Reklama

Gdybym dziś zapłacił piłkarzowi 30 tysięcy, nie mógłbym spojrzeć drużynie w oczy

redakcja

Autor:redakcja

15 lutego 2018, 11:15 • 18 min czytania 14 komentarzy

Odra Opole to rewelacja pierwszoligowych rozgrywek – beniaminek po rundzie jesiennej zajmuje miejsce oznaczające wskoczenie do ekstraklasy. Nikt nie unika tam słowa „awans”, ale jednocześnie wszyscy podkreślają, że klub nie do końca pasuje do towarzystwa, w którym sobie świetnie radzi. Przekonacie się o tym, czytając wywiad z Karolem Wójcikiem. Zaledwie 29-letni prezes Odry opowiada w nim między innymi o realiach finansowych zaplecza ekstraklasy. Dlaczego „negocjacje” z piłkarzami potrafi zrywać po kilkudziesięciu sekundach? Co mówi, gdy menedżer proponuje mu piłkarza za piętnaście tysięcy? Jakie zagrywki stosują kluby, by zadowolić miejskich urzędników? Zapraszamy. 

Gdybym dziś zapłacił piłkarzowi 30 tysięcy, nie mógłbym spojrzeć drużynie w oczy

Jestem co prawda trochę młodszy, ale mam nadzieję, że zaproponowanie przejścia na „ty” nie będzie wielkim nietaktem. Mateusz. 

Karol.

Jak zwracają się do ciebie piłkarze? 

Chyba pół na pół. Przez sześć miesięcy mieszkałem w Hiszpanii, a tam – jeśli ktoś wyraźnie nie znaczy, że sobie tego nie życzy – wszyscy zwracają się do siebie na „ty” i ja wychodzę z podobnego założenia. Jeden powie „cześć”, drugi „dzień dobry”, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Z kilkoma piłkarzami znamy się od wielu lat, więc tym bardziej jest to naturalne. Poza tym, prezesem zostałem dopiero w lipcu, a inna pieczątka niewiele może zmienić w takich długoletnich relacjach.

Reklama

Wchodzenie na stopę koleżeńską z podwładnymi jest jednak pewnym niebezpieczeństwem. 

Całkowicie się zgadzam, dlatego nigdy nie będzie tak, że w sezonie pójdę z piłkarzem na obiad, piwo czy dyskotekę. Po sukcesie jak najbardziej możemy to zrobić, ale na co dzień nie mogę się z zawodnikami kumplować, bo to powoduje niesnaski i w naturalny sposób budzi niepotrzebne spekulacje, na przykład na temat ustalania składu.

Jesteś najmłodszym prezesem na tym poziomie rozgrywkowym…

Tak mówi PESEL.

Lubisz ten tytuł? Przewija się praktycznie wszędzie. 

Ani lubię, ani nie lubię. Jest to pewna ciekawostka dla mediów i ludzi, ale to dotyczy chyba wszystkiego, gdzie pojawia się ten przedrostek „naj”. Ktoś musi być najmłodszy, a ktoś najstarszy. Na pewno nie obrażam się, gdy ludzie mnie tak kojarzą. Cieszę, że w młodym wieku udało się osiągnąć fajny wynik, ale bez parcia na szkło.

Reklama

Różnica wieku nie tworzy żadnych barier? 

Nie. Jest to z tyłu głowy, ale nie mam z tego powodu kompleksów. Człowiek uczy się przez całe życie, a i tak głupi umiera.

A w drugą stronę? Czy nie spotykasz się z lekceważeniem? 

Raczej nie. Myślę, że na przykład jako prezesi klubów pierwszoligowych tworzymy fajną ekipę. Czasami słyszy się, że w ekstraklasie klub klubowi czy prezes prezesowi jest wilkiem, ale u nas czegoś takiego nie ma. W każdej chwili może do mnie zadzwonić prezes „X” lub ja mogę porozmawiać z prezesem „Y” i czuć życzliwość.

Naturalne. Podziały pojawiają się tam, gdzie są większe pieniądze. 

Dokładnie. Wiadomo, że wsparcie z Polsatu jest na zupełnie innym poziomie niż to w ekstraklasie.

Musimy jeszcze wspomnieć, że kompletnie nie wyglądasz na swoje 29 lat. 

