Reklama

LeBron zdecydował! Król spróbuje przywrócić Lakers na tron

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

02 lipca 2018, 12:40 • 6 min czytania 9 komentarzy

Przyszłość LeBrona Jamesa była głównym tematem rozmów od czasu zakończenia sezonu NBA. Kolejny przegrany finał w rywalizacji z Golden State Warriors to było zbyt wiele, nawet dla tak znakomitego gracza. Znakomitego, ale coraz starszego. Potrzebne było nowe wyzwanie i organizacja, która zdoła, skuteczniej niż Cleveland, przyciągnąć do siebie również inne wielkie nazwiska. Eksperci przepowiadali, że James trafić może do Philadelphia 76ers, San Antonio Spurs czy Houston Rockets. Stanęło na Los Angeles Lakers. I musimy to przyznać – to miejsce idealne dla LeBrona.

LeBron zdecydował! Król spróbuje przywrócić Lakers na tron

Król James długo nie odrzucał żadnej z opcji i w swoim stylu podgrzewał spekulacje, podobnie jak w 2010 roku, kiedy na mocy słynnej „Decyzji” ogłosił, iż przenosi swoje talenty na Florydę, żeby razem z D-Wade’em i Chrisem Boshem stworzyć super-drużynę w Miami Heat. Długo się wydawało, że to w Filadelfii wyląduje najgorętszy wolny agent w tym sporcie. 76ers kusili go poczuciem misji – James zostałby tam z miejsca liderem, mentorem i wodzem dla piekielnie utalentowanej bandy, zbudowanej na bazie „Procesu”. Mógłby bezpośrednio przekazać pałeczkę „najlepszego zawodnika na świecie” w ręce Bena Simmonsa, którego sam wielokrotnie komplementował.

Tak się jednak nie stało. James postawił na – biorąc pod uwagę trwającą już dekady degrengoladę nowojorskich Knicks – największy koszykarski rynek w Stanach. W wieku 33 lat wyniósł swoją markę, zwłaszcza z punktu widzenia marketingowego, na wyższy poziom, niż kiedykolwiek wcześniej. Odpalił „California love” na słuchawkach, wsiadł do prywatnego odrzutowca i wylądował w Mieście Aniołów.

Tym razem obyło się bez kuriozalnego show, jakie nakręcił wobec „Decyzji” osiem lat wcześniej.

https://twitter.com/kobebryant/status/1013590731691155456

Reklama

Oto, jak skomentował ten ruch Maciej Zieliński, były ośmiokrotny mistrz Polski, z przeszłością w lidze NCAA:

– Wydaje mi się, że Lakersi byli najbardziej prawdopodobnym kierunkiem. To drużyna z wielkimi tradycjami, wspaniałą historią. Na pewno chcieliby do niej powrócić, LeBron może w tym pomóc. A poza tym, wiadomo – Los Angeles to też kuszące miasto do życia.

Fakt, dość łatwo potrafimy wpasować LeBrona do towarzystwa gwiazd filmowych, muzycznych i jakie tam sobie jeszcze wymarzycie. Zresztą, sam James nie ukrywa, że czuje miętę do Hollywood, a przemysł filmowy to branża, z którą flirtuje nie od dziś i nie od wczoraj. Wielce prawdopodobne, że LBJ się już z Beverly Hills nigdy nie ruszy i po zakończeniu kariery skoncentruje na roli producenta filmowego, a może i aktora. Zgodnie z drogą, jaką zaproponował choćby Dwayne „The Rock” Johnson, cokolwiek powiedzieć, były sportowiec. O ile oczywiście wrestling nazwiemy sportem.

Ale najważniejsze jest to, co na parkiecie, bo przed Jamesem jeszcze kilka lat ładowania skórzanej kulki do obręczy. A na parkiecie… Lakers radzą sobie w ostatnich latach beznadziejnie. Nie było ich w play-offach od pięciu sezonów – biorąc pod uwagę potęgę koszykarskiego rynku w LA, skalę oczekiwań wobec zespołu i jego możliwości finansowe, można to uznać za katastrofę porównywalną chyba tylko ze wspomnianymi już New York Knicks. Tyle że, w przeciwieństwie do nowojorczyków, Lakers mają za sobą jeszcze gigantyczną historię zwycięstw i lata dominacji.

Szesnaście tytułów, niemal drugie tyle porażek w finałach. Od takiej organizacji wymaga się czegoś więcej, niż tylko rozwijanie kilku fajnych talentów, jak Lonzo Ball, Kyle Kuzma czy Brandon Ingram. Mówimy o cholernych Lakers, których barwy reprezentowali Kobe Bryant, Shaq O’Neal, Magic Johnson, Jerry West, Kareem Abdul-Jabbar, James „Big Game” Worthy, Wilt Chamberlain, Elgin Baylor. Te nazwiska to historia, to pierścienie (no, za wyjątkiem poczciwego Baylora), to wielkość.

Teraz wielki LeBron ma przywdziać purpurowo-złoty kostium i przywrócić mu dawne znaczenie. Zresztą – on chyba sam tego właśnie pragnie.

