Reklama

Niscy i filigranowi. Nie słyszałem większej bzdury o Japończykach

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

28 czerwca 2018, 11:58 • 23 min czytania 10 komentarzy

Z Adamem Błońskim spotkałem się w Przemyślu mniej więcej dwa tygodnie temu. Wywiad z ekspertem od piłki azjatyckiej wydawał się idealnym rozwiązaniem, by podgrzać atmosferę przed meczem Polska – Japonia. Wyobrażałem sobie opublikowanie go w trochę innej scenerii, ale niewiele faktów się zdezaktualizowało, bowiem nie rozmawialiśmy jedynie o zbliżającym się spotkaniu, lecz wielu kwestiach związanych z piłką azjatycką.

Niscy i filigranowi. Nie słyszałem większej bzdury o Japończykach

Na czym polega klątwa Ryoichi Maedy? W jaki sposób frustracja może wpłynąć na zainteresowanie piłką azjatycką? Czy bzdurą jest, że Azjaci są niscy, filigranowi i szybcy? Dlaczego w 2002 roku komentatorzy i piłkarze byli nieprzygotowani do wykonywania swoich zawodów? Co hamuje rozwój azjatyckiej piłki? Czy Ryota Morioka słusznie odchodził ze Śląska w niesławie? Dlaczego Hidetoshi Nakata nie śpiewał hymnu i jak odgryzł się dziennikarzom? Dlaczego federacja japońska działa podobnie jak Kuba Białek? Zapraszamy.

*

Mecz meczem, ale trochę już w tych azjatyckich klimatach siedzisz, więc rozstrzygnijmy na początku szalenie istotną kwestię. Sushi czy schabowy?

Sushi. Przekonałem się do Azji, najbardziej lubię koreańskie jedzenie. Zawsze chcę spróbować czegoś nowego, w końcu człowiek żyje tylko raz. Nim nasze życie dobiegnie końca, warto poznać jak najwięcej smaków, przeżyć jak najwięcej pięknych chwil. Oczywiście nie chodzi mi tylko o jedzenie, ale również o pasję. W moim przypadku związaną z piłką.

Reklama

Skąd u ciebie zainteresowanie piłką azjatycką?

W Azji dzieją się rzeczy, które w Polsce nie miałyby racji bytu. Na przykład w Japonii. Klątwa Ryoichi Maedy, superstrzelca tamtejszej ligi. Przez pięć lat z rzędu zespół, któremu strzelił swojego pierwszego gola w sezonie, spadał z ligi. To było o tyle śmieszne, że strzelił Gambie Osaka. Drużynie, który wygrała ligę, Ligę Mistrzów i biła się jak równy z równym z Manchesterem United. „No dobra, Maeda przez cztery ostatnie lata strzelał gole, po których dany zespół spadał z ligi. Ale Gamba? Nie ma szans, to zbyt dobra ekipa” – myślano. A jednak – Gamba spadła! Później przeszedł do drugiej ligi japońskiej, każdy cieszył się, że nie ma go w pierwszej lidze. Zdobył bramkę w spotkaniu z Kamatamare Sanuką. Do ostatniej kolejce bili się o utrzymanie, po tej bramce jeździli do jakichś świątyń, żeby odczarować klątwę. A ona, kiedy Maeda wrócił do pierwszej ligi japońskiej, przestała działać. Sam mówił, że trochę go męczyła, bo każdy patrzył na niego jak na czarownika. Miał już 36 lat, grał ogony. Strzelił tylko jednego gola, a Omiya Ardija – rzecz jasna – spadła do drugiej ligi.

Generalnie zaczęło od tego, że chodziłem do liceum plastycznego. Z plastykami jest tak, że każdy jest na swój sposób świrnięty, inaczej nie poszedłby w sztukę. Interesując się rysunkiem, nie ma opcji, żebyś w końcu nie trafił na takie rzeczy jak Anime czy Manga. Tak było w moim przypadku. Zainteresowałem się tym, więc chciałem poznać kulturę tego, co mnie jara. A co stoi obok kultury? Sport. Stąd azjatycka piłka nożna. W 2001 roku na pomoc przyszły mi różne kanały – Dubai Sports, Fox Sports – które były dostępne w Polsce. Oglądałem piłkę azjatycką, a do jeszcze większego zainteresowania pociągnęła mnie frustracja.

Frustracja?

