Reklama

„Przestańcie grać dobrze!”, czyli jak Hiszpanie próbowali wszystkich wykiwać

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

15 czerwca 2018, 21:18 • 9 min czytania 2 komentarze

Igrzyska paraolimpijskie to całkiem fajna sprawa. Pokazują, że niepełnosprawni są w stanie rywalizować w konkurencjach, które uznawaliśmy za domenę zdrowych osób. Równość – to mają prezentować. Koszykarze z Hiszpanii w 2000 roku postanowili jednak zakpić z tej szlachetnej idei…

„Przestańcie grać dobrze!”, czyli jak Hiszpanie próbowali wszystkich wykiwać

Długa droga do uznania

Na początku XX wieku osoby niepełnosprawne nie miały swoich imprez. Najlepsi sportowcy z problemami zdrowotnymi, jeśli tylko czuli się na siłach, mogli spróbować swoich sił w rywalizacji ze zdrowymi kolegami czy koleżankami. Tyle. Niektórym faktycznie się to udawało – George Eyser w 1904 roku zgarnął sześć medali. Nie przeszkodziła mu w tym nawet drewniana noga. Węgier Karoly Takacs dwukrotnie zostawał mistrzem olimpijskim w strzelectwie, choć stracił prawą rękę. Wszyscy doskonale pamiętamy też Oscara Pistoriusa, choć jemu do takich sukcesów zabrakło dość sporo, a cała historia skończyła się tragicznie.

Więc się da. Ale to tylko drobny ułamek. Bo przecież typów niepełnosprawności jest mnóstwo. Nie będziemy ich tu wymieniać, bo przekroczylibyśmy dozwolony limit znaków (nie no, żartujemy, nie mamy takiego, po prostu byłoby to niesamowicie nudne i niepotrzebne). Dlatego w 1948 roku dr Ludwig Guttman zaczął organizować zawody konkretnie dla osób niepełnosprawnych. Dwanaście lat później, w Rzymie, zainaugurowano oficjalnie pierwszą paraolimpiadę. Później, co kilka lub kilkanaście lat rozszerzano igrzyska o zawodników z kolejnymi niepełnosprawnościami, jak w 1976, gdy pozwolono startować osobom po amputacjach.

Nas interesuje najbardziej rok 1996, kiedy to do programu igrzysk włączono osoby opóźnione pod względem rozwoju umysłowego. Ich wpisanie w paraolimpiadę było cholernie długą walką, argumenty obu stron konfliktu regularnie się ze sobą ścierały. Problemem było określenie, co tak naprawdę jest niepełnosprawnością umysłową, zdecydowano się więc na to, że każde państwo samo będzie badać zawodników, dodając własne wymogi do tych, które zostały ustalone ogólnie. W 1996 roku funkcjonowało to dobrze.

Reklama

A w 2000 wszystko spieprzyli Hiszpanie.

Najlepsi

Hiszpania to jeden z tych krajów, które w koszykówkę grają najlepiej na świecie. USA nie wliczamy, bo to, co tam wyczyniają, to już kosmos. W Europie zawodnicy z Półwyspu Iberyjskiego są w czubie od niepamiętnych lat i zawsze trzeba uznawać ich za faworytów rozgrywek. W Sydney okazało się, że nie dotyczy to tylko w pełni zdrowych koszykarzy. Bo wyniki tych, którzy wystąpili na paraolimpiadzie wyglądały następująco:

– 73:58 z Portugalią

– 94:48 z Brazylią

– 87:20 z Japonią (co ciekawe, to najniższa z porażek Japończyków, odstawali od reszty aż do przesady)

Reklama

– 97:67 z Polską (w półfinale)

– 87:63 z Rosją (w finale)

Hiszpanie nie tyle wygrali, co roznieśli konkurencję. Byli zdecydowanie najlepsi, dominowali w każdym możliwym aspekcie (o dokładne statystyki niestety trudno, ale wystarczy obejrzeć kilkanaście minut nagrań z tamtego turnieju, by zobaczyć, o czym piszemy). Cała Hiszpania była zachwycona ich występami na tyle, że „Marca”, jeden z największych sportowych dzienników, wrzucił zwycięską reprezentację na swoją okładkę, pisząc przy okazji, że to najlepsze igrzyska paraolimpijskie w historii kraju. Nic dziwnego, zakończyli je na trzecim miejscu w klasyfikacji medalowej, finiszując za gospodarzami (Australia) i Wielką Brytanią, a wyprzedzając Kanadę i USA.

No, przynajmniej tak było tuż po ich zakończeniu.

Szpieg

Carlos Ribagorda mówi wam to coś? Zapewne nie, a to przecież mistrz paraolimpijski. No, prawie. Był on jednym z członków koszykarskiej reprezentacji Hiszpanii. Sęk w tym, że nie miał żadnych problemów ze zdrowiem i… był dziennikarzem. Do drużyny zgłosił się, bo chciał od środka przekonać się, czy to o czym słyszał, jest prawdą. A słyszał, że takich jak on jest więcej. I nie, nie chodziło o dziennikarzy.

