Reklama

Najwolniejsi w Europie, najwolniejsi w historii ligi? Oto nasz wyścig o mistrza!

redakcja

Autor:redakcja

17 kwietnia 2018, 07:33 • 6 min czytania 74 komentarzy

Wyobraźcie sobie dowolną ligę w Europie (poza polską ekstraklasą) i dowolny klub (poza Legią). Wyobraźcie sobie, że ten klub na sześć meczów przed końcem ligi traci jeden punkt do lidera, z którym czeka go jeszcze bezpośrednie starcie, a także jest bliski awansu do finału krajowego pucharu i… Następuje zwolnienie trenera. Co więcej, żegna się człowieka, który w tym samym sezonie został zatrudniony, który na przestrzeni sezonu wykręcał lepszą średnią punktów niż poprzednik, i który nie wdał się w żaden skandal obyczajowy czy otwarty konflikt z władzami. Przeciwnie, najzwyczajniej w świecie wyleciał ze względów sportowych.

Najwolniejsi w Europie, najwolniejsi w historii ligi? Oto nasz wyścig o mistrza!

Ktoś niezorientowany po pierwszym rzucie oka mógłby pomyśleć, że to w Legii powariowali. Tyle że po głębszej analizie doszedłby do takiego samego wniosku, co wszyscy – że w Warszawie faktycznie nie ma zespołu, że gra i wyniki są fatalne oraz że tak słabej drużyny nie widziano przy Łazienkowskiej od lat. To, co w tym wszystkim zaciemnia obraz, to sama ekstraklasa lub – przy uwzględnieniu rozgrywek Pucharu Polski – cała krajowa konkurencja. Legia jest słaba, ale inni wcale nie są lepsi, przez co jej sytuacja na papierze jest daleka od beznadziejnej. Ale też dokładnie z tego samego powodu nasze rozgrywki ligowe trafnie są u nas określane wyścigiem żółwi czy ślimaków.

Zazwyczaj w piłce jest tak, że lider rozgrywek ligowych tuż przed metą sezonu może się czymś pochwalić. W Hiszpanii Barcelona nie przegrała żadnego z 32 spotkań, w Anglii Manchester City zaliczył kapitalną serię 18 zwycięstw z rzędu, a we Francji PSG wykręciło rewelacyjny wynik punktowy – po 33 kolejkach ma 87 oczek i wciąż realną szansę, by zakończyć rozgrywki z 3-cyfrowym dorobkiem. W Polsce z kolei liderujący Lech może się pochwalić tylko tym, że po 31 kolejkach okazał mniej słaby od konkurencji. Czyli właściwie nie może się pochwalić niczym.

Ten sezon ekstraklasy charakteryzuje to, że każdy może wygrać z każdym. Wciąż pozostająca w grze o mistrza Legia przegrała z 10 z 15 ligowych rywali, czyli obiło ją przeszło 66 procent przeciwników. W naszej lidze drużyny w ogóle nie mają dłuższych serii bez porażki, co jest ewenementem na europejską skalę. Najlepsi w tym względzie nie są nawet trzej główni pretendenci do tytułu, ale drużyny w gruncie rzeczy przypadkowe – 9 razy z rzędu udało się nie przegrać Górnikowi, Koronie i Śląskowi. Temu samemu Śląskowi, który plącze się gdzieś w środku grupy spadkowej, z powodu niezadowalających wyników pogonił poprzedniego trenera, a jego następca w miniony weekend świętował pierwszą wygraną od trzech lat.

Rekord Legii i Jagiellonii z tego sezonu to – tak, tak, to nie pomyłka – seria 5 spotkań bez porażki. Lechowi udało się nie przegrać 8 meczów z rzędu, ale też warto zwrócić uwagę, że nie była to klasyczna seria, bo została przedzielona zimową przerwą. Innymi słowy, kibice naszych czołowych klubów nie mieli przyjemności przeżywać kilku tygodni dobrej gry, nieprzeplecionej jakimś rozczarowaniem. Regularność na wysokim poziomie, czyli tydzień w tydzień koszenie rywala w okresie, powiedzmy, dwóch miesięcy – no w tym sezonie zwyczajnie u nas nie występuje. Ponadto, jako że w ostatniej kolejce wszyscy pretendenci zgodnie przegrali swoje mecze, wszyscy swoich serii bez porażki albo już nie poprawią (Lech), albo będą mogli poprawić je tylko minimalnie (Legia, Jagiellonia).