Rozgrywaliśmy mecz towarzyski z Japonią. W Łodzi. Przegraliśmy 0:2. Nie widziałem żadnego przygotowania do tego spotkania, zbagatelizowaliśmy Naohiro Takaharę, który później bardzo dobrze prezentował się w Hamburgu. Hidetoshi Nakata również robił, co chciał, bo nie wiedzieliśmy, jak gra. Podeszliśmy do tego spotkania na zasadzie – mali zawodnicy, mały problem. Wkurzyło mnie to. A później – wiadomo – doszło do meczu z Koreą na mistrzostwach świata. Znany na całym kontynencie azjatyckim Yoo Sang-Chul uchodził za specjalistę od strzałów z dystansu. Jako defensywny pomocnik zdobywał pięć-sześć bramek w sezonie, a my pozwoliliśmy mu trzy razy uderzyć na bramkę, aż w końcu jeden z jego mocnych strzałów zatrzepotał w siatce. Wkurzało mnie, że po raz kolejny zbagatelizowaliśmy Azjatów. Nie było żadnego przygotowania, które nawet ja – nie mając wówczas dwudziestu lat – byłbym w stanie zapewnić. Potem mówiło się, że mikroprocesorki wygrały z Polakami. A nikt się nie pofatygował, żeby chociaż sprawdzić metrykę jedenastki Koreańczyków, gdzie grało bodajże zaledwie trzech niskich zawodników.

Kiedy rozmawiałem z Piotrem Świerczewskim, przyznawał, że zlekceważyliśmy Koreańczyków i nie byliśmy przygotowani, by podjąć walkę. – Myśleliśmy, że nasi rośli zawodnicy będą wygrywać pojedynki powietrzne, a okazało się, że rywale byli od nas bardziej skoczni, przez co wydawali się wyżsi. Niby mieli być słabi, niżsi, wolniejsi, mniej skoczni, a wspominam to odwrotnie – mówił.

Reklama

Śmiano się, że Kałużny przegrywał główki z Koreańczykami, którzy byli od niego mniejsi o głowę. Z którymi? Nie wyglądali jak kolosy, racja, ale nie przypominali również mikroprocesorków. Bez przesady. Łykaliśmy to, co nam powiedzieli. Żaden z komentatorów czy analityków tego nie sprawdził, rywale świetnie nas rozpracowali. A my ich zbagatelizowaliśmy. Wtedy postanowiłem, że trzeba na to wszystko rzucić światło, ponieważ powstała nisza. Nikt nie interesował się piłką azjatycką, bo uważał, że nie jest ona warta uwagi.

Koreańczycy mieli multum sposobów na zdewastowanie naszej obrony. Były dośrodkowania na wysokości kolan, wrzutki na główkę, strzały z dystansu. Posiadali naprawdę szeroki wachlarz możliwości, a dziś mówi się tylko o tym, że doszli tak daleko dzięki sędziom. Nikt nie pamięta, że – przynajmniej w fazie grupowej – nikt im nie pomagał. Z kolei jeżeli przeanalizujemy spotkanie z Włochami, okaże się, że ich rywale również dopuszczali się ohydnych przewinień, które nie były odgwizdywane. Generalnie sędziowanie na tamtym mundialu nie stało na najwyższym poziomie. Owszem, Koreańczycy mieli dużo szczęścia jeżeli chodzi o decyzje sędziowskie, ale trzeba również zauważyć, że do dziś nic nie udowodniono, a w międzyczasie na jaw wyszło sporo afer. Sędziowie im pomagali, ale stanowili, powiedzmy, dziesięć-piętnaście procent ich wartości. Dużo dobrego zrobił Guus Hiddink. Później wielu zawodników wyjechało do europejskich klubów, gdzie radzili sobie przyzwoicie. Czyli już wtedy prezentowali wysoki poziom.

Rozwój piłki azjatyckiej jest widoczny, ale zawsze powtarzam – to, co wyrównało poziom na samym kontynencie, jednocześnie zatrzymało rozwój w stosunku do innych konfederacji. Chodzi mi o zasadę „trzy plus jeden”. W każdej lidze może występować trzech zawodników zagranicznych i jeden spoza kraju, ale z kontynentu azjatyckiego. Całkowicie zdemolowało to Koreę Południową. Jej zawodnicy stali się towarem na przecenie, z którego każdy korzysta. Zostali pierwszym wyborem dla Chin, Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Kataru. Trochę inaczej było z Japończykami, ale odnośnie Chińczyków – dzisiaj mówi się, że najszybciej osiągną europejski poziom. Gówno prawda. Może to potwierdzić choćby asystent Adama Nawałki, Bogdan Zając. W Chinach wielu piłkarzy pochodzi z nizin społecznych. Kiedy stają się zawodowymi piłkarzami, fakt, iż zamiast dwóch misek ryżu będą jedli jeszcze więcej, jest dla nich sukcesem. Kupią mieszkanie, samochód – kolejny sukces. Później nie potrzebują już się rozwijać, bo posiadanie czegoś na własność jest dla nich największym osiągnięciem społecznym. Zagraniczni zawodnicy wykonują za nich praktycznie całą robotę, podnosząc poziom tamtejszej piłki. I tak jak rozwijali się jeszcze za Arie Haana – do 2004 czy 2005 roku – tak dzisiaj stanęli w miejscu. Patrząc na reprezentację, można nawet powiedzieć, że się cofają. Nie widzę perspektyw, żeby w najbliższym czasie wystąpili na mistrzostwach świata.