Jestem już w takim wieku, że bardzo się z tego powodu cieszę.

Nie obraź się, ale trudno mi sobie wyobrazić, że piłkarze lądują u ciebie na dywaniku. 

Powiem szczerze, że jestem wdzięczny zarówno piłkarzom, jak i sztabowi trenerskiemu, bo u nas nie ma potrzeby wzywania kogokolwiek na dywanik. Oczywiście czasami zdarzało, że ktoś przegiął – wtedy siadaliśmy razem z wiceprezesem, trenerem i wyjaśnialiśmy sprawę. Dwa czy trzy razy w mojej karierze działacza wlepialiśmy kary finansowe. Myślę, że to naprawdę niewiele jak na pięć lat pracy. Z większością problemów drużyna radzi sobie sama.

Co ostatnio wyprowadziło cię z równowagi? 

Jestem dość spokojnym człowiekiem. Czasami przerastają nas problemy związane z organizacją meczów, ale z racji infrastruktury czy liczby osób pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Irytuję się, ale nie wybucham, bo wiem, że dopiero się uczymy. Przed chwilą graliśmy z LZS-ami i problemów z wymogami nie było.

Pytam, bo ktoś mógłby pomyśleć, że twój wiek wpływa na sposób prowadzenia klubu, tymczasem ciężko znaleźć tu przejawy młodzieńczej fantazji i szarżowania. Jesteś wręcz – że tak to ujmę – dalece niekontrowersyjny. 

Tak staram się podchodzić do życia. Czasami kusi, żeby coś powiedzieć, ale wolę najpierw pomyśleć. Ja przede wszystkim jestem kibicem Odry i moja osobista satysfakcja związana z wynikami jest ogromna. Dlatego po prostu cieszymy się z tego, co mamy, bo doskonale znamy smak innej rzeczywistości. Radzimy sobie pomimo tego, że mamy najgorszy stadion czy słabsze możliwości finansowe. To daje pozytywnego kopa.

To jak w takim wieku ląduje się na stołku prezesa pierwszoligowego klubu? Wiadomo, że jesteś przedstawicielem sponsora, firmy swojego ojca, ale chyba nie tylko. 

Przede wszystkim chcę jeszcze raz zaznaczyć, że jestem związany z Odrą od zawsze. Chodziłem na stadion jeszcze w tych pamiętnych czasach. To znaczy w tych, o których wolelibyśmy zapomnieć, bo wtedy cieszyliśmy się ze zwycięstw, ale później wyszło to, w jaki sposób do nich dochodziło. Skończyłem studia w Krakowie i wróciłem do Opola. Rozpocząłem pracę w Sindbadzie, w dalszym ciągu to najważniejsze miejsce mojego zatrudnienia, ale ta firma i nasza rodzina z Odrą też jest związana od bardzo dawna. Pięć lat temu zostałem namówiony na wystartowanie w wyborach do zarządu, pracowałem w takim charakterze, aż w końcu zostałem prezesem.

Stołek prezesa był czymś, o czym myślałeś w wieku 18 czy 19 lat?

Nie, nic z tych rzeczy! Prawda jest taka, że nawet gdy zaczynałem pięć lat temu, trudno było znaleźć kogokolwiek, kto chciałby pociągnąć ten wózek. Każdy tylko mówił, co trzeba zrobić, ale nikomu się nie chciało. Bycie prezesem nie było moim pomysłem na życie. Tak naprawdę cały czas zastanawiam się, co będę docelowo w nim robił, bo mam świadomość, że to może być tylko tymczasowa przygoda. Załóżmy, że awansujemy do ekstraklasy. Będziemy musieli powołać spółkę akcyjną i być może jej właściciel uzna, że ktoś inny powinien przejąć ster. Nie obrażę się na to. Pracuję tu charytatywnie, zarabiam gdzie indziej.

Do kopania piłki nigdy cię nie ciągnęło?

Oczywiście, że ciągnęło. Cały czas staram się kopać amatorsko, ale problemy zdrowotne uniemożliwiły mi próbę spróbowania czegoś więcej.

A do sędziowania? Twój ojciec prowadził mecze Ligi Mistrzów, mecz o Superpuchar Europy, a nawet spotkanie Mistrzostw Świata we Francji. 

