Reklama

Nie tylko Arabia – kto jeszcze zebrał baty na mundialu?

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

15 czerwca 2018, 15:56 • 18 min czytania 2 komentarze

0:5 w meczu otwarcia – tego jeszcze nie grali. Od kiedy mistrzostwa świata są rozgrywane w obecnej formule, czyli od 1998 roku, pierwsze starcia turniejowe to były niemal zawsze w miarę wyrównane potyczki. W tym sensie, wczorajsze spotkanie Rosji z Arabią Saudyjską stanowi wyjątek, choć nie jest rekordowym łomotem w meczu otwarcia, bo w 1934 roku Włosi zlali Amerykanów aż 1:7, ale zawęźmy sobie ten historyczny ranking mundialowpierdoli. Jednak im dalej w las, tym więcej w historii mistrzostw świata znajdujemy naprawdę srogich pogromów. Przypomnijmy sobie dziesięć najbardziej dotkliwych. Za każdą z nich kryje się jakaś ciekawa opowieść.

Nie tylko Arabia – kto jeszcze zebrał baty na mundialu?

Postaraliśmy się wyselekcjonować mecze o największym ciężarze gatunkowym, raczej unikając sięgania do piłkarskiej prehistorii, choć i takie przypadki się znajdą. Do 1980 roku aż jedenaście razy się zdarzyło, że uczestnik mistrzostw świata przerżnął różnicą co najmniej sześciu goli! Później – było już tylko sześć takich przypadków, w latach 90-tych nie przydarzył się ani jeden.

Ostatecznie za pogrom uznaliśmy porażkę minimum czterema bramkami. Wyszło nam z tego zestawienie dziesięciu klęsk, a zarazem dziesięciu anegdot, historyjek – czasem romantycznych, czasem śmiesznych, niekiedy – dramatycznych.

10. (2006) Serbia i Czarnogóra 0:6 Argentyna

Było coś magicznego w Juanie Romanie Riquelme. Jose Pekerman głęboko wierzył w tę magię. Tak jak cała zgraja naiwnych dzieciaków, wychowanych na prozie J. K. Rowling, oczekująca na list ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa w dniu swoich jedenastych urodzin. Rzeczywistość jest jednak brutalna – sowa z listem nigdy nie przylatuje, a Riquelme nie był nigdy piłkarzem zdolnym do tego, żeby poprowadzić Argentynę do mistrzostwa świata. Może byłby takim w latach 70-tych, lecz nie w XXI wieku. Często o kimś mówimy, że wyprzedza swoją epokę. Riquelme na swoją się spóźnił.

Reklama

Choć – z perspektywy neutralnego kibica – dla samego starcia z Serbią, warto było ten naiwny eksperyment Pekermana obserwować.

Don Jose całą drużynę wymyślił w taki sposób, żeby Riquelme stanowił jej sedno. Mieli grać tak, jak kultowy w Buenos Aires rozgrywający chciał i uwielbiał. Jeżeli atakować, to koronkowo, błyskotliwie. Rozkoszować się futbolówką przy nodze. Igrać z rywalami. Jeżeli bronić, to w taki sposób, żeby on odpoczywał. To był piłkarz dryfujący gdzieś poza głównym futbolowym nurtem, dziesiątka w starym stylu – z jednej strony, dawało mu to przewagę swobody i kreatywności. Odwracając medal – czyniło go to zupełnie bezużytecznym w dobie piłkarskich gladiatorów, pressingu na całym boisku. To nie był jego świat.

Selekcjoner Albicelestes sądził jednak, że na mistrzostwach świata w 2006 roku uda mu się oszukać przeznaczenie. W ogóle całą kadrę oparł na swoich pupilach – piłkarzach, z którymi w latach 90-tych notorycznie sięgał po młodzieżowe laury. Pekerman ma trzy psy, nazywające się: Katar, Malezja i Argentyna. Bo właśnie w tych krajach sięgał po mistrzostwo świata, dowodząc reprezentacją u-20.

