Reklama

Trudna sztuka zarządzania sukcesem według Jurgena Kloppa

redakcja

Autor:redakcja

17 stycznia 2018, 12:20 • 5 min czytania 29 komentarzy

Wielkie zwycięstwa potrafią być inspirujące. Odwracać losy sezonu. Euforia, jaką za sobą niosą – natchnąć do niesamowitej serii zwycięstw. By wspomnieć rekordową passę Manchesteru City, której jednym z pierwszych meczów (drugim) było 5:0 z Liverpoolem. Tym samym Liverpoolem, który powinien na niedzielnym 4:3 z Obywatelami zbudować swój sukces w obecnych rozgrywkach. 

Trudna sztuka zarządzania sukcesem według Jurgena Kloppa

To 4:3 – choć rozmiary zwycięstwa są przecież pięć razy mniejsze niż tego City nad Liverpoolem w pierwszej części sezonu – wcale nie ma mniejszej wymowy od tamtej wiktorii The Citizens. The Reds zatrzymali na ostatniej prostej pochód niepokonanej ekipy Pepa Guardioli na mecz przed wyrównaniem rekordowej serii Liverpoolu z lat 1986-87, kiedy to ekipa Kenny’ego Dalglisha dobiła do 31 spotkań bez porażki. Uczynili Jürgena Kloppa jedynym szkoleniowcem, który po rozegraniu przynajmniej 10 meczów przeciwko ekipom Guardioli, ma z nim korzystny bilans.

Sprawili, że zespół typowany od paru ładnych tygodni na nowych Invincibles podobne marzenia musi odłożyć w czasie. Przynajmniej do kolejnego sezonu.

Reklama

Klopp w teorii ma więc na czym budować. W Dortmundzie udowadniał nie raz i nie dwa, że zwycięstwa w meczach z najmocniejszymi rywalami (czyt. głównie z Bayernem) stanowiły jednocześnie zapowiedź tego, że kolejne tygodnie będą upływać pod znakiem zwycięstw Borussii. Jak po 3:0 na Allianz Arena w kwietniu 2014, gdy Borussia po wygranej nad Bawarczykami zakończyła sezon ligowy trzema wiktoriami i remisem w Leverkusen. Czy po 1:0 dwa lata wcześniej, kiedy to BVB w drodze po mistrzostwo Niemiec wygrała wszystkie spotkania do końca rozgrywek, z rozpędu pokonując Bayern raz jeszcze, w finale Pucharu Niemiec, aż 5:2.

Nieprzypadkowo jednak na początku wcześniejszego akapitu użyty jest zwrot „w teorii”. Praktyka, od kiedy Klopp został trenerem Liverpoolu, wygląda nieco inaczej. Fakty są takie, że wygrane w najbardziej prestiżowych spotkaniach – czyli z rywalami z obecnego top six – raczej Liverpool wyhamowywały niż sprawiały, że ruszyła maszyna i nikt nie zatrzyma. Takich wygranych w Premier League Klopp zaliczył już całkiem sporo – trzy razy ogrywał Manchester City (licząc z niedzielnym meczem, już cztery), trzykrotnie pokonywał Arsenal, raz pokonał też Chelsea. Tylko że większość tych meczów wcale nie była kamieniem węgielnym pod kolejne sukcesy.

Po 4:1 z Manchesterem City (15/16): 3 wygrane w 7 kolejnych meczach
Po 3:0 z Manchesterem City (15/16): 3 wygrane w 7 kolejnych meczach
Po 4:3 z Arsenalem (16/17): 5 wygranych w 7 kolejnych meczach
Po 2:1 z Chelsea (16/17): 6 wygranych w 7 kolejnych meczach
Po 1:0 z Manchesterem City (16/17): 1 wygrana w 7 kolejnych meczach
Po 3:1 z Arsenalem (16/17): 4 wygrane w 7 kolejnych meczach
Po 4:0 z Arsenalem (17/18): 1 wygrana w 7 kolejnych meczach