Dlaczego w Japonii wygląda to inaczej?

W Polsce wydaje nam się, że jeżeli wydamy dużo pieniędzy, poziom się podniesie. Z Japonią było odwrotnie. W pewnym momencie nie była w stanie konkurować finansowo z krajami arabskimi czy Chinami. Problemy się nawarstwiały, pieniędzy cały czas brakowało, więc poszła w stronę fantastycznego skautingu. Zaczęła przeszukiwać cały świat w poszukiwaniu utalentowanych zawodników. I to nie tak jak Pogoń Szczecin, do której sprowadzano kiedyś każdego Brazylijczyka, którego tylko został znaleziony na plaży. Tam za grosze pozyskiwano piłkarzy naprawdę podnoszących poziom ligi i – co najważniejsze – chcących się rozwijać. To procentowało. Ponadto Japończycy, ze względu na historię swojego narodu, nie są specjalnie pożądani w innych krajach, mało kto wykupuje ich, myśląc o zasadzie „trzy plus jeden”. Kupienie Japończyka przez chiński klub skończyłoby się na tym, że byłby on wygwizdywany w co drugim spotkaniu ze względu na to, co Japonia robiła przed i w trakcie II Wojny Światowej. W Korei Południowej udaje się, że wszystko jest w porządku, ale obie nacje również nie pałają do siebie sympatią. Najlepsze zabawki zostają w kraju. Japończycy wyszli ze strefy komfortu, jakim dawniej było pozyskiwanie zawodników tylko i wyłącznie ze względu na pozytywy marketingowe. Dzisiaj dużo mówi się o Kazuyoshim Miurze czy syndromie Tsubasy, ale tak naprawdę najwięcej dla rozwoju piłki japońskiej, według mnie, zrobił Hidetoshi Nakata. Kiedy pojechał do Perugii i w swoim pierwszym sezonie, jako dziesiątka, strzelił dziesięć czy jedenaście goli, wywołał szał we Włoszech. Ale nie dlatego, że każdy widział, iż przyjeżdżała za nim chmara kibiców. Po prostu był świetnym zawodnikiem. Pokazał, że z dotąd nieeksploatowanego rynku można sprowadzać dobrych piłkarzy w przystępnej cenie. Przy okazji, Włosi zrobili również Japończykom największą krzywdę. Po Shunsuke Nakamurze przyszedł Masashi Oguro, który był sprowadzany tylko i wyłącznie, by zakontraktować jakąś stację telewizyjną czy firmę, która zapewniałaby profity klubowi. A siedział na trybunach. W pewnym momencie, między 2004 a 2009, zablokowano wyjazdy Japończyków do Europy. Mydliło się im oczy, mówiąc o świetlanej przyszłości, a gdy udało się zakontraktować jakąś stację telewizyjną, proponowano im co najwyżej zwiedzanie miasta.

4

Shinji Kagawa wywołał kolejny boom na Japończyków. Później Takashi Inui oraz kilku innych zawodników. Dziś znów są pozyskiwani głównie ze względów piłkarskich a nie marketingowych. I – co najważniejsze – rzadko się odbijają. Spójrzmy na Ryotę Moriokę. Mówiło się, że odstaje fizycznie, ale tak naprawdę to cwany zawodnik, nastawiony na swoją karierę. Przyjeżdżając do Śląska, wiedział, co chce zrobić. Oglądałem większość jego spotkań i widziałem, że nie miał z kim grać. Nie był w stanie pograć na jeden kontrakt, ale kiedy miał dzień, potrafił wygrywać zespołowi spotkania. Dziś przeżywa bardzo dobry czas w Anderlechcie. To, co mówił o nim Adam Matysek, to były wielkie głupoty. Dziś Śląsk chwali się, że zarobił na nim sporo pieniędzy. A ja pamiętam, co mówiło się o nim, kiedy nie był wystawiany, mimo że przewyższał umiejętnościami pozostałych zawodników. Powiedzmy sobie szczerze – kto, po odejściu ze Śląska, osiągnął w ostatnich latach taki sukces jak Japończyk?

Nikt.

No właśnie. Miał bardzo dobre statystyki, według nich był najlepszym zawodnikiem Śląska. A jednak odchodził w niesławie. Po sześciu miesiącach w kolejnym klubie osiągnął sukces i powędrował do najlepszego belgijskiego zespołu. To nie przypadek.

Mówi się, że Japończycy są słabi fizycznie. Pytanie, który Japończyk nie poradził sobie w Europie fizycznie? Kagawa? Inui? To się tyczy również Koreańczyków, którzy kochają grę fizyczną. Mają szczurzą inteligencję, świetnie dostosowują się do warunków, jakie panują w Europie.

Co najbardziej podoba ci się w azjatyckiej piłce?