Gdy Riquelme i spółka rozjechali w fazie grupowej Serbię i Czarnogórę aż 6:0, zdawało się, że i ten właściwy mundial uda się Pekermanowi zwyciężyć. To była piłka nożna w najpiękniejszym wydaniu. Gol za golem, sztuczki, piętki, klepki, setki dokładnych podań, szalejąca ławka rezerwowych, euforia Maradony na trybunach, żywiołowi kibice. Piłkarzem meczu wybrano Riquelme, który, z wprawą godną starego wilka morskiego, sterował argentyńskim okrętem, ale cała jego załoga również spisała się na medal. To, co zagrała Argentyna 16 czerwca 2006 roku w Gelsenkirchen – poezja.  Choć ostatecznie wszystko i tak szlag trafił w ćwierćfinałowym starciu z Niemcami.

„Pewnego wieczoru wziąłem na kolana Piękno. – I przekonałem się, że jest gorzkie”

Reklama

9. (1974) Haiti 0:7 Polska

Nie mogło zabraknąć polskiego akcentu. Z jednej strony – troszkę na wyrost, bo był to po prostu bezwzględny pogrom, manto spuszczone największym ogórom w potężnie obsadzonej grupie. Niemniej jednak – zarówno Włosi, jak i Argentyńczycy, w starciach z Haitańczykami tracili bramkę. Ich zwycięstwa nie były nawet w połowie tak okazałe, jak wyczyn biało-czerwonych. Wpakować rywalom – nawet beznadziejnym – siódemkę, to już jest coś.

Choć trzeba uczciwie powiedzieć, że opór egzotycznego przeciwnika zakrawał o kpinę. Popisy haitańskiej defensywy wyglądały mniej więcej tak, jakby sterował nią w grze FIFA człowiek do nieprzytomności pijany, niewidomy i – na domiar złego – pozbawiony pada. Wystarczy spojrzeć na bramkę Kazimierza Deyny – jest więcej niż pewne, że reprezentanci Haiti pierwszy raz w życiu zetknęli się ze stałym fragmentem gry. Albo zinterpretowali to określenie zbyt dosłownie, bo naprawdę stali jak zamurowani, ani myśląc zająć się czymś pożytecznym, dajmy na to – kryciem.

Haiti w 1974 zebrało srogie bęcki, więc największym futbolowym sukcesem tego kraju pozostaje historia z mundialu w 1950 roku, na którym ta reprezentacja… wcale nie zagrała. Zagrał jednak Joe Gaetjens – student rodem z Port-au-Prince, który wyjechał uczyć się do Stanów Zjednoczonych i dostał powołanie na mundial, właśnie od federacji USA. Gdy wyruszył na mistrzostwa do Brazylii, nie był nawet amerykańskim obywatelem, złożył jedynie zapewnienie, że po mistrzostwach złoży odpowiedni wniosek. FIFA niespecjalnie dbała wówczas o takie formalności, więc w ogóle jej nie przeszkadzało, że Haitańczyk wbił się na mundial kompletnie na dzika. I stał się współautorem jednej z największych sensacji w dziejach futbolu.

Gaetjens strzelił jedyną bramkę w meczu, który przeszedł do historii jako „cud na trawie”. Reprezentacja USA pokonała Anglię. Tak – Anglicy już siedemdziesiąt lat temu kompromitowali się na wielkich imprezach. – Przegraliśmy z zespołem, o którym nie mieliśmy pojęcia, że umie grać w piłkę – napisało po meczu Daily Mail.

8. (2002) Arabia Saudyjska 0:8 Niemcy

– 20′ – sprytny szczupak, który wyprowadził Niemców na prowadzenie.

– 25′ – efektowna winda i strzał głową, który nie pozostawił złudzeń bramkarzowi rywali.

– 70′ – kompletnie zagubione krycie przez obrońców Arabii Saudyjskiej i trzecia bramka strzelona z bańki.

