsze obiecują dużo, a później tylko ułamek okazuje się prawdą. Trzeba uważać co proponują, o czym z tobą rozmawiają i brać ich gadkę w nawias. Chcesz coś osiągnąć, i tak najważniejsze jest boisko, tutaj bądź aktywny.

Z Radomia wyrwałeś się do Siarki.

Od razu poczułem zaufanie trenera, Włodzimierza Gąsiora. Świetny człowiek, który zawsze dużo z nami rozmawiał, tłumaczył jakie pułapki czekają na piłkarzy, interesował się co u nas, co w domu, czy wszystko w porządku. To dało mi pewność, że trafiłem pod skrzydła właściwej osoby. W Siarce nie zawsze były pieniądze, czasem musiałem pożyczyć od brata, ale znowu okazało się, że wspólny problem konsoliduje szatnię. Nigdy nie byłem w drużynie tak zintegrowanej ze sobą. Poza boiskiem też spędzaliśmy czas razem, szliśmy do czyjegoś mieszkania i wspólnie oglądaliśmy mecz, siedzieliśmy, gadaliśmy, wymienialiśmy wskazówki. Myślę, że to dzisiaj coraz rzadsze. W Widzewie mamy bardzo fajną atmosferę, ale czas razem spędzamy głównie w klubie.

Jesteś w Łodzi rozpoznawany?

Zdarza się.

To boisz się pewnie na piwo wyjść.

Nie piję piwa. Nie mam i nie miałem do tego pociągu. Nie jestem typem imprezowicza. Umiem bawić się bez alkoholu.

A jak jest wesele?

Na weselu brata piłem wino.

Kiedy ostatnio byłeś na dyskotece?

Rok temu na integracji w Widzewie, wyszliśmy całym zespołem. Choć to był raczej pub, wspólna kolacja.

Nie pytam o pub, tylko faktycznie o dyskotekę.

To chyba w Tarnobrzegu, również wyszliśmy zespołowo.

A sam z własnej woli poszedłeś na dyskotekę kiedykolwiek?

Nie. Nie potrzebuję tego, to nie mój pomysł na spędzanie wolnego czasu. Wolę zostać w domu, spędzić czas z narzeczoną, obejrzeć mecz, odpocząć. Mamy też od niedawna psa, więc z nim dużo spaceruję. Zdaję sobie sprawę, że komuś może się to zdawać nudnym życiem, ale ja je lubię.

Jakie mecze najchętniej oglądasz?

Każde. Liga polska, ligi zagraniczne, najczęściej hiszpańską. Swego czasu oglądałem wszystkie mecze Kamila. Oglądam też zawsze nasze mecze, bo Widzew TV udostępnia je na Youtube.

Ale macie videoanalizę w klubie.

Mamy. Ale videoanaliza skupia się na mechanizmach grupowych. A tak oglądając mecz analizuję sam siebie, jakie zachowania mógłbym poprawić, co robiłem źle. Rewelacja, że jest możliwość obejrzenia tych meczów, nawet wyjazdowych, bo z boku widać lepiej czy błędy przy ustawieniu, czy błędy przy wyprowadzaniu piłki. Szczególnie, że na to ostatnie trener Mroczkowski zwrócił mi uwagę.

Było ci kiedyś wstyd oglądając swój mecz?

Czy wstyd, ciężko powiedzieć. Na pewno miewałem mecze kiepskie. Ale zamiast wstydu czułem złość. Znowu podkreślę – super, że mogłem potem obejrzeć taki słaby mecz w swoim wykonaniu i wyłapać co jest do zmiany. Nie przymykam oczu na swoje słabości. Wolę być opieprzony niż wychwalany nie wiadomo jak, bo to daje większą motywację do ciężkiej pracy i eliminacji błędów.

Jak oglądasz inne mecze, to też pod kątem tego, co można by podpatrzeć i wprowadzić u siebie?

Myślę, że nie tylko ja tak robię, a każdy piłkarz.

Kto jest twoim wzorem, od którego najwięcej czerpiesz?

Sergio Ramos, uwielbiam patrzeć na jego grę i szukać elementów, które mógłbym wprowadzić u siebie. Znakomicie rozgrywa akcje. Jest też typem nieustępliwego, twardego obrońcy, który potrafi być nieprzyjemny. Ramos jest też bardzo skuteczny w ofensywie.

Jedna cecha, którą byś mu ukradł?

Może akurat niekoniecznie Ramosowi, ale szybkość. Jest to mój mankament, a tego się nie wypracuje, z tym trzeba się urodzić. Muszę nadrabiać korzystnym ustawieniem się. Trochę niedoceniana jest to sztuka: jak zrobisz świetny wślizg czy odbiór, od razu widać, od razu zwraca uwagę. A praca ustawieniem jest mrówcza, dostrzegalna głównie dla koneserów.

Kto był twoim idolem boiskowym?