W tym środowisku dużo jest tych samych nazwisk, dlatego wolałem poszukać swojej drogi. Tata oczywiście bardzo dużo pomaga mi w codziennym działaniu, ale jako prezes w większym stopniu mogę popracować na swoje nazwisko. Przy czym nie obrażam się, gdy ktoś mówi, że otworzył mi jakieś drzwi. Jestem dumny z tego, co osiągnął w piłce.

Pamiętasz jego mecze? 

Jasne. Na szczęście w tym roku za sprawą Szymona Marciniaka się to zmieni, ale tata ciągle jest ostatnim sędzią głównym z Polski, który prowadził mecz na mundialu. Teraz wiele rzeczy wyleciało mi z głowy, ale kiedyś miałem bzika na tym punkcie. Był moment, że lepiej wiedziałem co posędziował, niż on sam.

Nie brakuje głosów, że tak naprawdę to on prowadzi ten klub z tylnego siedzenia. 

Pogodziłem się z tym i już nie walczę. Wrócę do pytania sprzed chwili. Czasami wyprowadza mnie z równowagi to, jak słyszę ludzi, którzy pojawili się przy tym klubie pół roku temu po awansie do pierwszej ligi. Dziś wszyscy wiedzą, co można zrobić lepiej. Chętnie każdego wysłucham, ale bardzo śmieszy to, że najgłośniej krzyczą ci, których nie było tu w drugiej i trzeciej lidze. Jeśli chodzi o relacje z ojcem, to jego pomoc jest ważna, bo lepiej zna środowisko: ma kontakty, obycie, świadomość zagrożeń. Ale nasza współpraca nie wygląda tak, że codziennie dyskutujemy. De facto robimy to najczęściej po meczach Odry, gdy siadamy w tym pomieszczeniu w gronie około dziesięciu osób. Czasami pytam o radę, ale coraz rzadziej. Częściej rozmawiamy o Sindbadzie. Nierzadko ma do mnie pretensje, że z internetu dowiaduje się o tym, że ktoś do Odry przyszedł lub odszedł.

Prowadzenie klubu potrafi uzależnić?

Tak. Szczególnie wtedy, gdy idzie. To daje paliwo, żeby jechać dalej. Gdyby ktoś pięć lub dziesięć lat temu, gdy byłem kibicem, powiedział, że na wyciągnięcie ręki będzie gra z Legią lub Lechem, popukałbym się w czoło.

W czym tkwi tajemnica waszego sukcesu, błyskawicznych awansów?

Gdybym potrafił z pełnym przekonaniem odpowiedzieć na to pytanie, to nie marzyłbym o grze z Legią czy Lechem, a pracował w którymś z tych klubów i robił z nim Ligę Mistrzów. Dla mnie wszystko zaczyna się od ludzi. Nas jest niewielu, ale to świetne jednostki, którym dobro Odry leży na sercu. W szatni jest podobnie, bo mamy kapitalną atmosferę. Pod tym względem na pewno jesteśmy w czołówce i to nie tylko pierwszej ligi. Dalej mamy to, co moim zdaniem jest błędem w wielu polskich klubach, czyli wymienianie połowy składu co pół roku. U nas jest on co najwyżej co okienko uzupełniany. Ciągle w składzie jest 6-7 zawodników, którzy grali u nas w trzeciej lidze, a dziś spokojnie radzą sobie na zapleczu ekstraklasy. To dla mnie duża satysfakcja, że wyciągnęliśmy takich ludzi. Rozwijamy się razem. Pierwsze kontrakty podpisywali na 500 złotych miesięcznie, a dziś widnieje na nich kwota dziesięć razy wyższa.

A czy to nie jest trochę tak, że po prostu włożyliście więcej pieniędzy i się udało? 

