Reklama

Jedyny Polak na podium Tour de France. 25 lat temu Jaskuła zachwycił wszystkich

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

06 lipca 2018, 10:46 • 12 min czytania 4 komentarze

Na pytanie, czy był bardziej specjalistą od jazdy indywidualnej na czas, czy też od pokonywania gór, odpowiada, że nie był dobry ani tu, ani tu. Byli lepsi. To nie skromność, bo nie boi się też dodać że w wyścigu w Portugalii, który wygrał 21 lat temu, nie zatriumfuje żaden z naszych rodaków. On sam stał się sensacją przed 25 laty, po zwycięstwie na 16. etapie Tour de France. Zenon Jaskuła, jedyny Polak na podium klasyfikacji generalnej Wielkiej Pętli.

Jedyny Polak na podium Tour de France. 25 lat temu Jaskuła zachwycił wszystkich

Spóźniony

Jaskuła zawsze był kilka kroków z tyłu. I nie chodzi tu wcale o trasy wyścigów, tam potrafił wygrywać z najmocniejszymi. Jego sportowy rozwój naznaczony jest jednak stałym opóźnieniem. Trenować zaczął w wieku… 16 lat. Trudno uwierzyć, prawda? Dziś tacy młodzi kolarze rywalizują już w wyścigach na całym świecie, wówczas wyglądało to, przynajmniej w Polsce, nieco inaczej. Jego klub mieścił się w Śremie, małej miejscowości w województwie Wielkopolskim. Przed dołączeniem do niego młodemu kolarzowi zdarzało się jednak jeździć w wyścigach. Na starym, męskim rowerze z bagażnikiem. Bez przerzutek, z hamulcami w pedałach. Radził sobie na tyle dobrze, że zauważył go trener. I się zaczęło.

– Kiedyś przy Wyścigu Pokoju organizowano takie międzyszkolne zawody na rowerach, w których trzeba było wystartować. Tam pokazywałem się w pierwszej trójce. Zauważył mnie trener, zapytał: „Chcesz rower? Jak chcesz rower, to przyjdź do klubu, dostaniesz”. No to oczywiście, że chcę. Trzeba było tylko zgody rodziców, miałem ją wziąć. Mama nie chciała podpisać, „bo się przewrócę”. Rodzice zawsze są ostrożni o swoje dzieci. Więc powiedziałem, że mama podpisze za kilka dni i tak to wyszło, że do dziś nie podpisała (śmiech).

Jaguar, którego wówczas dostał Jaskuła, kosztował – po przeliczeniu na dzisiejsze – ponoć 5-6 tysięcy złotych. Nie dziwi, że kusił. Zresztą po krótkim rekonesansie można się przekonać, że i dziś w pełni sprawne Jaguary warte są ok. 1000 złotych. Do darmowego roweru doszedł darmowy strój i darmowe treningi. Warunki idealne, by się rozwijać. Dla juniora. Gorzej, gdy było się już „pełnoprawnym” kolarzem, ale wciąż amatorem. Wiadomo jak w poprzednim ustroju wyglądały szanse na uzyskanie statusu zawodowca. Jaskuła miał szczęście w nieszczęściu – ustrój się zmienił, gdy jeszcze jeździł, ale zawodowcem został późno.

Reklama

– Inni zaczynali dużo wcześniej ode mnie. Takie były czasy, nie można było wcześniej przejść na zawodowstwo, bo były igrzyska w 1988 roku [Polacy zajęli tam drugie miejsce w drużynie – przyp. red.], a później jeszcze medal na mistrzostwach świata, srebrny, a może byłby złoty, gdyby Andrzej Sypytkowski nie przebił tylnego koła… W sumie to wszystko zaczęło się od Piaska [Lecha Piaseckiego, jednego z pierwszych zawodowych kolarzy z Polski – przyp. red.], bo on wygrywał dwa etapy na Giro d’Italia, o czym się często nie pamięta, założył też koszulkę lidera na Tour de France. W 1985 wygrał mistrzostwo świata amatorów, potem, przez kolejne trzy lata, pomagał Saronniemu na Giro, tak samo, jak ja pomagałem Chioccioliemu w 1991.