Czy już wtedy można było przypuszczać, że dwudziestoczteroletni napastnik rodem z Opola zostanie najlepszym strzelcem w historii mistrzostw świata, pozbawiając tym samym rekordu samego Ronaldo, słynnego Il Fenomeno? Niekoniecznie. Klose imponował skutecznością w fazie grupowej, lecz później zamilkł jak zaklęty i sprawy w swoje ręce musieli wziąć inni, z Michaelem Ballackiem na czele. Gdy tego ostatniego zabrakło w finale, gra Die Mannschaft siadła jak Kamil Kiereś, posłusznie reagujący na komendę jednego z kibiców. Jak Oliver Kahn, gdy swoim spontanicznym dryblingiem potraktował go Jay-Jay Okocha.

Niemniej, w 2002 roku Klose tak się rozhulał w fazie grupowej, że przez pewien czas mógł uchodzić za realnego konkurenta dla Ronaldo w walce o koronę króla strzelców turnieju. Jednak, nie ma co się oszukiwać – zwycięstwo ośmioma bramkami brzmi nieźle, lecz to nie w oszałamiającej ofensywie tkwiła wówczas siła Niemiec. Za ich sukces odpowiadało trzech muszkieterów – Herr Kahn, Herr Ballack i Herr Drabinka. Dopóki ten pierwszy bronił jak w transie, podopieczni Rudiego Vollera eliminowali wszystkich jak leci. Dopóki ten drugi grał i napędzał ofensywę zespołu, nasi zachodni sąsiedzi radzili sobie z każdym rywalem. Dopóki ten trzeci podtykał im przeciwników pokroju USA i Korei Południowej (w ćwierćfinale i półfinale!), Niemcy pewnym krokiem maszerowali po złoto.

Sprawa rypła się dopiero w wielkim finale. Kahn zawalił przy pierwszym golu, Ballack się wykartkował, a Drabinka nie załatwił nikogo łatwiejszego niż Brazylia. Klose pozostał milczący i na swój złoty medal mistrzostw świata musiał poczekać jeszcze dwanaście lat.

7. (1974) Zair 0:9 Jugosławia

To był debiut Zairu (dziś – Demokratycznej Republiki Konga) na mistrzostwach świata i w ogóle pierwszy występ przedstawiciela czarnej Afryki na mundialu. Zair zaprezentował się tak, że po turnieju w Niemczech głośno dyskutowano, czy w ogóle jest sens dalej wpuszczać zespoły z Afryki i Azji na wielkie, piłkarskie salony. Już nawet nie chodziło o sam wynik. W pierwszym meczu grupowym Zair przegrał zaledwie 0:2 ze Szkocją, a prasa określiła ich występ jako „powiew świeżości”. Nie była to drużyna choćby zbliżona poziomem do europejskich, ale też nie na tyle żałosna, żeby w drugiej kolejce grupowej przyjąć aż dziewięć ciosów prosto na szczękę. Co się zatem właściwie stało?

Przede wszystkim – reprezentanci Zairu szybko się spostrzegli, że idea sportu ponad podziałami to tylko wydmuszka, a ich ekipę traktowano nawet nie z pobłażaniem, co z jawną pogardą. Selekcjoner reprezentacji Szkocji oświadczył przed meczem grupowym z Lampartami, że w razie porażki z takim rywalem, jego ekipa pakuje się i zmywa do domu od razu po pierwszej kolejce. Zdecydowanie nie był to dyplomata w stylu Adama Nawałki. Na murawie reprezentantów Zairu bezlitośnie lżono, zdecydowanie wbrew sloganowi „say no to racism”. Ostatecznie i tak w debiucie zagrali nieźle, lecz później nie chcieli już występować wcale.

