Reklama

Pokolenie z tombaku

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

02 lipca 2018, 22:55 • 6 min czytania 24 komentarzy

Znowu to samo – brak tempa, brak pomysłu, brak elementu zaskoczenia i notoryczne, rozpaczliwe poszukiwanie potężnego Lukaku. Niech poprzestawia jednego obrońcę, drugiego zdemoluje, trzeciego zdepcze, a bramkarza umieści w siatce razem z futbolówką. Niestety dla Belgów – to nie jest gra „FIFA World Cup 2002”, tutaj nie ma ognistych strzałów. A już zwłaszcza, gdy uderzają Belgowie. Pokolenie ozłocone, zanim zdążyło na miano „złotego” czymkolwiek zasłużyć. Tym razem się prześlizgnęli, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż to był już ostatni raz.

Pokolenie z tombaku

Reprezentacja Belgii była jedną z moich ulubionych właśnie podczas mistrzostw świata w Korei i Japonii, dlatego wspominam tę pamiętną grę od EA Sports ”Cyny Gejm”. Zachwycał mnie zwłaszcza Marc Wilmots – przed turniejem nie znałem tego gościa, zresztą on nigdy nie zrobił jakieś gigantycznej klubowej kariery, ale w tamtym turnieju był prawdziwym kozakiem. Kapitańska opaska mu nie ciążyła, tylko napędzała, stanowiła potrójną mobilizację do walki i świetnej gry.

Byłem wściekły, gdy anulowano mu bramkę z Brazylią, zdobytą jeszcze przy stanie 0:0. To trochę zapomniany skandal sędziowski, nieco zatuszowany przez ordynarne, koreańskie przewałki. Brazylijczycy też mieli w tym turnieju sporo za uszami, również w pierwszym meczu grupowym, ale mniejsza o to.

Najbardziej oczywiście mi przypadł do gustu fenomenalny gol Wilmotsa na samym początku turnieju, w meczu z… Japonią. Sztos.

Reklama

*

Później, po kilkunastu latach – tego samego Wilmotsa uznano za głównego winowajcę faktu, iż reprezentacja Belgii nie potrafi niczego ugrać na wielkiej scenie, pomimo demolowania kolejnych rywali, w kolejnych eliminacjach do kolejnych turniejów. Przychodziło co do czego – TO-TAL-NA niemoc. Wszystkiemu miał być winien właśnie selekcjoner. Kiedy go przepędzono, byli podopieczni wylali na niego całe szambo oskarżeń, krytyki i pretensji. Że nie zna się na taktyce, że nie potrafi zadbać o atmosferę zespołu, w ogóle, że kawał z niego chama, a o futbolu nie ma zielonego pojęcia.

Nie, żebym specjalnie Wilmotsa bronił. Rzeczywiście nie sprawiał wrażenia największego myśliciela, a jego naturalne cechy przywódcze nie miały żadnego przełożenia na szatnię.

Jednakże, obserwując Czerwone Diabły podczas mundialu w Rosji, mam wrażenie, że jeżeli coś tutaj rzeczywiście nie gra, to wcale nie z kolejnymi selekcjonerami. Bo zespół wziął w obroty Roberto Martinez, a w Belgii po staremu – dopóki wynik jest bezpieczny, to demonstrujemy człapanko i zamulanko, prawie na poziomie wczorajszej Hiszpanii. Inżynier Mamoń zwykł mawiać w takich sytuacjach, że aż się chce wyjść ze stadionu. I wychodził.

Belgowie przyspieszają tylko wtedy, kiedy muszą, kiedy zaczynają nerwowo zerkać na stadionowy zegar. Wchodzą w mecz na takich obrotach, że aż chce się ziewnąć. Zawsze na chodzonego, nigdy eksplozywnie, nigdy nie nakręceni pozytywną energią. Japonia ich boleśnie pokarała za tę opieszałość na starcie drugiej części gry – Belgowie ewidentnie byli jeszcze myślami w szatni, a już dostali dwójkę do sieci. To nie był zimny prysznic, to był jakiś ultra-lodowaty Ice Bucket Challenge.

I nagle czary, magia. Okazuje się, że jednak można bez kalkulacji, szybciej, żwawiej, z pasją. Ale dopiero wtedy, gdy zapaliło się pod tyłkiem. Może to piekielne ognie mają tak – o ironio – zbawienny wpływ na grę Diabłów?

Reklama

Na ich niekorzyść na pewno będzie teraz działał fakt, że Kawashima strzeże podczas tych mistrzostw wyłącznie japońskiej bramki. To bez wątpienia największy kasztan spośród wszystkich golkiperów na tym turnieju, a David De Gea i Wojciech Szczęsny robili mu naprawdę zajadłą konkurencję. Brazylia ma między słupkami gościa, który takiego balona, jak ten strzał Verthongena, na pewno by nie przepuścił.

*

Wiadomo, że obecna generacja belgijskich piłkarzy jest sensacyjnie obfita w wielkie talenty, zwłaszcza biorąc pod uwagę poprzednie lata. Ostatecznie mówimy o tej samej reprezentacji, którą w eliminacjach do mistrzostw Europy bezlitośnie karcił swego czasu Euzebiusz Smolarek, przeciętny piłkarz z, także wówczas przeciętnej, Borussii Dortmund. Fenomen belgijskiego szkolenia zrobił robotę, mają swoich przedstawicieli w całej śmietance Premier League.