Nie. Nie znam dokładnych budżetów wszystkich klubów, ale rozmawiamy ze sobą, więc na tej podstawie mogę powiedzieć, jak to wyglądało. Najbogatsi byliśmy tylko na poziomie trzeciej ligi i to dopiero wtedy, gdy przegraliśmy awans z Polonią Bytom. W drugiej byliśmy już raczej na pozycjach pięć-osiem. Do Radomiaka nie mieliśmy nawet startu i do dziś nikt nie wie, czemu nie udało się temu klubowi awansować. Teraz w pierwszej lidze mamy czternaste miejsce, jeśli chodzi o budżet. No, góra  dwunaste. Czasami ktoś się na mnie obraża, bo nie wierzy, ale świadomie podkreślam na co nas stać. To, trochę wariackie, okienko transferowe w pierwszej lidze pewne rzeczy doskonale pokazało. Wiemy, za ile piłkarzy sprowadza na przykład Raków Częstochowa. Nie chcę wchodzić w ich kompetencje, ale uważam, że budowanie kominów płacowych nie jest dobre. Albo inaczej – nawet jeśli miałbym takie pieniądze, nigdy nie dałbym piłkarzowi kontraktu trzy razy większego od reszty szatni.

Mówimy o kwocie rzędu 20 tysięcy złotych miesięcznie? 

Z tego co wiem, najlepiej zarabiający zawodnicy w tej lidze otrzymują około 25 tysięcy netto. My jesteśmy bardzo daleko od tych kwot. Tym bardziej jestem pełen podziwu dla naszych piłkarzy. Na przykład premia za awans jest u nas zdecydowanie mniejsza niż u ligowych rywali, ale już zaznaczyliśmy, że to kwota minimalna. Zawodnicy wiedzą, że nie chowamy pieniędzy po kieszeniach, więc za dobrze wykonaną robotę chętnie się podzielimy. Mamy też inne argumenty. Na przykład takie, że od pięciu lat Odra nigdy nie spóźniła się z płatnościami. Wypłata nie jest tak wysoka jak w Sosnowcu, Katowicach, Tychach czy Częstochowie, ale zawsze dziesiątego ląduje na koncie.

Czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak istotne jest do dla piłkarzy. Myślimy: „skoro zarabia tak dużo, to może sobie pozwolić na czekanie”. 

To robi różnicę szczególnie w niższych ligach. Nasi piłkarze dostają oferty wyższe o dwa czy trzy tysiące złotych, ale w takiej sytuacji zazwyczaj wolą przedłużać kontrakt z nami. Różnie bywa za to wtedy, gdy rozmawiamy z kandydatami do gry w Odrze. Czasami takie rozmowy trwają kilkadziesiąt sekund. Słyszę kwotę, która jest dla nas nierealna i dziękuję. Nie staram się kombinować, podwyższać kontraktu w wyjściówkach i tak dalej. Krótka piłka, bo nie ma na tym poziomie piłkarzy, których chcielibyśmy ściągnąć za wszelką cenę.

Mówiło się, że ostatnio zostaliście przelicytowani przez klub z drugiej ligi. 

O kim mówimy?

O Wojciechu Łuczaku, który trafił do ŁKS-u. 

W tym przypadku to sam piłkarz zadzwonił do nas. Rozmawiał z nim wiceprezes, podobno przez 30 sekund, bo właśnie od razu podziękował. Nie będziemy brać udziału w licytacjach. Jeśli komuś zależy na rozwoju, to zawsze się dogadamy. Mogę się komuś narazić, bo pieniądze to drażliwy temat, ale jeszcze raz podkreślę, że najlepiej zarabiający piłkarze pierwszej ligi są przepłaceni. Nie mógłbym spojrzeć w oczy reszcie drużyny, gdybym dał komuś kontrakt na poziomie 30 tysięcy. Powiem więcej – w naszej firmie świetni specjaliści zarabiają na innym poziomie i też czułbym się z tym dziwnie. Wiadomo, że zestawianie zarobków piłkarzy i zwykłych ludzi to nie jest najlepszy pomysł, ale czasami warto pamiętać o proporcjach. Jeśli pojawią się większe pieniądze, zawsze będę starał się, by zawodnicy mieli okazje jak najwięcej podnieść z murawy.

Piłkarze bywają irytujący? Pytam, bo ludzie z backgroundem biznesowym często miewają o nich złe zdanie. 

Wiadomo, że fama krąży. Sam nasłuchałem się o tym jeszcze zanim zacząłem pracować w Odrze, choćby za sprawą taty. Dlatego też unikamy w Odrze pewnego typu piłkarzy. Powiedzmy, że chodzi o tych z przerośniętym ego. U nas to drużyna ma wykreować gwiazdy, a nie gwiazdy mają wykreować same siebie. Jeśli dziś popatrzysz na nasz skład, zobaczysz, że nie ma w nim kogoś, kto zdecydowanie wyrasta ponad drużynę. Oczywiście zawsze jest najlepszy strzelec, najlepszy asystent i tak dalej, ale to wynik pracy zespołu.