Piłkarska reprezentacja była oczkiem w głowie lokalnego dyktatora, znanego w skrócie jako Mobutu Sese Seko. Gdyby przetłumaczyć jego pełne miano, które sam sobie wymyślił, brzmiałoby: Wszechpotężny wojownik, który nie zaznał porażki z powodu swej niezwykłej wytrzymałości i niezłomnej woli i który, krocząc od zwycięstwa do zwycięstwa, pozostawia za sobą zgliszcza. Chyba łatwo sobie wyobrazić, jaki był to kaliber przywódcy. To on zmienił nazwę państwa na Zair, przechrzcił stolicę Leopoldville na Kinszasę, a z piłkarskiej reprezentacji uczynił sobie prywatny folwark. Nie liczył się z kosztami – w latach 80-tych doprowadził państwo do całkowitej ruiny, ale w 1974 roku stać go było na to, żeby obiecać piłkarzom złote góry. Niestety – zawodnicy po meczu ze Szkocją nie tylko musieli zapomnieć o obiecanych apartamentach, samochodach i premiach – wysłani przez dyktatora na mistrzostwa działacze położyli też łapę na meczowej wypłacie. Reprezentanci Zairu zostali z pustymi kieszeniami i perspektywą rozegrania dwóch kolejnych meczów za darmo.

Początkowo w ogóle odmówili gry z Jugosławią, ale – zgodnie ze wspomnieniami jednego z uczestników turnieju – organizatorzy niemieckich mistrzostw zapłacili im, żeby wyszli na murawę w trosce o dobre imię mundialu. Jednak za pełne zaangażowanie nikt im widać nie dopłacił. Po dwudziestu minutach Jugosłowianie prowadzili już 3:0, a selekcjoner Zairu, Blagoje Vidinić, posłusznie wykonując odgórne polecenie, zmienił bramkarza. Ta spektakularna roszada nie przyniosła spodziewanych przez dyktatora efektów. Reprezentanci Zairu z premedytacją skompromitowali swój kraj i przywódcę.

Riposta była sroga – Mobutu zagroził, że jeżeli Brazylia wklepie Lampartom więcej, niż cztery gole, piłkarze mogą już się pożegnać z krajem i rodzinami. Skończyło się 0:3, a desperacja afrykańskich zawodników sięgnęła zenitu w końcówce meczu. Kiedy Canarinhos sposobili się do wykonania rzutu wolnego, obrońca Zairu, Ilunga Mwepu, wystrzelił z muru jak oparzony i wykopnął piłkę do wszystkich diabłów. Nie znał zasad gry w piłkę nożną? – Większość tłumu i brazylijskich piłkarzy myślała, że to było komiczne, amatorskie. Mogłem ich tylko przeklinać. Nie wiedzieli, pod jaką presją wtedy żyłem – żalił się obrońca. Po prostu grał na czas, kierowany skrają desperacją.

Ostatecznie limit goli nie został przekroczony, reprezentantów Zairu wpuszczono z powrotem do kraju. Niektórzy z nich dostali nawet oferty gry w europejskich klubach, ale Mobutu wybił im wyjazd z głowy, odgrażając się, że jego kraj nie stanie się łupem dla „europejskich najemników”. Wkrótce zresztą stracił zainteresowanie piłką, przerzucił się na boks. I to właśnie w Kinszasie miała miejsce być może najsłynniejsza gala bokserska w dziejach. Legendarne „Rumble in the jungle”, starcie George’a Foremana z Muhammadem Alim.

6. (1986) Dania 1:5 Hiszpania

– Co się stało? To się stało, że byliśmy niedoświadczeni. Wyszliśmy na prowadzenie, które szybko straciliśmy, dostaliśmy drugiego gola i straciliśmy głowę. Wszyscy zaczęli atakować, każdy chciał iść do przodu, jak najszybciej wyrównać, co było wielkim błędem. Hiszpanie byli zbyt dobrzy tego dnia, żeby z tego nie skorzystać – mówi Elkjaer Larsen. Irytuje się nieco, gdy sugeruję, że może trzeba było odpuścić mecz z RFN i wpaść na Maroko. – A skąd wiesz, że pokonalibyśmy Maroko? Zawsze graliśmy po to, żeby wygrywać. Nie mam pojęcia, jak grać, żeby przegrać. Nigdy nie wyszedłem na boisko z takim nastawieniem.