Ale żeby od razu „złote pokolenie”?

Przypomina to trochę sławetną, węgierską „złotą jedenastkę”, która tłukła wszystkich jak leci towarzysko, wygrywała każdy mecz o puchar prezesa, zatriumfowała na każdym festynie. A w finale mistrzostw świata dostała w tubę i pozostaje tylko smutną legendą, kolejną balladą o niespełnionej miłości. Belgowie póki co grają w mocnych klubach, ale umówmy się – za wiele to także na niwie klubowej nie wygrywają. Jakoś sobie nie przypominam Hazarda, De Bruyne, Lukaku, Mertensa (i tak dalej, i tak dalej) grających kluczową rolę w jakimś dramatycznym półfinale Ligi Mistrzów i wygrywających swojej drużynie mecz na tym poziomie.

Coś w tym jest, że ci zawodnicy, fenomenalni przecież, istnieją niemal wyłącznie na szczeblu ligowym. Kiedy przychodzi do turniejowych rozgrywek, niemal zawsze dają ciała.

Dzisiaj Japończycy, dysponujący dziesięć, albo i dwadzieścia razy mniejszym potencjałem kadrowym, obnażyli wszystkie słabości Czerwonych Diabłów. Zaproponowali fantastyczne przygotowanie techniczne i taktyczne przeciwko piłkarskiemu prostactwu pod tytułem: „wrzutka na wielkiego bydlaka i jakoś to będzie”. Serio, tylko na tyle stać pokolenie, szumnie nazwane złotym? Nieustanne granie na ścianę do Lukaku, albo rozpaczliwe poszukiwanie wrzutkami Fellainiego?

Wydaje się, że te ekipy, które naprawdę przeszły do historii futbolu jako kultowe, choć wcale nie zwycięskie – choćby Holandia z Cruyffem, czy nawet Polska z Deyną, albo Portugalia z 2000 roku, Turcja z 2008 – oferowały nam jednak trochę więcej wrażeń, niż otaczani chorobliwym zainteresowaniem Belgowie, którzy bodaj pierwszy raz zafundowali kibicom przynajmniej jakiś turniejowy dreszczowiec.

Irlandia, Szwecja, Algieria, Korea Południowa, USA, Rosja, Panama, Tunezja, Anglia, Japonia – to są rywale, których złoci chłopcy ograli na wielkich turniejach. Oscar de la Hoya stoczył chyba jednak trochę poważniejsze pojedynki, żeby w pełni zasłużyć na swój pseudonim.

*

Kiedy rozmawiałem kilka tygodni temu z przedstawicielami akademii piłkarskiej Royal Antwerpii, nie byli przekonani co do szans reprezentacji Belgii na medal mundialu. Pozytywów upatrywali w tym, że drużyna Martineza wydawała im się bardziej zjednoczona, skonsolidowana niż ekipa, którą wcześniej prowadził Wilmots. Szczerze mówiąc – w ogóle tego na boisku nie widać. Czerwone Diabły wciąż wyglądają jak zlepek lekko nadąsanych, sfrustrowanych diabełków.

Groźnych mniej więcej tak, jak zbójnik Sarka-Farka w uroczej sztuce teatru telewizji „Igraszki z diabłem”. Żeby daleko nie szukać – Eden Hazard. W pierwszej połowie grał pod siebie do tego stopnia, że kapitan powinien był do niego podejść i spuścić jakieś karne manto.

Ups, kłopot tkwi w tym, że to lewy napastnik Chelsea jest kapitanem tej ekipy. Co też nie najlepiej o niej świadczy.

Jednak, koniec końców – boisko jest polem bitwy, zwycięzca bierze łupy. Japonia padła ofiarą powracającej karmy i to tak boleśnie, że aż mi ich przez kilka sekund było autentycznie żal, choć życzyłem im rzecz jasna odpadnięcia po teatrzyku, jaki odstawili do spółki z Orłami Nawałki w końcówce grupowego starcia. Wtedy okazali się obrzydliwymi cwaniakami, dzisiaj – wręcz przeciwnie. Walczyli o zwycięstwo do końca i dali się skontrować jak naiwniacy.

Ale daleki jestem, żeby się tym zwycięstwem Belgów zachwycać. Wykorzystali babole bramkarza, wcisnęli gola w ostatnich sekundach, pokazali charakter i, kiedy znaleźli się pod ciśnieniem, znaleźli nawet w sobie trochę ochoty na zademonstrowanie fajnej, ofensywnej piłki. Jednak jestem przekonany, że gdyby nie te dwa szokujące trafienia Japonii, to Belgia by się nie ruszyła do końca meczu i dalej obserwowalibyśmy nieznośne pałowanie wrzutek na Lukaku z nadzieją, że w końcu uda mu się znokautować desperacko kryjących do defensorów.

Teraz na Belgów czeka Brazylia i coś czuję, że będzie jak z odpływem. Kiedy on przychodzi, to od razu się okazuje, kto do tej pory pływał bez majtek. Mając w pamięci poprzedni mundial i mistrzostwa Europy we Francji, a także obserwując postawę podopiecznych Roberto Martineza z Japonią – jestem przekonany, że rozpędzający się Canarinhos udowodnią, iż Czerwone Diabły świecą na tych mistrzostwach gołą dupą.

Michał Kołkowski

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

24 komentarzy

Loading...