Reklama

Jedźmy dalej – prowadzący w tabeli Kolejorz wygrał w tym sezonie 15 razy, a 16 razy nie wygrał. Lechici są oczywiście liderem, ale – w obliczu oczekiwań wobec tej drużyny – po meczach poznańscy kibice częściej są rozczarowani stratą punktów, niż mogą się cieszyć po zwycięstwie. Lech w każdym meczu średnio zdobywa 1,77 punktu, podczas gdy w 30. czołowych ligach Europy nie ma innego przypadku, żeby lider legitymował się średnią poniżej 2 punktów na mecz. A skalę problemu jeszcze lepiej obrazuje fakt, że nawet jeśli Kolejorz wygra wszystkie 6 spotkań do końca (co w skali tego sezonu byłoby zupełnym ewenementem), wciąż nie przekroczy bariery 2 punktów na mecz…

Jak widać, w Europie taka sytuacja absolutnie nie jest normą. Ani w rozgrywkach silniejszych, ani tych na porównywalnym poziomie, ani też tych niżej notowanych. Przede wszystkim każda z przeanalizowanych lig – no może z wyłączeniem norweskiej – zdaje się bardziej przewidywalna. Bo niemal we wszystkich mamy zespoły, które złapały formę w dłuższym przedziale czasowym i nie dawały się pokonywać przez przynajmniej 10 kolejek na swoim podwórku. Ponad przeciętną „wybija się” też dorobek najlepszego w Polsce Lecha. Mistrzowie bądź liderzy z najmniejszym dorobkiem punktowym to Galatasaray (średnia 2,07) i Rosenborg (2,03), ale to wciąż średnia powyżej dwójki, na którą tegoroczny mistrz Polski, niezależnie od tego kto nim zostanie, nie ma już szans. Natomiast strata naszego lidera do tych najlepiej punktujących ekip Europy jest druzgocąca – sięga już niemal jednego punktu na każdy rozegrany mecz.

To, że pierwszy zespół ekstraklasy nie punktuje na poziomie 2 punktów na mecz nie jest jednak u nas niczym nowym. Tak było także w trzech ostatnich sezonach oraz pięć razy w siedmiu poprzednich latach. Odkąd w ekstraklasie brakuje tak dominujących zespołów, jak Wisła Kraków z czasów Bogusława Cupiała, praktycznie co roku, z bardzo małymi wyjątkami, oglądamy większy lub mniejszy wyścig żółwi. Sprawa wygląda bowiem tak:

– Po 2010 roku 6 na 8 mistrzów Polski (75 procent) nie przekroczyło średniej 2 punktów na mecz.
– Przed 2010 (począwszy od wprowadzenia premii 3 punktów za zwycięstwo) 2 na 15 mistrzów Polski (13 procent) nie przekroczyło średniej 2 punktów na mecz.

Trend słabnącego mistrza widoczny jest gołym okiem. Można załamywać ręce, że od lat nie potrafimy doczekać się dominującej drużyny lub próbować cieszyć się z tego, że poziom się wyrównuje (i próbować nie dostrzegać, że raczej wyrównuje się w dół). Fakty są jednak takie, że gdyby Lech miał doczłapać do tytułu z obecną średnią 1,77 punktu na mecz, byłby to najgorszy wynik mistrza odkąd jest to porównywalne, czyli odkąd wprowadzono obecne zasady punktacji pojedynczych meczów. I naprawdę potrzeba by niebywałego wysiłku ze strony Kolejorza, czyli np. wygrania wszystkich meczów do końca, by nie był to najgorszy wynik w tej przeszło 20-letniej historii, a tylko jeden z najgorszych.

Reklama

Lech może zostać mistrzem z rekordowo niską średnią punktów na mecz, a Jagiellonia i Legia walczą o to, by zostać mistrzami z historyczną liczbą porażek. Białostocczanie ze swoimi 9 przegranymi mogą wyrównać mocno dyskusyjny rekord Ruchu z 1951 roku, który z 9 porażkami zajął w lidze 6. miejsce, a tytuł mistrzowski dało mu zwycięstwo w Pucharze Polski. Z kolei Legia ze swoimi 11 porażkami ma szansę pobić absolutny rekord wszech czasów (więcej na ten temat TUTAJ). A przecież dla każdego z trzech pretendentów analizowany jest ten najlepszy scenariusz, czyli wygranie tego ślamazarnego wyścigu. Skoro jednak nawet mistrz będzie miał swoje powody do wstydu, to co będzie można powiedzieć o tych, którzy po to mistrzostwo nie sięgną?

Tak naprawdę obecny sezon jest wielką szansą dla tych maluczkich. Skoro lider ma niespotykanie mało punktów, to siłą rzeczą otwiera się szansa dla ekip z drugiego szeregu. Takich, jak mimo wszystko Jagiellonia, która walczy przecież o pierwszy, historyczny tytuł mistrzowski. I takich, jak nawet Wisła Płock (tak jak Legia – 11 porażek), która zaliczyła właśnie nieco rozczarowujący remis ze swoją imienniczką z Krakowa, ale wciąż może włączyć się do tego wyścigu. I Nafciarzy absolutnie nie należy tu lekceważyć, bo to ekipa w zdecydowanie najwyższej formie (bez porażki w 6 ostatnich meczach), która traci do liderującego Lecha 5 punktów, i która zagra jeszcze z tym Lechem na własnym boisku. Słowem, ten wyścig żółwi, jak to wyścig żółwi, może mieć zupełnie niespodziewane, abstrakcyjne wręcz rozstrzygnięcie. I chyba tylko jakaś piękna historia oraz zupełnie niespodziewane zwycięstwo – czyli to, co od zawsze stanowi sól futbolu – może w jakimś sensie zrekompensować nam to całe tegoroczne męczenie buły.

MICHAŁ SADOMSKI

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Ekstraklasa

Komentarze

74 komentarzy

Loading...