Tak wspomina tę klęskę jeden z bohaterów ówczesnej reprezentacji Danii, Preben Eljaer Larsen w ROZMOWIE z Szymonem Podstufką. Czy rzeczywiście można ten niespodziewany blamaż tłumaczyć wyłącznie niedoświadczeniem? Reprezentacja Danii z 1986 roku, choć odpadła dość wcześnie i w kiepściutkim stylu, jest po dziś dzień wymieniana jako jedna z najpotężniejszych drużyn, które ostatecznie nie sięgnęły po złoto. W fazie grupowej zrobili furorę – pokonali Szkotów, prowadzonych przez Sir Alexa Fergusona, rozgromili Urugwaj 6:1 (ten mecz otarł się o dziesiąte miejsce w rankingu), zaś na dokładkę stuknęli RFN, późniejszych wicemistrzów świata.

Parafrazując świętej pamięci Kazimierza Górskiego: „skoro było tak dobrze, to dlaczego skończyło się tak źle?”

Sepp Piontek, jeden z najwybitniejszych futbolowych myślicieli w dziejach, zbudował podczas swojego wieloletniego pobytu w Danii drużynę zdyscyplinowaną, elastyczną, ale na wskroś ofensywną. Dopóki żarło – Duński Dynamit zdawał się pewnym krokiem zmierzać do strefy medalowej. Gdy przytrafił się mecz kryzysu – podopieczni Piontka nie znaleźli w sobie na tyle cierpliwości i spokoju, żeby trudniejszy moment przeczekać. Choć wyszli na prowadzenie i do przerwy byli generalnie drużyną znacznie lepszą, dostali gola do szatni. W zasadzie – sami go sobie strzelili.

Zasada w drużynie Piontka była jasna – bramkarz nigdy nie wykopuje piłki. Zawsze wznawia grę krótko. Zazwyczaj stanowiło to siłę drużyny, ale w 1/8 finału meksykańskich mistrzostw, zadecydowało o jej klęsce. Jesper Olsen, jedna z największych gwiazd, dostał krótkie podanie od golkipera. Zagotował się pod pressingiem rywala i przerzucił piłkę w ciemno, w okolice szesnastego metra. Do futbolówki dopadł chytry Emilio Butragueno. Wpakował ją do pustej siatki, a Dania już się po tym babolu nie podniosła. Już po dziesięciu minutach drugiej połowy straciła kolejnego gola. Piontek nie dawał za wygraną – ściągnął obrońcę, Henrika Andersena, a w jego miejsce wpuścił do gry Johna Eriksena, napastnika.

Przesadził. Hiszpanie, którzy wcale nie przywieźli wówczas do Meksyku specjalnie mocnej drużyny, bez litości zmasakrowali prawdopodobnie najpotężniejszą reprezentację Danii w historii.

5. (2010) Argentyna 0:4 Niemcy

Argentyńczycy nigdy nie przestaną kochać Diego Maradony. Jego wyznawcy nigdy nie znikną. Nie zachwiał ich wiarą żaden z dopingowych skandali, żaden z ekscesów społeczno-obyczajowych. Jednakże, jeżeli naród argentyński miał kiedykolwiek zwątpić w boskość Diego, to w 2010 roku. Kiedy Maradona skompromitował się w roli selekcjonera i kompletnie zawalił Albicelestes południowoafrykański mundial.