Miano pierwszego polskiego zawodowca należy jednak do Czesława Langa, dziś znanego doskonale z organizowania Tour de Pologne. I to on namawiał Jaskułę do zmiany swojego statusu. Skutecznie. Potem jednak odwodził go od… startu w Tirreno-Adriático, tygodniowym wyścigu, rozgrywanym w marcu. Jednym z tych, na które zawsze przyjeżdżała duża część czołówki. Intencje Langa były jasne – chciał, by jego kolega sprawdził się wśród zawodowców, ale zaczynając od słabiej obsadzonych zawodów. Jaskuła postawił jednak na swoim. I nie żałował.

– Chciałem jechać Tirreno-Adriatico. Oglądałem to, jeszcze jako amator, w telewizji włoskiej, na Rai Uno. Podobało mi się, inni proponowali Murcię, słabszy wyścig, ale powiedziałem, że chcę jechać ten, bo to moje marzenie. I byłem drugi, w swoim pierwszym roku. Na bułce z dżemem i bananem (śmiech). Z Polaków dopiero Kwiatek, po wielu latach [w marcu tego roku – przyp. red.], wskoczył tam na pierwsze miejsce. Gratuluję mu, bo ładnie to wszystko rozegrał. Ja w Tirreno byłem drugi na czas, codziennie kończyłem w pierwszej piątce. Wygrał wtedy Rominger. Od razu, dzięki temu wyścigowi, byłem – jak wszyscy mówili – faworytem na Mediolan-San Remo, później na wyścigi belgijskie, gdzie wygrałem nawet jedną czasówkę. Wszyscy mówili: „niesamowity, młody, utalentowany”, a ja miałem już 27 lat (śmiech).

Jest jeszcze jeden przejaw „spóźnienia” Jaskuły. Jego styl jazdy. Adam Probosz, komentator Eurosportu, wspomina, że przyprawiał nim kibiców o gęsią skórkę i to wcale nie dlatego, że był ryzykowny, nic z tych rzeczy.

– Był taki jeden szczegół a propos jego jazdy, który szargał nerwy kibicom. Zawsze jeździł kilka metrów za kimś, taki miał zwyczaj. Nie trzymał się koła, jak się zwykle jeździ w górach. To nie była jego słabość, tak po prostu miał. Zawsze się strasznie denerwowaliśmy, bo co zakręt wyjeżdżał Induraín, wyjeżdżał Rominger, a nie było tego trzeciego i czekaliśmy na to, kto nim będzie. A potem nagle pojawiał się Jaskuła, tak było za każdym razem.

Reklama

To, o czym mówi Adam, doskonale słychać na nagraniu z Tour de France 1993, gdzie Tomasz Jaroński i Krzysztof Wyrzykowski niemal co chwila powtarzają, że „Zenon Jaskuła powinien już się zbliżać do tej grupki, jeśli chce powalczyć”. Tu należałoby jednak dodać, że komentarz duetu Jaroński/Wyrzykowski dograny został wiele lat po samym wyścigu. 25 lat temu polscy kibice raczyli się angielską wersją.

Dwa wypadki, dwa sukcesy

Rok 1988. Reprezentacja Polski w składzie Joachim Halupczok, Marek Leśniewski, Andrzej Sypytkowski i, rzecz jasna, Zenon Jaskuła zdobywa srebro igrzysk olimpijskich w jeździe drużynowej. Wielki sukces, choć były apetyty na złoto, do którego brakło zaledwie siedmiu sekund. Wspominam ten sukces, by nikt nie mógł napisać, że został pominięty. Ale to nie jeden z tych dwóch, o których tu mowa. Choć też znaczący.

Skoro igrzyska sprzed 30 lat mamy już za sobą, to zacząć należy – tak każe chronologia – od Tour de France 1992. Jaskuła radził sobie w stawce naprawdę nieźle, dobrze pojechał na czasówce, ale potem przyszedł jego oczywisty dramat – wypadek, przez który musiał zrezygnować z dalszej jazdy.