Nieprzewidywalność. Oczekiwanie nieoczekiwanego. To motto azjatyckiej piłki. Każda z drużyn jest w stanie ponieść blamaż lub pokonać najsilniejszego. Przykładem Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Spotkanie Hiszpania – Japonia. Azjaci wygrali 1:0, a mogli znacznie wyżej. Pamiętam, że mecz komentował Sergiusz Ryczel. Minęło pół godziny i skończyły mu się tematy, ponieważ Japończycy dominowali. Znów rozbawiło mnie, że polscy komentatorzy nie przygotowywali się do spotkań. Nie mieli pojęcia o Japończykach, a Hiszpanie praktycznie nie byli przy piłce. Co za tym idzie – nie mieli o czym mówić. Korea Południowa pokonała Wielką Brytanię i sięgnęła po brązowy medal. Zresztą, spójrzmy na Azjatów od strony piłki arabskiej. Widziałem już tyle niespodzianek, że to motto naprawdę ma sens. Zerknijmy na mundial klubowy. Kto stawiał na to, że Kashima Antlers zajmie drugie miejsce? Kto stawiał na to, że doprowadzi do dogrywki z Realem Madryt? Oczywiście, wynik idzie w świat, ale jeżeli ktoś oglądał to spotkanie, widział, że Kashima mogła zdobyć w końcówce co najmniej dwie bramki.

W meczu Polska – Japonia też może zdarzyć się wszystko?

Oczywiście. Aczkolwiek jestem pod wrażeniem pracy polskiego sztabu szkoleniowego. Oglądałem na żywo mecz z Koreą Południową. Widziałem, że rywale zostali rozpracowani w najmniejszych detalach. Niwelowaliśmy ich atuty. Powiem więcej – wiem, że każdy ze sztabu szkoleniowego szanuje piłkę azjatycką, choćby dlatego, że polecieli na Puchar Azji Wschodniej. Nie kojarzę, żeby ktokolwiek ze sztabu Smudy czy Engela jeździł oglądać Azjatów, w celu wygrania meczu towarzyskiego. Z jednej strony jestem spokojny o reprezentację Polski, ale z drugiej ostatni finał Ligi Mistrzów pokazuje, że można się świetnie przygotować, a czynniki zewnętrze są w stanie zawalić całe spotkanie.

Co jest najsilniejszym punktem reprezentacji Japonii?

Niekonwencjonalność. Najlepiej grają, kiedy tworzą kolektyw. Ale indywidualności sprawiają, że jedno zagranie może zdecydować o wyniku całego spotkania. Przykład – mistrzostwa świata 2010 i magiczne rzuty wolne Hondy czy Endo, które zdewastowały Danię. Świetne zagranie Matsuiego zdecydowało o zwycięstwie nad Kamerunem, a na Japończyków nikt nie stawiał nawet funta kłaków, bo przed mundialem przegrywali wszystkie sparingi. Potwierdziło się, że azjatycka piłka jest nieprzewidywalna, a nasz rywal posiada naprawdę sporo indywidualności. Od piłki uniwersyteckiej, którą również oglądam, jestem fanem Shinji Okazakiego. Posiada typowe, piłkarskie ADHD. To gość, który może być niewidoczny przez 90 minut, ale nie będzie się poddawał. Cztery razy zostanie przewrócony, za piąty razem wstanie z uśmiechem na twarzy. Nie jest to gracz, który strzela przepiękne gole, ale dzięki ambicji i agresji w grze może napędzać elektrownie atomową w Fukuszimie.

Piłkę uniwersytecką też oglądasz?

Jak najbardziej. Koreańską i japońską. Z japońską jest o tyle ciekawie, że na finał potrafi przyjść nawet dwadzieścia-trzydzieści tysięcy widzów. Dla zwykłego kibica może się to wydawać dziwne, ale na te ligi patrzą nawet najsilniejsze kluby. Arsenal kupił kiedyś Ryo Miyaichiego prosto z rozgrywek uniwersyteckich. Sota Hirayama również się stamtąd wywodzi. Według mnie polskie kluby powinny spojrzeć w tamtym kierunku. Przykładem mistrzostwa świata U-20 z 2013 roku. Ponad połowa kadrowiczów z Korei Południowej grała w lidze uniwersyteckiej lub szkolnej i zremisowała z Portugalią, ponadto pokonała Kolumbię. Przegrała dopiero w półfinale po karnych z Irakiem. Skoro porządne firmy europejskie idą w tamtym kierunku, to dlaczego mamy być gorsi? Koreańczyk, który strzela gole Portugalii raczej nie jest słabszy od chłopaka z drugiej ligi słowackiej.