Cały piłkarski świat stanął wtedy na głowie. Choć w reprezentacji Argentyny spotkało się dwóch piłkarskich bogów – Messi na boisku, Maradona na ławce – to na grę tej drużyny długimi momentami po prostu nie dało się patrzeć. Z drugiej strony stanęli Niemcy. Pod wodzą trenera dłubiącego w nosie i wnikliwie badającego swoje znaleziska na oczach kamer. Z pokracznym Thomasem Mullerem, pozbawionym dynamiki Miroslavem Klose, drewnianym Perem Mertesackerem… Ci właśnie Niemcy grali zdecydowanie najpiękniejszą piłkę na turnieju. Mało tego, że grali ładniej niż Argentyna. O to nie było trudno. Die Mannschaft prezentowała styl gry o niebo lepszy od Hiszpanów, którym niemiecka drużynka ostatecznie musiała ustąpić pola w półfinałowym starciu, pod nieobecność pauzującego za kartki Mullera.

Argentyńsko-niemiecka potyczka w Cape Town to była kolejna odsłona ciągnącej się od lat 50-tych rywalizacji, ale – tym razem – zupełnie pozbawiona dramaturgii. Klasyczne starcie gołej dupy z batem. Lionel Messi skończył turniej bez gola – po mistrzostwach świata w RPA wciąż miał na koncie mniej mundialowych bramek od Bartosza Bosackiego.

Maradona kiedyś zapewnił swojemu narodowi chwałę. Jako selekcjoner, wystawił siebie i całą Argentynę na pośmiewisko. Niemcy nie strzelali przecież w tym meczu goli – oni po prostu wchodzili z piłką do bramki. Absolutna deklasacja i to na poziomie ćwierćfinału mistrzostw.

4. (1982) Salwador 1:10 Węgry

Nie mogło się obyć bez pamiętnej dwucyfrówki, jaką reprezentanci Węgier zaaplikowali Los Cuscatlecos. I nie mówimy tutaj o żadnej „złotej jedenastce”, żadnym niezwykłym pokoleniu węgierskiego futbolu. Nie ma sensu się rozpisywać – ten temat Leszek Milewski rozbił już TUTAJ na czynniki pierwsze. Oto fragment opowieści.

Podczas gdy Honduras zameldował się w Hiszpanii miesiąc przed finałami, Salwador przybył na trzy dni przed meczem. Federacja w celach zarobkowych urządziła im wcześniej tournee. Jeszcze osiem dni przed starciem z Węgrami grali sparing z Gremio w Argentynie. Stamtąd, przez Gwatemalę, Kostaryke i Dominikanę, dolecieli do Madrytu, gdzie złapali kolejny samolot do Alicante.

Ich podróż trwała siedemdziesiąt dwie godziny. Na miejscu mieli jet laga, a za sobą nieprzespane noce, w tym pseudonocleg na gwatemalskim lotnisku.

Na miejscu okazało się, że zakwaterowani są w obskurnym hoteliku, a brakuje im podstawowego sprzętu, nawet… piłek. Futbolówki miał dostarczyć Adidas, więc cień podejrzeń padł na działaczy. Trudno, żeby padł gdzie indziej, skoro Salwador wysłał na mundial tylko dwudziestu zawodników – federacja uznała, że dwa pozostałe miejsca w samolocie lepiej dać samej sobie. W Hiszpanii dwóch dodatkowych „notabli” urządziło sobie wczasy.

Ostatecznie piłki pożyczono od samych Węgrów dzień przed meczem. Tego dnia też udało się zorganizować kasetę z nagraniem meczu węgierskiej drużyny. Podobno piłkarze sami musieli się zrzucić na to, by ją wykupić od hiszpańskiego agenta.

3. (2014) Hiszpania 1:5 Holandia

Obrońcom tytułu zdarzało się już zaczynać mistrzostwa w stylu cokolwiek nędznym. Nie trzeba daleko szukać pamięcią – wystarczy wspomnieć klęskę Francji w starciu z Senegalem na Mistrzostwach Świata w 2002 roku. Hiszpańska dominacja również musiała dobiec końca. Trudno było się jednak spodziewać, że dojdzie do tego w takim stylu. Że złotą erę La Furia Roja zakończą holenderscy weterani, dowodzeni przez – zdawać się mogło – zupełnie już wypalonego Louisa van Gaala.