– Tak, miałem wtedy kraksę, lekarz mnie wycofał. Płakałem po niej kilka godzin, bo byłem czwarty na czas w Luksemburgu. Lekarz powiedział mi wtedy „Zenek, tu się kariera nie kończy, jeszcze będziesz miał szansę za rok, dwa czy trzy”. Kolano miałem spuchnięte, nie startowałem już do kolejnych etapów. Pojechałem do Włoch na zabiegi, ale cały czas bolało. Później w Australii przejechałem wyścig, po nim trochę przerwy, siłownia, dużo też biegałem, nawet maratony. Dla kolarzy to szok, bo oni nie lubią biegać. Tam nie ma miejsca na odpoczynek. Na rowerze da się odetchnąć: na płaskim, na kole, z górki. W biegach nie. To było takie maksymalne wyczerpanie organizmu, pozwoliło mi potem przeskoczyć poziom wyżej. Wiedziałem, że nawet jak inni mi odjeżdżali, to to przemęczę. A Induraín i Rominger byli przecież bardzo dobrzy.

Lekarz, który zadecydował o wycofaniu, okazał się być prorokiem. Minął rok, Jaskuła po raz kolejny pojawił się na starcie francuskiego touru. Wygrał etap 16., trudny, górski, prowadzący przez Pireneje, znakomicie rozgrywając finisz, ale też – i to chyba najważniejsze – stanął na podium klasyfikacji generalnej. Zajął trzecie miejsce i do dziś jest jedynym Polakiem, któremu się to udało. Majka i Bodnar wygrali etapy, Rafał sięgał też po koszulkę najlepszego górala, ale wśród najlepszych trójek w klasyfikacji generalnej wciąż widnieje tylko jedno polskie nazwisko – Jaskuła. Czy jednak nie dało się wskoczyć wyżej, powalczyć o zwycięstwo?

– Nie, Induraín był za mocny. Mogłem zająć drugie miejsce, lepiej pojechać na czas, ale wygrał tam Rominger. Ja byłem trzeci. Nie ma co żałować, bo był dobry, po prostu. Do dziś mój czas na etapie, który wygrałem, jest najszybszym na tamtej górze i to właśnie dzięki Romingerowi, bo on uciekał, a ja go goniłem. Później dałem mu zmianę na ostatnich 300 metrach i wygrałem. Czas, liczony od dołu, wciąż jest lepszy niż te późniejsze, kiedy jechał np. Rafał Majka czy Lance Armstrong za swoich świetnych czasów, który też wykręcił rezultat gorszy o jakieś 15-20 sekund.

Później przyszło kilka lat „odpoczynku”, podczas których Jaskuła nie odnosił wielkich sukcesów, choć potrafił walczyć o wysokie lokaty na poszczególnych etapach. Popularność, jaką wypracował sobie w Polsce, też powoli zanikała, choć oczywistym było, że swoje nazwisko na stałe zapisał w historii naszego sportu. No i nadszedł wreszcie rok 1996. 35-letni wówczas kolarz przygotowywał się na igrzyska w Atlancie. Ostatnie w karierze. Nigdy na nie nie pojechał, bo na treningu, kilka dni przed nimi, doznał wypadku.

– To były czarne dwa dni. Niepotrzebnie pojechałem na trening, chciałem dorobić jeszcze kilometrów. Mogłem leżeć w łożku, nic nie robić i na drugi dzień startowałbym w wyścigu. Tak to jest, chciałem jeszcze potrenować i do dziś nie mogę tego odżałować, że nie mogłem wystartować na tych igrzyskach. Tomasz Gollob też może powiedzieć, że mógł już więcej nie startować na żadnych motorach, a Schumacher, że niepotrzebnie jeździł na nartach. Stało się. Czasami lepiej czegoś nie robić na siłę.