Nie mogłem uwierzyć, kiedy powiedziano mi, że cały ruch paraolimpijski jest farsą. Musiałem zobaczyć to na własne oczy, więc wziąłem udział w Pucharze Iberyjskim w Portugalii przed igrzyskami w Sydney. Żaden z dwunastu graczy, którzy byli wtedy w naszym zespole, nie był niepełnosprawny.

Do drużyny dostał się łatwo. Jak sam wspominał, jedyne testy jakie przeszedł, to te na ciśnienie krwi. Po zrobieniu sześciu pompek. Sami nie wiemy, co miały wykazać. Testy inteligencji? Nie miał styczności, choć jednym z głównych ograniczeń była przecież liczba punktów IQ, która nie mogła przekroczyć danego poziomu. Tak było od momentu, gdy dołączył do zespołu (a grał w nim dwa lata), aż do australijskich igrzysk.

Moje pierwsze spotkanie z zespołem miało miejsce w busie, którym jechaliśmy na zawody. Od razu widziałem, że nie wszyscy byli niepełnosprawni. Przez pięć miesięcy treningów nie spotkałem ani jednej niepełnosprawnej osoby. Dwie, które potem dołączyły, przyjechały spoza Madrytu.

Co jednak kluczowe – szybko przekonał się, że w drużynie są inne osoby, które z całą pewnością nie są opóźnione umysłowo. Wręcz przeciwnie, jak okazało się później, część z nich grała nawet w amatorskich klubach, radząc tam sobie nieźle. Co najmniej jeden był też zawodnikiem profesjonalnej ekipy! Dlaczego dołączyli do kadry paraolimpijskiej? Ribagorda, po tym, co zobaczył, twierdzi, że traktowali to jako „bezpłatną wycieczkę do Australii”. Wypada też napisać, że za zwycięstwo dostali 200 tysięcy dolców do podziału. Wystarczyło tylko udawać, że myśli się nieco wolniej.

Choć nie było łatwo, w jednym ze spotkań, przypomnieć o tym musiał Hiszpanom trener. Zawodnicy usłyszeli: „Przestańcie grać dobrze! Domyślą się, że nie jesteście niepełnosprawni”. To było kluczowe zdanie – pokazywało, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje. Wkrótce Ribagorda doszedł do wniosku, że dziewięciu spośród jego kolegów z drużyny jest całkowicie zdrowych. Na jedenastu. Rozszerzając tę tezę, po obserwacji pozostałych hiszpańskich sportowców, uzupełnił listę o kolejnych sześć osób z innych dyscyplin.

„Jeśli ktoś chce oszukiwać, to bardzo trudno to wykryć. Łatwo jest udawać, że masz mniejszy iloraz inteligencji, odwrotnie jest trudno” powiedział, gdy cała sprawa wyszła na jaw, Fernando Martin Vicente (o nim nieco później), szef hiszpańskiej federacji, zajmującej się sportem niepełnosprawnych umysłowo. Niedługo później zrezygnował ze stanowiska. Sęk w tym, że wykryć jest to łatwo – wystarczyłoby przeprowadzać potrzebne badania. Hiszpanom nie chciało się tego robić/Hiszpanie nie chcieli tego robić. Sami wybierzcie bardziej pasującą opcję.

Bomba

Wspominaliśmy okładkę „Marki”. Nie dodaliśmy, że wywołała problemy. Do redakcji zaczęły napływać komentarze od ludzi, mniej więcej w takim stylu: „Hej, znam tego gościa z lewej. Grałem z nim w kosza wiele razy, jest zdrowy!”. Było ich na tyle dużo i wywołały takie poruszenie, że federacja nakazała hiszpańskim koszykarzom… założyć okulary przeciwsłoneczne i kapelusze, by nie zostać rozpoznanymi przy wysiadaniu z samolotu.

Udało się, Hiszpanie przeszli przez lotnisko niezauważeni. Kiedy większość z nich pojechała do domów, by odpocząć, Carlos Ribagorda dopiero zaczął właściwą pracę. „Capital”, gazeta zajmująca się na co dzień finansami, miała po kilku dniach obwieścić, że zwycięstwo Hiszpanów było oszustwem, które miało na celu m.in. uratować duże kontrakty sponsorskie.

Jeszcze przed ukazaniem się artykułu, do siedziby Międzynarodowego Ruchu Paraolimpijskiego, przyszła paczka, zawierająca złoty medal olimpijski i strój reprezentacji Hiszpanii. Wysłał go sam Ribagorda, zrzekając się w ten sposób zwycięstwa. Zresztą, już przed wylotem Hiszpanów do Sydney w „Capital” mieli gotową okładkę. Odesłanie medalu było warunkiem koniecznym, by być wiarygodnym.