Reklama

Sports Illustrated informuje bowiem, że James – mimo rozmów z kilkoma zainteresowanymi klubami – od początku skupiał się na ekipie z Los Angeles. Miał dwa tygodnie na przemyślenie wszystkiego, przypomnienie sobie swoich poprzednich transferów i tego, co z nich wynikło. Zdecydował się na Lakers, rozmawiał jeszcze z Kobe’em Bryantem przez telefon, Magic Johnson przyjechał do jego willi. To właśnie ten drugi, lider legendarnego „Showtime” z lat 80-tych i być może najwybitniejszy koszykarz, jaki kiedykolwiek zadomowił się w Mieście Aniołów, odpowiada bezpośrednio za ściągnięcie Jamesa do drużyny. To właśnie Magic ma odbudować gwiazdorski status zespołu i, trzeba gościowi oddać, że zaczął z wysokiego C.

Trudno się dziwić, że sięgnął akurat po LeBrona. Dla nich zatrudnienie takiego dominatora to jak gwiazdka z nieba. Ruch, który może sprawić, że będą zmuszeni zetrzeć kurz z półki z trofeami. Choć trudno oczekiwać, że jeden człowiek z miejsca odmieni całą ekipę – w składzie Lakers nie brakuje zawodników utalentowanych, ale to wciąż nie jest poziom nawet Meczu Gwiazd. Biorąc pod uwagę ścisk wśród super-drużyn, jaki zrobił się w konferencji zachodniej, LeBron nie ma póki co żadnych argumentów, żeby rozepchnąć się między Golden State Warriors a Houston Rockets.

Kto jak kto, ale on się najlepiej przekonał w ostatnich finałach, że „i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa”. Na zakończenie swojej przygody z Cleveland, drugi raz w karierze, przerżnął finałową serię do zera. Dysproporcja sił między drużynami była ogromna, ale to wciąż sweep. Upokorzenie. Możemy tylko się domyślać, jak bardzo żądny zemsty na rywalach z Golden State jest teraz LBJ.

Tymczasem znowu do akcji musi wkroczyć Magic i czeka go zadanie jeszcze trudniejsze, niż zwycięstwa przeciwko Boston Celtics i Larry’emu Birdowi w finałach NBA. Musi za wszelką cenę wyczyścić budżet, najlepiej z absurdalnie wysokiego kontraktu Luola Denga, żeby dodatkowo wzmocnić skład. A to nie będzie proste. Ba, to zadanie skomplikowane jak jasna cholera.

Maciej Zieliński:

– Musimy poczekać na to, co przyniesie sezon. Nie można tu popadać w jakiś hurraoptymizm, który da się zaobserwować teraz u fanów Lakers. Jeden zawodnik z drużyny, która nie dostaje się do play-offów nie zrobi ekipy na mistrzostwo. To jest za mało, nawet jeśli to gracz klasy LeBrona. Myślę jednak, że szefostwo Lakers, na czele z Magikiem Johnsonem, ma już uknuty jakiś plan. Musimy poczekać na jego realizację.

King James, jak wielki by nie był, zawsze szukał w klubach kogoś, dla kogo mógłby grać. Tak było choćby w Miami – do przeprowadzki na Florydę skusił go wówczas charyzmatyczny Pat Riley, skądinąd – trener Magica Johnsona w latach jego świetności. W Lakers, LBJ będzie miał w samym Johnsonie nie tylko przyjaciela, ale też sportowy wzór. Wiecznie uśmiechnięty, wyluzowany i do szaleństwa zakochany w koszykówce Magic to idealna postać, żeby bez końca inspirować 33-letniego Jamesa. To będzie partnerstwo na zupełnie innym poziomie, mimo że jeden z nich działać będzie zza biurka, a drugi na parkiecie. Jeśli ten związek wypali, to faktycznie, Lakersi mogą zaznać nagłej odmiany.

Jesteśmy tego ruchu cholernie ciekawi, po prostu. Tym bardziej, że James zrezygnował nawet z niemal 50 milionów dolców (!), które mógłby zarobić, gdyby podpisał nowy kontrakt z Cleveland, tylko po to, by znaleźć się w ekipie Lakers. Widać tu determinację, widać chęć uczynienia drużyny z LA wielką po raz kolejny. Uwierzył w Magica, uwierzył w jego projekt. Teraz czekamy na kolejne ruchy ze strony Lakers. Bo James, choć to prawdopodobnie już teraz jeden z pięciu najlepszych zawodników NBA w całej historii tej ligi, to wciąż za mało. Pierwszy sezon jego pobytu w Mieście Aniołów może okazać się tylko przejściowym, zmarnowanym okresem. Póki co nie zanosi się na to, żeby jeszcze ktoś naprawdę wielki wzmocnił zespół z Los Angeles w najbliższym czasie.

Chociaż – plotki na temat DeMarcusa Cousina i Kawhi Leonarda nie gasną. Być może tkwi w nich ziarno prawdy, a Magic i LeBron jeszcze nas wszystkich zaskoczą?

A, jeszcze jedno: czy kiedykolwiek spodziewaliście się, że będziemy mogli napisać, że Marcin Gortat i LeBron James zagrają w jednym mieście?

My też nie.

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Jakub Kamiński zagrał w Bundeslidze po raz pierwszy od stycznia

Bartosz Lodko
0
Jakub Kamiński zagrał w Bundeslidze po raz pierwszy od stycznia

Inne sporty

Komentarze

9 komentarzy

Loading...