Rok po wypadku Jaskuła był już prawdziwym weteranem. Choć sam mówi, że kolarze śmiało mogą walczyć o zwycięstwa w wieku 35-36 lat, to jednak najlepszy wiek dla uprawiających tę dyscyplinę kończy się mniej-więcej trzy sezony wcześniej. Ale że Polak późno zaczął, to i późno kończył. W 1997 roku wyruszył na trasę Volta a Portugal, wyścigu mniej znanego, ale cholernie trudnego.

– Mogę być zarozumiały, ale nie wygra go więcej żaden z Polaków, chyba że przesuną w inny termin. Tam jest 45-46 stopni w cieniu. Codziennie korzystałem z pomocy psychologa, żeby sobie z tym radzić, tak było gorąco, stopni niemal tyle, co w saunie. Dodatkowo nagrzewał się asfalt. Jak zjawiłem się tam po Tour de France, to mówili, że wariat przyjechał. Wszyscy inni wypoczywali, ale mi się noga kręciła, to trzeba było to wykorzystać. Odpoczywać można przecież po zakończeniu kariery. No i pojechałem, zdobyłem koszulkę lidera na czasówce, pomyślałem, że jeszcze jeden dzień pojadę w koszulce i jeszcze jeden, i jeszcze… Tak przeciągnąłem przez dziesięć dni i wygrałem.

Jesteś najlepszy

Połączenie psychologa ze sportowcem to żadna nowość. Jaskuła wiedział o tym na długo przed czasami, gdy fakt ten zaakceptowali Polacy. Sam mówi, że dziś już nawet modelki mają psychologów, a kiedy on zaczynał korzystać z tej formy pomocy, było to dla polskich sportowców zupełne novum. Jak to wyglądało? Ano tak, że we wspomnianej Portugalii psycholog kazał mu sobie wyobrażać polskie góry, zimno i śnieg. Brzmi głupio? Może i tak, ale…

– Jak o tym pomyślałem, zamknąłem oczy, wyobraziłem sobie tę śnieżycę, to wyszła mi gęsia skórka. Chłopaki pytali mnie, czy mi zimno, mówię im że tak. Więc oni załamani byli już na starcie, bo jak to zimno, co on pieprzy? (śmiech) Ale tym się wygrywa. Tym, co mają np. Lewandowski czy Ronaldo w piłce, że potrafią tę siłę mentalną przerzucić na wyniki. Na tym to polega.

Poza tym była też pomoc bardziej standardowa, wiecie, gadki w stylu „możesz to zrobić” i to wcale nie te ze sloganów reklamowych pewnej firmy. Można się śmiać, wielu zresztą robiło to już wtedy, ale psychologowie dla sportowców to nieoceniona pomoc, a dla kolarzy szczególnie. Maksymalny wysiłek, jaki podejmują cykliści, wymaga wsparcia nie tylko od strony fizycznej, ale i mentalnej. Jaskuła zdawał sobie z tego sprawę, Polacy też, ale dopiero kilka lat później. I to wcale nie przez kolarza.

– Popularne stało się to za Małysza. Jak ja o tym mówiłem w wywiadach, to nawet gdzieś poszedł artykuł, że „Jaskuła zwariował, chodzi do psychologa”. A ja byłem dwa kroki przed wszystkimi, obserwowałem zawodowców, choćby Induraína. Pomyślałem sobie, że jak oni mają, to ja też muszę. Co daje psycholog? Mówi mi, że jestem najlepszy, zasiewa taką myśl i ja mu w końcu w to wierzę. Staszek Szozda był też dobrym psychologiem, mówił mi tak: „Sto razy uciekasz, Zenek. Spróbuj sto pierwszy, to cię puszczą. Każdemu jest ciężko pod górę, ale spróbuj jeszcze te 10-20 metrów zaatakować”. I miał rację. Kto spróbował, ten odjechał.

Choć chyba nie do końca to wszystko wyszło, bo dziś Jaskuła mówi wprost – byli kolarze bardziej utalentowani, mocniejsi. On sam nie był najlepszy, najsilniejszy też nie. Udawało się mu zaistnieć w czołówce, ale nigdy nie na tyle, by móc równać do najlepszych.