Lubię oglądać tę ligę, bo wprowadza coś nowego. Japońscy piłkarze potrafią zaskakiwać. Możecie zapytać Krzyśka Kamińskiego, co czuł, gdy dwóch gości zaczęło klęczeć przy rzucie wolnym. Chodziło o przykrycie piłki, by nie widział momentu uderzenia. Albo sześciu zawodników, którzy stanęli do rzutu wolnego, tylko po to, by ostatni mógł zrobić coś niekonwencjonalnego. Oni bawią się futbolem. U nas już wszystko jest ustalone, oni dalej szukają swojej drogi. Mówi się, że Japończycy nie mają tożsamości piłkarskiej, jednak wciąż ją poszukują. Dlatego tak przyjemnie się ich ogląda.

Podobno gdy Japończyk strzeli samobója, nie mówi się o tym w mediach, by go nie urazić.

Zależy, które wiadomości oglądasz. Ale faktycznie, w niektórych miejscach takie sytuacje się zdarzają. Przykład. Mecz towarzyski Szwajcaria – Japonia. Jeden z humorystycznych programów śniadaniowych. Pokazano kilka udanych zagrań z Japończykami w roli głównej, ale już na przykład nie zaprezentowano babola bramkarza Eiji Kawashimy, który cieszy się w kraju wielką estymą. Jednak po przełączeniu na inne wiadomości okazuje się, że wszystko jest tam przedstawione. Nie podchodziłbym więc do tego zero-jedynkowo, aczkolwiek faktem jest, że takie ugrzecznienie występuje. To w ogóle zabawna rzecz. Zawodnicy, którzy wracają z Europy, nie mogą przyzwyczaić się do tego, że jak powiedzą coś kontrowersyjnego, wywoła to wieki szok w szatni. Hidetoshiemu Nakacie zarzucano, że nie śpiewał hymnu. Grał wówczas we Włoszech. To w ogóle fantastyczna postać, bo otwarcie przyznawał, że nie kocha piłki, a wyjechał, bo po prostu dostał korzystną ofertę. To szokowało jego rodaków. „Jak to? Taka gwiazda nie kocha piłki?” – dziwili się. Na siłę chciano go gloryfikować, przedstawiać jako idealnego człowieka, a on taki nie był. Co do tego hymnu – raz śpiewał, raz nie. Dziennikarze o to pytali, a oni się irytował. „Przecież nikt mi nie płaci, nikt mi nie każe grać w reprezentacji”. Na mistrzostwach świata w Korei i Japonii strzelił gola Tunezji. Przed meczem nie śpiewał hymnu. Po spotkaniu wszedł na konferencję prasową i zaczął się śmiać, że przecież nie śpiewał hymnu, a zaprezentował się dobrze. To było rozbrajające.

Shunsuke Nakamura uchodzi za zawodnika, który jest usposobieniem spokoju. Ale to bardzo zadziorny gracz. Gdy nadepniesz mu na piętę, najpewniej po chwili odda ci łokciem. Dobrym przykładem jest też Daisuke Matsui, jeszcze za czasów jego gry we Francji. Do Ligue 2 przeszedł z drugiej ligi japońskiej. Po kilku miesiącach powiedział, że podoba mu się to, co Francuzi od niego wymagają. Kapitan powiedział wtedy do niego, że kiedy ktoś daje mu łokcia pod żebra, musi oddać. Żeby pokazać, że istnieje na boisku. Skończyło się na tym, że Matsui – wbrew pozorom, o czym się w Polsce nie mówiło – był jednym z najagresywniejszych zawodników. Technicznie górował nad zawodnikami, więc prędzej czy później go ścinali. Zawsze się mścił. Nie można mówić o nim, że to filigranowy, delikatny zawodnik. Bzdura. Spójrzmy na jego debiut w Ekstraklasie, bodajże z Podbeskidziem. Ktoś go agresywnie sfaulował, a Matsui – dwie czy trzy minuty później – odegrał się na nim i dostał żółtą kartkę. Japończyków nie wolno brać stereotypowo. Jasne, są grzeczni, delikatni i wrażliwi, ale nie można wsadzać wszystkich do jednego worka. Tym bardziej piłkarzy, którzy grali lub grają w Europie.

5

Zgodzisz się jednak ze stwierdzeniem, że Japończycy są specyficzni?

Zdecydowanie. U Japończyków podoba mi się zasada senpaia – starszego kolegi, mentora, od którego można brać przykład. W Polsce nie zawsze tak to wygląda, przede wszystkim na niższych poziomach rozgrywkowych. A w Japonii to człowiek darzony ogromnym szacunkiem. Inna fajna zasada – powstają klony. W każdej drużynie znajdziesz starszego zawodnika i gracza, który ma go – prędzej czy później – zastąpić i który jest jego idealną kopią. Przykładem doświadczony Mitsuo Ogasawara i Gaku Shibasaki, który występuje w Getafe. Ogasawara strzelił najwięcej goli z połowy boiska w lidze japońskiej, bodajże cztery. Shibasaki, mając dwadzieścia lat, zaliczył w ten sposób dwa trafienia. Inspirował się nim, na treningach zwracał uwagę przede wszystkim na niego. Kultura przekazywania swojej wiedzy i umiejętności stoi w Japonii na naprawdę wysokim poziomie. Pamiętam jak jeden z polskich piłkarzy mówił mi, że kiedy do klubu przyszedł młody zawodnik, niesamowicie chwalony przez trenera, pozostali piłkarze postanowili, że będą mu jeździć po łydkach, żeby poznał hierarchię i nie fikał. A jak jest w Japonii? Przyjeżdża zawodnik z Europy i wszyscy czerpią z jego doświadczenia. Wskazówek słuchają nawet trenerzy, dlatego Japończycy tak szybko się rozwinęli. Zawodnicy wyjeżdżali do Europy, wracali, a rozwój przyśpieszał. Nie zostawiali wiedzy dla siebie, uczyli całą ligę.

Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że rozwój piłki azjatyckiej w pewnym momencie stanął w miejscu. Wiem, że mogę być za takie stwierdzenie obrzucony kamieniami, ale tak jak mówię – za chwilę liga chińska wykupi pół Europy, ale poziom jej ligi nie wzrośnie, a reprezentacja będzie jeszcze słabsza. Poziom się wyrównał, nie ma słabeuszy. Japonia, Korea Południowa i Australia nie mają już monopolu na wygrywanie, a kiedyś tłukli wszystkich. Poziom pozostałych drużyn się podniósł, azjatycka federacja poczyniła udane kroki. Brała do Ligi Mistrzów zespoły z Hongkongu czy Tajlandii, co wyrównywało poziom i umożliwiało tym drużynom rywalizację. W Pucharze Azji również występuje teraz więcej ekip. Dostają bodziec do rozwoju. A największe kraje nie zrobiły tak wyraźnego postępu jak w poprzednich latach. Najlepiej wyglądało to w latach 2002-2010. Po mundialu w RPA, w których Korea Południowa nieszczęśliwie odpadła z Urugwajem, a Japonia po jednym karnym z Paragwajem, wszystko gwałtownie wyhamowało. Wydało się, że czas na kolejny krok. Że Japonia i Korea nie będą kończyły turnieju na wyjściu z grupy, a w przyszłości zaczną osiągać jeszcze większe sukcesy. Nic takiego nie nastąpiło. Paradoksalnie, wszystko stanęło. Trochę przez zasadę „trzy plus jeden”. Koreańczycy i Chińczycy idą do Zjednoczonych Emiratów Arabskich i stają się najlepszymi zawodnikami. Zatrzymują się w rozwoju, trudno w takich warunkach się uczyć. Rzadziej trafiają do Europy. Odnośnie do Japonii – wydaje mi się, że ostatnio obserwowaliśmy przesyt ich zawodnikami. Kagawa poszedł do Manchesteru – wiadomo, że wyżej nie podskoczy. Honda do Milanu, Nagatomo do Interu – to samo. Nie poradzili sobie, byli zmuszeni szukać innych klubów. Cofać się. Dla nich nie był to wielki problem, bo ich ambicje już się spełniły. Japończycy, poza mistrzostwami świata, nie mają już ambicji klubowych. Jak dla mnie, musi nastąpić zmiana pokoleniowa. Na zawodników, którzy będą chcieli się rozwijać, zamiast myśleć o tym, co będą robić po karierze?

Mentalność przeszkadza im w rozwoju?

Trudno powiedzieć. Mówi się, że grają w piłkę dla sławy, której żądają. Ambicje powodują, że osiągają swoje cele. Tak jak Morioka, Honda czy Kagawa, który przechodził z drugiej ligi japońskiej do Borussii, a skończył w Manchesterze United. Problemem jest to, co dzieje się z nimi później. Nie potrafią znaleźć bodźca do dalszego rozwoju, bo czują się spełnieni. Ale na mundialu będą walczyć za dwóch, tutaj na pewno nie zabraknie im motywacji. Choć podejście trenera jest zastanawiające. Krytykom Halilhodzicia przeszkadzało, że nie powoływał zawodników, którzy… byli bez formy. Uważałem, że krzywdzi Okazakiego. Grał w Leicester, zdobywał bramki, a on go pomijał. Ale na przykład dla Kagawy, który był połamany, czy Hondy, który dopiero odzyskiwał formę, znajdował miejsce w składzie, a faktycznie – nie powinno się ich powoływać. Nagle zwolniono trenera, a Nishino wziął jedenastu zawodników z nieudanych mistrzostw świata sprzed czterech lat. Do tego pięciu z 2010. To pokazuje, że nie potrafią zrobić pełnego przejścia pokoleniowego. Dużo rolę odgrywają zasługi, a nie obecna forma. I właśnie to może niszczyć ambicje niektórych zawodników, na przykład z J-League. W lidze japońskiej było mnóstwo zawodników, którzy strzelali po kilkanaście bramek w sezonie, wyróżniali się, a na przykład do kogo pojechał Kuba Białek? Do Miury czy Nakamury. Dlaczego?