A jak współpracuje ci się z menedżerami? Jeden z działaczy opowiadał mi kiedyś, że nie spodziewał się tego, ilu piłkarzy są w stanie podesłać. 

Da się odczuć zmianę ilościową w stosunku do tego, co było niżej, ale u nas zawsze jest ta krótka piłka. Jeśli ktoś dzwoni w sprawie piłkarza za piętnaście tysięcy, to dziękuję i mówię, żeby odezwał się, gdy będzie miał takiego za sześć. Ewentualnie za osiem, jeśli będzie mowa o kimś bardzo dobrym. Rozmawialiśmy ostatnio z zawodnikiem, który rozwiązał swój kontrakt w ekstraklasie. 33 lata. Wydawało nam się, że jest w naszym zasięgu, ale przeżyliśmy szok.

Stal Mielec chyba też nie dała rady spełnić tych oczekiwań, ale Miedź Legnica już tak. 

Wiem, że w tej lidze jest wielu, których stać. Do Stali Jakub Arak też nie poszedł grać za pięć tysięcy złotych. Tam jest ciśnienie na awans, bo uwierzyli, że w tym roku może się udać i chwała im za to, że znaleźli środki. My pod wieloma względami trochę nie pasujemy do towarzystwa. Nie mamy dyrektora sportowego, całego działu skautingu czy marketingu. Zawodnicy z przeszłością w innych klubach są mocno zdziwieni tym, że przy podpisywaniu podsuwamy im cztery kartki. Pytają, czy to jakiś wstęp! Czasami oczywiście konsultujemy się z prawnikiem, ale 90% umów piszę sam. Może to wygląda śmiesznie, ale skoro coś jest głupie i działa, to najwyraźniej nie jest tak głupie, jak mogłoby się wydawać. To Odra jest klubem, który w ciągu trzech ostatnich lat zrobił największy postęp.

Z czasem jednak będziecie musieli odejść o tej prowizorki, jeśli mierzycie wysoko. 

Staramy się zatrudnić nowe osoby, ale pojawia się choćby taki problem, że nie mamy gdzie ich posadzić. Ale nie chcę też robić tego na siłę. Chyba wyniosłem to z biznesu, że jeśli mam kogoś zatrudnić, to muszę być pewien, że dam takiej osobie robotę od wtorku do soboty. Jeśli miałaby przez trzy dni grać w pasjansa i siedzieć na Facebooku, to nie ma sensu.

Co sobie pomyślałeś, gdy pierwszy mecz w tym sezonie przerżnęliście 0-5 z trzecioligowym Świtem z Pucharze Polski? 

Wcześniej byłem w Opolu persona non grata, bo zmieniliśmy trenera, który zrobił dwa awanse. W jego miejsce przyszedł szkoleniowiec, który przez ostatnie półtora roku nie pracował, a wcześniej nie miał spektakularnych wyników. Nigdy nie odebrałem więcej telefonów od dziennikarzy. Wiedziałem, że do tego pierwszego spotkania podeszliśmy prosto z obozu. Ba! Gdzieś tam z tyłu głowy chodziło to, że dla beniaminka, który wszedł do ciężkiej ligi, porażka nie będzie zła.

Odpadnięcie z Pucharu Polski to jedna sprawa, ale styl był po prostu kompromitujący. 

Do tego zmierzam. 1-2 byśmy mogli spokojnie przełknąć, ale nie 0-5. Byłem załamany. Wiedziałem, że mamy czas, ale pomyślałem, że fajnie byłoby zniknąć na jakiś urlop aż do startu ligi! W drodze z Nowego Dworu wszyscy milczeli, ale wzięliśmy to na klatę. Później przyszedł mecz z Łęczna, 3-0 ze spadkowiczem, więc strach zastąpiła euforia.

To dlaczego trzeba było zwolnić trenera Furlepę, który zrobił dwa awanse? Te telefony były zrozumiałe, bo to przedziwna decyzja. 