– Byli lepsi ode mnie, ale jak byłem w formie to potrafiłem się obronić i wygrać z nimi w górach. Na czas tak samo, bywałem drugi czy trzeci. Chociaż kiedyś w Szwajcarii Rominger dostał ode mnie 20 sekund, na krótkiej czasówce pod górę. Tak się tam spiąłem i nastawiłem psychicznie. To była krótka czasówka, 12,5 kilometra pod górę. Jak się rozgrzałem, to na trzecim kilometrze Sean Kelly, który wygrywał zieloną koszulkę na Tour de France, przeklął po angielsku, a ja koło niego przejechałem na podwójnej szybkości. Są takie momenty, że kilka razy się wygrywa na czas, kilka razy gdzieś tam w górach. Ale nie byłem superspecjalistą. Jakbym był, to wygrywałbym seryjnie mistrzostwa świata.

Kolarstwo

Ten śródtytuł może brzmieć dziwnie, skoro cały tekst jest właśnie o kolarstwie, ale nie jest postawiony przypadkiem. Tu muszę odwołać się do rozmowy telefonicznej: dzwonię, Zenon Jaskuła odbiera, standardowa wymiana uprzejmości i… zanim zdążę zadać pytanie, porusza temat Michała Kwiatowskiego i jego postawy w Critérium du Dauphiné. Gdy prostuję, że chciałem porozmawiać o jego karierze i wyścigach sprzed 20-30 lat, słyszę: „Trzeba pisać o chłopakach, którzy teraz się ścigają”.

I te tematy przewijają się przez całą rozmowę. Rafał Majka, Michał Kwiatkowski, również Maciek Bodnar. Ich szanse w Tour de France (Kwiato niech wygra etap, a będzie rozliczony; Rafał powinien powalczyć w klasyfikacji generalnej, bo jak nie teraz, to kiedy?; a Maciek Bodnar może ponownie powalczyć o wygraną czasówkę), postawa w poprzednich wyścigach, a nawet sytuacja kolarstwa w Polsce, zwłaszcza, gdy chodzi o dzieciaki, które ten sport trenują. Bo to, jak twierdzi sam Jaskuła, „oczko w jego głowie”.

– W naszym sporcie wiele musi być zmienione, trąbię o tym od dawna. Należałoby zrobić inny system, np. taki, jaki jest na Zachodzie, z odliczaniem od podatku kilku procent na sport. Ktoś wpisywałby, że chce to przeznaczyć na nasz klub, młodzieżowy czy inny. Bo o to chodzi, by sponsorować dzieciaki, po 8-10 lat. Wiadomo, że z setki młodych zawodników będzie 2-3 dobrych kolarzy, ale to właśnie dla nich warto inwestować. W innych dyscyplinach tak samo – lekkoatletyka poszła trochę do góry, ale w skokach jest identycznie, kilku jest dobrych, wielu odpada. W kolarstwo trzeba zainwestować, zrobić ten odpis z podatku czy wspomóc w inny sposób. Musi być wszystko jasne, żeby nie było kombinowania. Kiedyś pomagały państwowe zakłady, teraz musi być coś innego, bo inaczej nie będzie sportu.

Dodaje, że przyszłych kolarzy zabijają koszty – roweru, sprzętu, wyjazdów. Kiedyś to wszystko finansowane było przez państwo i kluby, dziś wyłożyć na to pieniądze muszą rodzice. Przy jednym dziecku – jest szansa podołać. Poziom trudności zwiększa się jednak z każdym kolejnym synem i każdą kolejną córką. Inna sprawa, że same dzieciaki też nie garną się chętnie do dwóch kółek, wolą studia, wolą gry, wolą imprezy. Takie jest zdanie wicemistrza olimpijskiego.

Wobec tego wszystkiego pytam, czy nie myślał o zostaniu trenerem. Odpowiada, jak to on, szczerze:

– Nie, bo musieliby zapierdalać od rana do wieczora. Gdy widzę, jak niektórzy trenują na luzie… Ja sam zasuwałem osiem godzin, dlatego nazywa się to profesjonalizmem. To jest twój zawód.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

4 komentarze

Loading...