Bo są najpopularniejsi.

Dokładnie. To naturalne. Pokazuje ten przykład, bo – wbrew pozorom – podobnie działa federacja japońska. Powołania przypominają konkurs popularności, a nie umiejętności. Obserwujemy przecież teraz wysyp japońskich zawodników, którzy podbijają Europę. Ritsu Doan z FC Groningen, który został najlepszym zawodnikiem swojego klubu w lidze holenderskiej. Shoya Nakajima okazał się kluczowym graczem Portimonense. Yuki Kobayashi przeszedł z klubu Krzyśka Kamińskiego, a teraz dobrze radzi sobie w Heerenveen. I żadne z nich nie otrzymał powołania do kadry. Powód? Mentalność.

Kiedy pomagałem Tomaszowi Lachowi z Eurosportu w różnych analizach, pamiętam, że irytował się, iż w kadrze gra garbusek – Yasuhito Endo. Fajny zawodnik, ale występował w reprezentacji za długo – jakoś o cztery lata. Bo nikt nie potrafił powiedzieć mu, że jego czas dobiegł końca. Bali się, czuliby się nieswojo, gdyby mieli mu powiedzieć, że już się nie nadaje.

Japońska mentalność. Kuba Białek opowiadał, że zajął nieswoje miejsce w pociągu. Japończyk, do którego ono należało, stał koło niego, dziwnie się patrzył, ale nie wydusił z siebie ani słowa.

Tak samo trudno odmówić występów w kadrze Kagawie czy Hondzie. Nie można się do nich odezwać. To świetni zawodnicy, ale nie są w formie. Tym sposobem krzywdzi się młode talenty. Nie wiem, kiedy Japonia się tego oduczy. Czekam na to.

Można powiedzieć, że mamy do czynienia z najsłabszą reprezentacją Japonii w ostatnich latach?

Zdecydowanie. To najsłabsza drużyna od 2001 roku, od kiedy ją oglądam. Nie ze względu na talent. Zawodnicy, którzy są w kadrze, osiągnęli większy sukces niż największe gwiazdy z przeszłości. Ale właśnie – połączenie przesytu w karierze klubowej, to co miałem osiągnąć już osiągnąłem, plus brak zgrania. Do tego burdel, który miał miejsce za czasów Halilhodzicia. Mimo że nie powinno się go zwalniać dwa miesiące przed turniejem, uważam, że stworzył najbrzydziej grającą reprezentację, odkąd ją oglądam. Ale to futbol azjatycki. Nie zdziwię się, gdy wcielą się w rolę dostarczyciela punktów, ale również nie zaskoczy mnie, gdy wygrają grupę.

Twoje profesjonalne podejście do azjatyckiego futbolu rozpoczęło się w 2011 roku, gdy wysłałeś materiały do Telewizji Polskiej.

Jestem tworem Michała Pola, który jednak na pewno mnie nie kojarzy, nie wie o moim istnieniu. W pewnym momencie poczułem ogromną niemoc, kiedy w 2011 roku zbliżał się mecz Korea Południowa – Polska. W studiach przedmeczowych i zapowiedziach słyszałem znowu te same frazesy. Mali, filigranowi, ale za to szybcy. A tak wysokie chłopcy… Stwierdziłem, że muszę wykorzystać swoją wiedzę, zamiast trzymać ją tylko dla siebie. Napisałem analizę. Znalazłem e-maila Michała Pola, którego szanowałem, bo pamiętam, że na mistrzostwach świata 2002 był zapraszany do studia TVP jako specjalista od piłki afrykańskiej. Opowiadał o laleczkach voodoo, zwyczajach kadry kameruńskiej czy senegalskiej. Pomyślałem, że też zaczynał od jakiejś pasji, a dziś jest szanowanym dziennikarzem. Napisałem tę analizę, wysłałem, a odpowiedź – od osoby, która wydawała mi się człowiekiem zza szklanego ekranu – otrzymałem po dwudziestu minutach.

– Świetna analiza, dobrze się czytało. Panie Adamie, powinien pan to gdzieś wykorzystać. Najlepiej napisać do TVP, niech komentatorzy z tego skorzystają, bo ja dowiedziałem się dużo nowych rzeczy. Rzeczywiście nie skojarzyłem, że zawodnicy w meczu z 2002 roku byli wyżsi od wielu polskich piłkarzy.

Dostałem zastrzyk motywacji. Napisałem do TVP, analiza została przyjęta. Do dziś można usłyszeć, że w 88. minucie zostałem pozdrowiony przez komentatora.