Może z waszej perspektywy, ale w późniejszych rozmowach z ludźmi z otoczenia znajdowałem większe zrozumienie dla naszej decyzji. Bardzo szanujemy trenera, nigdy nie powiemy o nim złego słowa i kibicujemy mu w Kluczborku, ale w pewnym momencie nasze wizje zaczęły się rozmijać. Oczekiwaliśmy innych rzeczy, niż trener mógł zaproponować. Jego podejście było dosyć archaiczne, oparte na starych metodach, a my chcieliśmy współpracować z kimś, komu na przykład nieobce są wszelkie nowinki. To była trudna decyzja, ale też taka, którą trzeba było podjąć. Później kilkukrotnie spotkaliśmy się z trenerem i udało nam się dogadać. Myślę, że może być z tych warunków rozstania zadowolony, my trochę mniej, bo sporo nas to kosztowało, ale byliśmy tego świadomi.

Przegląd Sportowy nakreślił scenariusz, według którego piłkarze mieli wręcz ustalać taktykę za plecami trenera. 

Nie chciałbym wchodzić w szczegóły i tajemnice szatni.

A skąd pomysł na trenera Smyłę? Sam wspomniałeś, że to nie był oczywisty wybór.

Spotkaliśmy się z sześcioma kandydatami i trochę to trwało, ale trener Smyła przekonał nas swoim rozsądnym podejściem. Znał nasze potrzeby. Mieliśmy świadomość, że nie mamy drużyny, w której o wyniku zadecydują indywidualności, więc trzeba budować od tyłu. I to się udało. Podjęliśmy taką decyzję, ale mam taką małą satysfakcję, że w zasadzie prawie wszyscy trenerzy, których sondowaliśmy w przeszłości, funkcjonują albo w czołówce pierwszej ligi, albo nawet w ekstraklasie.

Wracając do pieniędzy, za sprawą ministra Patryka Jakiego zyskaliście możnego sponsora w postaci Grupy Azoty.  Aż trudno uwierzyć, że do finansowej czołówki ciągle wam daleko. 

Największym sponsorem klubu od lat pozostaje firma ECO i bardzo cenimy sobie tę współpracę. Oczywiście pojawienie się każdego innego sponsora cieszy – szczególnie, że to wsparcie Azotów jest spore. Zaangażowanie ministra było ważne, doceniam to, ale nie chciałbym wchodzić w te meandry polityczne, bo uważam, że trzeba mocno oddzielać to od sportu. Nigdy nie będzie tak, że polityk będzie u nas o czymś decydował. Przynajmniej dopóki ja tu jestem. Marka Azoty działa na wyobraźnię, ale też nie jesteśmy wspierani w takim stopniu jak choćby Pogoń Szczecin.

Coraz mocniej pomaga też miasto. 

Gdy przeczytałem, że Piast Gliwice dostał z miasta siedem milionów złotych, to powiedziałem, że nie wiedziałbym, co zrobić z pięcioma! Mówimy o klubie, który w hierarchii polskiej piłki jest tylko dwa miejsca przed nami… Dalej: w Opolu bardzo cieszymy się z deklaracji prezydenta, że dostaniemy półtora miliona, co jest kwotą trzykrotnie wyższą niż ostatnio, a w całej Polsce jest głośno, że Raków dostaje niecałe dwa miliony. Uważam, że generalnie problemem polskiej piłki są olbrzymie pieniądze płacone z budżetów miejskich. Takie wydaje się najlepiej, bo są „niczyje”. A klub, który dostaje wiele milionów, nie ma żadnej motywacji, by pozyskać firmę prywatną, która da mu tysiąc złotych. Znam przypadki absurdów z tym związanych. Proszę wyobrazić sobie taką sytuację. Osoba decyzyjna z miasta mówi, że klub potrzebuje więcej sponsorów prywatnych. W związku z tym klub zawiera z firmami umowy na takiej zasadzie, że sponsor wstępuje do klubu biznesu za tysiąc złotych, ale dzięki temu dostaje wyłączność na przykład na suplementy diety, na których robi marżę w wysokości dziesięciu tysięcy. Totalnie niekorzystane dla klubu, ale można się pochwalić pozyskaniem kogoś nowego, nikt się już nie czepia i a miasto pompuje pieniądze jeszcze chętniej.

Wam Matsui sponsora z Japonii nie przyprowadził? 