Nie, ja go nie lubię. To jest kawał bufona, nieprzyjemny typ. Myślę o nim z antypatią. Jego twarz, zresztą, chamska, prymitywna, wyraża uczucia… Nie chcę mówić o tym człowieku – nie jest to najlepszy trener, nie tylko na tym turnieju, ale i w ogóle – tyle żółci ulało się Tomaszowi Wołkowi na samo wspomnienie selekcjonera Oranje i prawdopodobnie jego odczucia podzielali wszyscy sympatycy hiszpańskiego futbolu. Van Gaal z właściwą sobie brutalnością obnażył wszystkie słabości rywali.

Obnażył całą naiwność Vicente del Bosque, który zupełnie przeoczył, że drużyna potrzebuje jakiejś odmiany. Zainstalował w niej w ramach powiewu świeżości w zasadzie wyłącznie Diego Costę, lecz uczynił to na tyle nieudolnie, że Brazylijczyk z hiszpańskim paszportem wyglądał na przypadkowego faceta, dobranego do drużyny tylko dlatego, że brakowało zawodników do kompletu. Wreszcie – Sfinksowi zupełnie umknęło, że Iker Casillas okropnie się zestarzał i z czołowego bramkarza świata przepoczwarzył w jednego z najmniej pewnych golkiperów, jeżeli chodzi o europejski top. Del Bosque przeoczył wszystko to, co powinien był widzieć na pierwszy rzut oka. Zabrakło mu świeżego spojrzenia.

Tymczasem Louis van Gaal, choć trenerski weteran, imponował kreatywnością. Z powodzeniem grał na pięciu obrońców, a z klasycznego skrzydłowego – Arjena Robbena – uczynił niemalże napastnika. Wystarczy spojrzeć, jak wielu trenerów kopiuje dzisiaj te rozwiązania. Oczywiście zdarzały mu się też wpadki, ale, zgodnie ze słowami Goethego: „błądzi człowiek, póki dąży”.

Nawet gdyby Holendrzy wygrali w 2014 roku z Hiszpanią równie okazale, co Węgry z Salwadorem, nie zrekompensowałoby im to finałowej porażki cztery lata temu. Swój srebrny medal z RPA i brązowy z Brazylii z pewnością podopieczni van Gaala zamieniliby na jeden krążek, ale z cenniejszego kruszcu. Bo, jak zauważył ich wielki przodek, Erazm z Rotterdamu: „Kiedy przemawia złoto, elokwencja jest bezsilna”. Kibice Oranje mogli po swoim triumfie kpić z rywali do woli, ale najcenniejszy argument wciąż pozostał w rękach, czy raczej – na szyjach przeciwników.

2. (1954) Niemcy 3:8 Węgry

Czas na Złotą Jedenastkę. To mniej pamiętna potyczka tych dwóch zespołów na mundialu w 1954 roku. RFN i Węgry zagrają jeszcze ze sobą w finale, który przejdzie do historii jako „Cud w Bernie”. Porażka w ostatnim starciu mundialu była dla Węgrów pierwszą od 1950 roku. W międzyczasie zagrali 32 oficjalne spotkania. Cztery razy podzielili się z rywalem punktami. Resztę meczów zapisali na swoją korzyść.

Dość powiedzieć, że po klęsce w finale, na ulice Budapesztu wysypał się tłum protestujących. Wściekły tłum przewrócił tramwaj, demolował samochody. Trudno takie bandyckie ekscesy pochwalać, lecz frustracja była zrozumiała – podczas pierwszego starcia obu drużyn, dysproporcja była po prostu gigantyczna.