Yaya Toure. Od młodzieńczych lat wpajano mi, że trzeba przede wszystkim pracować na boisku. Świętej pamięci trener Szałęga kładł na to bardzo mocny nacisk. Ogółem jestem kibicem Barcelony, marzeniem z lat dzieciństwa jest wyjazd na Camp Nou na mecz.

Chyba jesteś w stanie dzisiaj to sobie zorganizować.

Nie ma na to czasu.

Nawet po sezonie? Chyba nie jesteś typem podróżnika.

Chyba nie. Jak wyjeżdżamy z Natalią, to w obrębie naszego kraju. Za granicą tak naprawdę nigdzie nie byliśmy. Tego lata w wakacje pojechaliśmy na trzy dni do Gdyni. Też mnie nie ma w domu cały rok, więc jak mam wolne, chcę pojechać i spędzić czas z rodziną, bo nie widzimy się na co dzień.

Skoro twoim idolem był Yaya Toure, to stawiam, że w dzieciństwie nie przerzucałeś piłki nad kolegami jak Ronaldinho.

Nigdy nie byłem szczególnie techniczny.

Ale 20 żonglerek zrobisz?

No tak, nie przesadzajmy (śmiech). Czasem żonglerki robiło się godzinami, nawet po kilka tysięcy. Mam technikę użytkową, do bajerów są inni. Owszem, był czas, gdy z bratem wychodziliśmy pod blok, szukaliśmy sztuczek, ale to mi z biegiem lat przeszło. Raboną piłki na Widzewie wyprowadzać nie będę.

Najbardziej inspirująca biografia piłkarza, jaką przeczytałeś?

Najbardziej podobała mi się Zlatana. Zlatan nie miał niczego podanego na tacy. Pochodził z rozbitej rodziny, nie miał w życiu lekko. Myślę, ze jego charakterność i historia najbardziej mi podpasowała.

Nie można tutaj uniknąć analogii sytuacji rodzinnej, to też musiało wpłynąć na fakt, że Zlatan cię zainspirował.

To prawda. Nasi rodzice również nie żyją razem. Gdy się rozeszli miałem jedenaście lat. Widzieliśmy, że się nie dogadują, bo to nigdy nie jest „bum”, tylko napięcie narasta latami. Krzyczeli na siebie, kłócili się, o jakie sprawy – nie wiem, byłem dzieckiem, nie wszystko rozumiałem. Pamiętam natomiast ten moment, kiedy tata się wyprowadzał. Nagle zabrał rzeczy i wyjechał, gdy mama była w pracy. Byłem przy tym. Pakował się, ja jako dziecko się rozpłakałem. Prosiłem, żeby te rzeczy zostawił i został. Świat mi się wtedy zawalił, nie mogłem się otrząsnąć dłuższy czas.

Kamil musiał się wtedy poświęcić. Wrócił do domu, bo musiał się ktoś mną zająć. Mama dojeżdżała do pracy, zostawałbym sam. Kamil pilnował mnie, był na miejscu, byliśmy ciągle razem. Mama kombinowała finansowo jak mogła. Do pensji pielęgniarki dorabiała jeszcze pasją szydełkowania. My ze swojej strony staraliśmy się przede wszystkim nie marudzić. Widzieliśmy, że jest ciężko i nie wydziwialiśmy. Docenialiśmy to, co jest.

Musisz mieć bardzo mocną więź z Kamilem.

Kamil jest dla mnie autorytetem, na którym dużo się wzorowałem. Powtarzał mi: ucz się na moich błędach, nie na swoich. Ucz się na moich problemach, moich niepowodzeniach. Dawał mi mnóstwo rad.

Myślisz, że cię wychował?

Myślę, że tak.

Masz dziś kontakt z tatą?

Tak. Nie mam mu za złe. Rodzice się rozeszli, to ich sprawa, ich problemy. My mamy normalny kontakt.

Wracając do Kamila. On wciągnął cię na piłkarskie tory?

Tak, przede wszystkim on. Za małolata nie miałem pasji do piłki. Byłem krępym dzieciakiem, gdzieś „gruby na bramkę”. Ale on mnie z tego wyciągnął, dusił do tej piłki, żebym miał więcej ruchu.

Bez niego w piłkę byś nie grał.

Myślę, że nie.

Jak często macie kontakt?

Codziennie. Codziennie do siebie dzwonimy. Z Kamilem i z mamą – codziennie.

Jaki jest twój cel w życiu?

Założyć szczęśliwą rodzinę. Nasza się gdzieś tam rozmyła, nie było po rozstaniu rodziców tak, jak dzieciak by chciał, że ma się tatę w domu. Dlatego chciałbym założyć z Natalią spokojny dom. Bez kłótni. W którym wszystko wygląda tak, jak powinno.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
2
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
5
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Komentarze

10 komentarzy

Loading...