Mogę powiedzieć, że jego losami mocno interesował się prezes jednego z japońskich koncernów w Polsce i nawet liczyliśmy na jakąś współpracę, ale się nie udało. Niemniej jednak to, co działo się wokół Matsuiego, przechodziło nasze oczekiwania. Dla mnie to fenomen, że ludzie potrafili przylatywać do nas z Japonii specjalnie dla niego. Gościliśmy zarówno dziennikarzy, jaki i zwykłych kibiców. Często zdarzało się też, że Japończycy przyjeżdżający do Europy na wycieczki wykorzystywali dzień wolny na wypad do Opola. Według badań Odra stała się drugim najpopularniejszym polskim klubem w Japonii, a informacji na temat samego Opola szukało pół miliona Japończyków. Świetna reklama, która zapewne kosztowałaby dużo pieniędzy. Przy czym sam Matsui prosił nas o to, byśmy pomagali mu unikać rozgłosu. Dlatego wyjechał z Japonii – był zmęczony popularnością. W duecie z żoną, która jest jeszcze bardziej popularna, nie mógł wyjść z domu. Trochę nie dowierzaliśmy, że zawodnik z takim CV chce do nas trafić za niewielkie pieniądze, ale przyjechał.

I równie szybko wyjechał. 

Problemem było to, że trochę za późno trafił do drużyny. Dobrze nam szło, więc ciężko było o zmiany w składzie, bo za samo nazwisko nikt u nas do niego nie wskoczy. Dostawał szanse, ale przyszły też urazy. Do tego dochodziły problemy rodzinne, o których wiedzieliśmy już w momencie podpisywania kontraktu, dokładnie chodzi o chorobę syna. Przed okresem przygotowawczym pojawiła się kwestia jego powrotu do kraju z tego powodu, on sam też nie był usatysfakcjonowany liczbą minut na boisku, więc podaliśmy sobie ręce.

Mówiliśmy, że Stal wyczuła szansę na awans, wspomnieliśmy o Rakowie, zbroją się też inni, a co z wami?

Zrobiliśmy dwa transfery, które nas wzmocniły. Niektóre kluby poszły szerzej, ale ja jestem przeciwnikiem rewolucji. To obecni zawodnicy wywalczyli drugie miejsce po jesieni i im należy zaufać. Cieszę się z tego, że nie jesteśmy wymieniani w gronie faworytów. Niech inni maja presję. Oni muszą, my możemy.

Załóżmy jednak, że ten awans będzie. Co wtedy?

Cieszylibyśmy się. Wymogi trochę przerażają, ale do odważnych świat należy. Pierwszym krokiem jest powołanie spółki akcyjnej. Główny problem widać za oknem.

W przypadku awansu gracie poza Opolem? 

Najbliższym miastem, w którym stadion spełnia wymogi, są Gliwice, dobrze żyjemy też z Tychami i wstępnie sondowaliśmy ten temat. Niedawno pojawiło się zapytanie ze strony miasta, co ewentualnie trzeba zrobić u nas i rozmawiamy. Nawet nie wiemy, czy ten stadion można doprowadzić do takiego stanu, że będzie się nadawał. Myślę, że największy problem może być z Live Parkiem i ich wymaganiami, ale jak będzie, zobaczymy.

Niedawno padła deklaracja, że nowy stadion w Opolu powstanie, ale wiceprezes mówił mi, by wstrzymać się z gratulacjami do momentu wbicia łopaty. 

Oczywiście. Jestem szczęśliwy z tego powodu, ale wiem, jak to wyglądało w innych miastach – od deklaracji do budowy bardzo długa droga. Na razie w marcu ma być przetarg na koncepcję. Na jej podstawie ma być wykonana praca dokumentacyjna. Dopiero później jest przetarg budowlany. Przy ewentualnych rozbieżnościach może się okazać, że wrócimy do punktu wyjścia. Nasz prezydent jest człowiekiem słownym, ale musimy poczekać. I działać, bo przecież za chwilę ten stadion może przestać spełniać wymogi pierwszej ligi. Gdyby ktoś bardzo chciał, to już mógłby się do pewnych rzeczy przyczepić.

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI

ROKI KONIEC

Najnowsze

Hiszpania

Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Antoni Figlewicz
0
Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Komentarze

14 komentarzy

Loading...