Okładka była gotowa, artykuł napisany, wystarczyło go opublikować i czekać na burzę, jaka się rozniesie. A ta była ogromna. Chodziło przecież nie tylko o oszustwo samo w sobie, ale o złamanie idei ducha igrzysk, zarówno tych „standardowych”, jak i paraolimpijskich. A, przy okazji, Ribagorda dodawał później, że zawodników, których podejrzewał o brak choroby, widział też w reprezentacji Rosji i kilku innych drużynach. O Polsce nie wspominał.

Często wymieniał za to jedno nazwisko.

Winny

Fernando Martín Vicente. Wspominaliśmy go już, ale teraz musimy przywołać pokrótce jego życiorys: w 1975 roku powołał do życia Narodowe Stowarzyszenie Sportów Specjalnych. Inspiracją do tego miał być dla niego niepełnosprawny syn. Fajna inicjatywa, zresztą inni też ją doceniali, skoro wkrótce został prezesem hiszpańskiej federacji, a w jej europejskim odpowiedniku pełnił rozmaite funkcje. Sęk w tym, że – gdy już wybuchła afera – dziennikarze „El Mundo” szybko dochrapali się do danych, że korzystali na tym wszystkim nie tylko niepełnosprawni, ale i sam Martín Vicente. Pięć milionów euro, osiem samochodów, pięć domów i jacht. Tyle ponoć było w jego posiadaniu. Mała fortunka.

Oczywiście, doskonale o wiedział o wszystkich oszustwach wśród zawodników. Mało tego, sam przybijał pieczątki na dokumentach, dopuszczających ich do gry w drużynie. Według niektórych źródeł – podobno  osobiście ich rekrutował. Był mózgiem i szefem tej operacji. Brzmi to jak hasło z marnego filmu szpiegowskiego, ale faktycznie tak było. Nie zmyślamy. Tak po prawdzie był jedną z najważniejszych osób w świecie sportu dla niepełnosprawnych. Jak się okazało, nawet jemu nie wolno było wszystkiego.

Zresztą, to nie był pierwszy raz, gdy oskarżono go o nadużywanie swojej pozycji – w latach 90. hiszpańskie gazety pisały, że wykorzystuje fundusze federacji i swojego stowarzyszenia na własne wydatki. Potwierdziło się to w 2000 roku, trzeba było poczekać kilka lat. Podobnie na wyrok skazujący Martína. Zapadł on dopiero w roku 2013, Vicente był jedyną osobą skazaną przy okazji całej afery. Kara? Śmiesznie niska: 5400 euro grzywny, zwrot otrzymanych dotacji dla federacji (142 tysiące) i… tyle.

Brzmi zabawnie, ale tylko do momentu, gdy uświadomicie sobie, że cała afera dużo bardziej dotknęła paraolimpijczyków.

Konsekwencje

Umyślnie zaczęliśmy od tego, jaką drogę musiały przejść osoby niepełnosprawne pod względem umysłowym. Bo trochę trwało, zanim włączono je do programu igrzysk paraolimpijskich. Przypominamy: był to rok 1996, w 2000 wybuchła afera, a w 2004 i 2008… znów zabrakło ich na paraolimpiadzie. Winni? Tak, Hiszpanie.

Po oszustwie z Sydney Międzynarodowy Komitet Paraolimpijski zdecydował, że osoby niepełnosprawne umysłowo zostaną wykreślone z programu paraolimpiady aż do momentu, gdy zostaną ustalone jasne zasady, na bazie których będzie można decydować o tym, czy dana osoba faktycznie jest chora i może wziąć udział w igrzyskach.

Początkowo oczekiwano, że takie uda się wprowadzić już w 2003 roku, potem mówiono o terminie przed igrzyskami w Chinach, ostatecznie „ban” skończył się rok po nich. Teraz każdego sportowca badać musi trzech niezależnych lekarzy. Każdy musi wydać ten sam werdykt, jeśli się ze sobą nie zgadzają, to dany zawodnik czy zawodniczka nie wystąpi w paraolimpiadzie. Do tego kontroluje się uczestników igrzysk w kontekście konkretnego sportu, dla każdej z dyscyplin ustalono własne limity. Dobra zmiana? Tak, na pewno. Ale przez te dziewięć lat wiele osób straciło niepowtarzalną szansę, by na takiej imprezie wystąpić czy nawet zdobyć medal.

Wszystko przez jednego człowieka i ludzi, którzy zgodzili się grać według jego zasad. Byli to Fernando Martín Vicente oraz zawodnicy, reprezentanci Hiszpanii – Adolfo Poveda, Ángel Prieto, Benito Martínez, Carlos Adán, Daniel i Jordi Pons, Enrique Castro, Fernando Arias oraz Juan Luis Rodríguez.

SEBASTIAN WARZECHA

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...