6

Dzisiaj poszukuje się popularności. Fejm, followersy i tak dalej. Nie, dla mnie spełnieniem marzeń było to, że mówili o Koreańczykach rzeczy, którymi się z nimi podzieliłem. Że w końcu powiedziano rzeczy zgodne z prawdą, a nie frazesy. Następnym krokiem było napisanie do Tomasza Lacha, świetnej postaci, która komentując mecze ligi japońskiej, chodziła po ambasadach, próbowała na własną rękę zdobyć informacje, by przygotować się do spotkania. Starał się, a ja chciałem mu pomóc. Napisałem analizę jednego ze spotkań. Zaczęła się fajna współpraca. Przed każdym spotkaniem przysyłałem mu materiały, po trzydzieści-czterdzieści stron. Nieraz przesadnie to rozpisywałem, wiedząc, że pewnie nie zdąży wszystkiego przeczytać. Ale dawało mi to ogromną radość. Niestety, stałem się jonaszem ligi japońskiej w Eurosporcie. Kiedy Tomek zaprosił mnie na półfinały Pucharu Azji – kolejne spełnienie marzeń – miesiąc później przyszła decyzja, że stacja traci prawa do pokazywania wszystkich azjatyckich rozgrywek. Przeżyłem to jak śmierć bliskiej osoby. Naprawdę, ogromny cios.

Wtedy założyłeś stronę internetową.

Muszę w tym miejscu podziękować Adamowi Kotleszce. Pamiętam, że odezwałem się do niego przy okazji meczu Salzburga, gdzie grali Koreańczycy. Coś tam do niego napisałem o zawodnikach, dość szybko mi odpisał. Powiedział, że szkoda, żebym miał dusić się ze swoją wiedzą. Tak stworzyłem stronę azjagola.com, by walczyć z niewiedzą Polaków, którzy nie nie zdają sobie sprawy, jak atrakcyjna jest piłka azjatycka.

Jak przeżywasz mecze azjatyckich drużyn?

Różnie. Dziś bardziej jak trener lub skaut. Figura woskowa, zero emocji. Kiedyś każde spotkanie kosztowało mnie mnóstwo nerwów. Przykładem mecz Pucharu Azji, bodajże w 2004 roku. Japonia – Syria. Trwała seria rzutów karnych, Japończycy spudłowali dwukrotnie. I wtedy kapitan Tsuneyasu Miyamoto namówił sędziego na zmianę bramek, bo stwierdził, że coś jest nie tak z murawą. Syryjczycy byli strasznie sfrustrowani, bo prowadzili wówczas 2:0. Tymczasem po zmianie stron Japonia wygrała. Mój stres powodował, że wypraszałem z pokoju biednego ojca, który w ogóle nie czuł tych emocji. Dziś, jak mówiłem, zachowuję się spokojniej. Obserwuję zawodników pod kątem umiejętności, wyszkolenia taktycznego.

Moim małym spełnieniem marzeń było to, co Lechia zrobiła z Indonezyjczykiem Egy’m. Jeżeli sprowadzilibyśmy zawodników z Wietnamu czy innych krajów rozwijających się… Co daje nam kolejny transfer przeciętnego Słowaka czy Czecha? Wietnamczycy zajęli ostatnio drugie miejsce w Pucharze Azji U-23. Kilka milionów ludzi wyszło na ulicę świętować sukces, jakby zdobyli mistrzostwo świata. Nigdy nie widziałem takiej fety. Ta radość udzielała się nawet mi, chociaż już nie podchodzę do tego tak emocjonalnie. I teraz wyobraźmy sobie, że bierzemy takiego Wietnamczyka do Polski. Klub, do którego by trafił, traktowaliby jak świętość. Piłkarz byłby u nich odbierany tak jak u nas Lewandowski. Za tym idą kontrakty sponsorskie, a pamiętajmy, że Lechia wzięła przeciętnego piłkarza, który w Indonezji nie znaczył za wiele. Nie bójmy się patrzeć w stronę krajów azjatyckich, niekoniecznie tych najsilniejszych. Kiedy najlepszy piłkarz z Birmy przeszedł do Tajlandii, przeżywał to cały kraj. Oczywiście, nie róbmy im krzywdy, tak jak kiedyś czynili Włosi. Ale to są zawodnicy, którzy w większości obronią się sportowo, a jeszcze dadzą dużo korzyści dla miasta i klubu.

W razie potrzeby będą również bronić klub w mediach społecznościowych!

(śmiech) No, to też mogłoby nas czekać, już mieliśmy tego przedsmak.

Co daje ci ta pasja?

Cel w życiu. Moc, dzięki której idę do przodu. Wiadomo, najbardziej cierpi na tym moja żona, która przejmuje część obowiązków, bym mógł po pracy rozwijać swoją pasję. Nie zatrzymam się, dopóki ktoś nie przestanie mówić przed meczami Koreańczyków, że to mali i zwinni zawodnicy. Dopóki przy przyjściu Morioki do klubu nikt nie powie, że to dobry, techniczny zawodnik, ale będzie odstawał fizycznie.

To moja życiowa pasja, a pasja nie ma granic geograficznych.

Rozmawiał Norbert Skórzewski

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...