To był dziwny mecz, podobnie jak cały turniej, po dziś dzień owiany aurą tajemnicy. Z perspektywy finału widać, że Niemcy wystawili przeciwko Węgrom w połowie rezerwowy skład. Odpuścili to starcie i, choć na tablicy wyników widniał rezultat totalnie z ich perspektywy niekorzystny, osiągnęli w tym meczu sukces. Udało im się skasować Ferenca Puskasa, który, po bandyckim faulu jednego z niemieckich obrońców, pauzował w kolejnych dwóch meczach. Powrócił na finał, lecz daleki był od swojej najlepszej dyspozycji.

Wokół niemiecko-węgierskiej rywalizacji z 1954 roku wciąż huczy od plotek. Coraz więcej wskazuje na to, że piłkarze RFN stosowali doping, a ich trener – Sepp Herberger, dawniej członek NSDAP – z lubością uciekał się do nieczystych sztuczek i spisków. Na Węgrzech wciąż popularnością cieszy się teoria, iż Złota Jedenastka po prostu sprzedała finał.

Niemniej – w fazie grupowej Węgrzy rozgnietli rywali tak samo, jak pół-amatorów z Turcji czy Korei Południowej. Cztery gole załadował legendarny Sandor Kocsis, jedno trafienie zdążył dorzucić Ferenc Puskas, punktował rywali również Nandor Hidegkuit, autor hattricka na Wembley w 1953 kiedy Anglia po raz pierwszy zaznała porażki na własnym obiekcie.

Sporo legendarnych meczów zanotowała Złota Jedenastka, która swój zwycięski marsz zaczęła zresztą od triumfu nad Polską w Warszawie. W kluczowym momencie jednak zawiodła.

1. (2014) Brazylia 1:7 Niemcy

W Belo Horizonte świat wywrócił się do góry nogami. Owszem, zwycięstwo Niemiec nie byłoby żadną sensacją, bo oczywiście nie była to Brazylia porywająca, rzucająca na kolana. Ale 1:7? 0:5 po pół godziny? Mineirazo było narodową traumą całego kraju, a jeśli chodzi o Niemców, to był to prawdopodobnie jeden z najlepszych występów w długiej historii mistrzostw świata. Trudno znaleźć drugi mecz o taką stawkę, w którym jedna z ekip była tak zabójczo skuteczna przeciwko teoretycznie posiadającemu porównywalny arsenał rywalowi. Bezsprzecznie cztery lata byliśmy świadkami rzeczy historycznej, donośnej, wielkiej.

Niemcy pokazali też pełny profesjonalizm. W przerwie powiedzieli sobie, że nie będą lekceważyć Brazylijczyków. Żadnych tricków, żadnych popisów – po prostu zwykła, dobra gra. Z szacunkiem dla rywali., co i tak nie przeszkodziło im wpakować rywalom jeszcze dwóch goli.

Zresztą, najwięcej o klęsce i dramacie Brazylijczyków mówiła ta fotografia.

4

Spójrzmy jeszcze na wypowiedzi obu trenerów.

Przegrany i zdruzgotany Scolari:

– Odpowiedzialnym za katastrofę jestem ja. Ja podejmowałem decyzje. Jestem w szoku, to najgorszy dzień mojego życia. Nie przez Neymara, nie przez emocje. Przez rytm, który narzucili Niemcy.

I triumfujący Joachim Loew:

– Takiego wyniku oczywiście nie można się było spodziewać. Ale właśnie to pokazuje, jak bardzo nieprzewidywalne są niektóre mecze. Bardzo ważne było, by pasję Brazylijczyków zniwelować spokojem, zrównoważeniem, ale i odwagą. Brazylia była zszokowana po bramkach i kompletnie nie wiedziała, co dalej robić. Obrona była kompletnie rozregulowana. Bardzo się cieszę z osiągnięcia Miro Klosego. 16 bramek w mistrzostwach świata – to naprawdę niesamowite – zaznaczył selekcjoner Niemców. Klose zdobył w meczu z Brazylią jedną z bramek i został samodzielnym liderem klasyfikacji najlepszych strzelców w historii MŚ.


Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...