Tylko początek sezonu 16/17, kiedy Liverpool nie miał zamiaru się zatrzymywać i pod jego koła wpadali kolejni rywale, zaprzecza postawionej tezie. Najgorzej wygląda zaś tak naprawdę ekipa The Reds… po wygranych z City. Żadna z nich – a przecież były i te wysokie, imponujące, nakazujące myśleć, że oto drużyna Kloppa jest w najwyższej dyspozycji – nie prowadziła do wygrania ponad 50% kolejnych siedmiu spotkań. Najgorzej było w poprzednim sezonie, gdy po wiktorii 1:0 nad zespołem Pepa Guardioli na zakończenie roku (która była zresztą czwartym ligowym zwycięstwem z rzędu) ,Liverpool wygrał tylko 1 z 10 meczów (!) – ten z Plymouth w powtórce 3. rundy FA Cup. Ale właściwie po każdej większej wygranej szybko przychodziła dziwna, niemająca prawa się wydarzyć wpadka. A to jakieś 0:2 ze spadającym niedługo później z ligi Newcastle, a to 0:2 z Burnley sześć dni po wbiciu czterech goli Arsenalowi, a to znów 2:2 z Sunderlandem na trzy dni po wygranej z The Citizens.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie jest moim celem gaszenie entuzjazmu kibiców LFC czy zapowiadanie, że 4:3 z liderem i pewnie przyszłym mistrzem Anglii, jest zwiastunem trudnego okresu Liverpoolu. Na euforię zdecydowanie jest pora, szczególnie że żaden zespół poza City w najlepszych meczach nie zrobił na mnie w tym sezonie tak oszałamiającego wrażenia, jak Liverpool do 75. minuty meczu z Obywatelami. Kiedy to Robertson swoim szaleńczym biegiem od zawodnika do zawodnika jakby symbolicznie zakończył okres piekielnie agresywnego pressingu The Reds. Że nie starczyło na niego sił w ostatnim kwadransie – przy takiej intensywności trudno się dziwić.

Klopp jednak wiele razy przerabiał już na Anfield sytuację, w której za głośnymi zwycięstwami, które zajmowały większość czasu antenowego programów o Premier League, a także pierwsze strony sportowych gazet, nie szły wygrane „cichsze”. Z rywalami o mniejszym potencjale kadrowym niż Chelsea, Arsenal czy City. Szczególnie w poprzednim sezonie było to aż nazbyt widoczne. Liverpool zdobył najwięcej punktów w meczach z rywalami z top six, a jednak zajął dopiero czwarte miejsce w lidze, bo nie potrafił za ciosem pójść, gdy rywal wydawał się zdecydowanie mniej wymagający.

Reklama

Tak bowiem wyglądały mecze zespołów top six między sobą w sezonie 2016/17:

Zrzut ekranu 2018-01-17 o 11.38.38

Tak skonstruowana na ich podstawie mała tabela, którą bezapelacyjnie wygrywa Liverpool:

Zrzut ekranu 2018-01-17 o 11.37.59

A tak natomiast – tabela top six uwzględniająca mecze z resztą ligi (zespołami 7-20) w sezonie 2016/17, w której The Reds byli zdecydowanie najgorsi:

Zrzut ekranu 2018-01-17 o 11.45.16

Nie zapominajmy też, że Liverpool dopiero co stracił Philippe Coutinho. Zawodnika absolutnie genialnego, który nie raz i nie dwa ustrzegł swoich kolegów przed większą liczbą wpadek z drużynami dołu tabeli. Doprawdy mało w Premier League w ostatnich latach było zawodników, którzy z pół metra kwadratowego wolnej przestrzeni potrafili robić taki użytek, jak Brazylijczyk. Najlepszym tego symbolem był jeden z pożegnalnych goli magika na Anfield – ten ze Swansea w jego 200. występie dla Liverpoolu. Krótkie przyjęcie i strzał oddany tak błyskawicznie, że choć Federico Fernandez próbował doskoczyć, zwyczajnie nie dał rady.

To, że The Reds bez Coutinho uporali się z City nie oznacza, że nie będą z powodu jego braku jeszcze nie raz i nie dwa cierpieć. Spektakularne, wysokie zwycięstwo, do którego doprowadziły gole pozostałych zawodników z Fantastycznej Czwórki LFC, a także bramka tymczasowego następcy Brazylijczyka – Alexa Oxlade’a Chamberlaina, na moment odwlekły dyskusję o transferze pomocnika do Barcelony – owszem. Ale ona wróci.

Przed Jürgenem Kloppem zapowiadają się więc tygodnie prawdy, w których jego zespół, chcąc wywalczyć o ligowe podium, nie może powielić błędu z poprzednich rozgrywek. Tygodnie, w których ma szansę dowieść, że umiejętność krzyżowania planów zespołom Pepa Guardioli to niejedyna umiejętność, którą zabrał ze sobą z Niemiec do Anglii. Że nie zapomniał także, jak zarządzać pojedynczym sukcesem, by z nieco mniejszych cegiełek zbudować na nim coś znacznie większego.

SZYMON PODSTUFKA

Poprzednie odcinki Angielskiej Roboty znajdziesz TUTAJ (KLIK)

Najnowsze

Ekstraklasa

Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy

Piotr Rzepecki
1
Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
10
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Anglia

Anglia

Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship

Szymon Piórek
0
Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship
Anglia

Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Bartosz Lodko
6
Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup
Anglia

Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha

Maciej Szełęga
1
Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha

Komentarze

29 komentarzy

Loading...