Reklama

Dzień dobry, jestem z MKOl-u. Gdzie jest mój czerwony dywan?

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

13 stycznia 2018, 12:49 • 8 min czytania 7 komentarzy

„Magia igrzysk olimpijskich” to slogan wciskany już tylko kibicom. Wiedzą coś o tym miasta, które muszą wyczarować skądś miliardy na ich przygotowanie, dlatego też coraz więcej z nich wypisuje się z tej drogiej zabawy. Międzynarodowy Komitet Olimpijski, który w mękach wybrał gospodarza zimowych igrzysk w 2022 r., ma więc problem. W znalezieniu partnerów nie pomaga też to, że działacze MKOl-u chcą być traktowani tam jak gwiazdy rocka. Bo przecież normalni ludzie nie wymagają przyjęcia w pałacu królewskim, niemalże izolacji od zwykłych mieszkańców, czy podstawiania limuzyn z prywatnymi kierowcami.

Dzień dobry, jestem z MKOl-u. Gdzie jest mój czerwony dywan?

***

Mówi się, że w życiu pewne są tylko śmierć i podatki, ale do tego zestawu spokojnie można jeszcze dorzucić igrzyska olimpijskie, na których nie da się zarobić. Chodzi oczywiście o miasta-organizatorów, które bankiet wyprawiają, bo MKOl swoje zawsze przytuli. Przede wszystkim na sprzedaży praw do transmisji oraz logo z pięcioma kółkami.

Liczby mówią wszystko. Według danych z „IOC Annual Report 2016”, ten finansowo-organizacyjny moloch tylko w latach 2013-2016 – obejmującym więc zimowe igrzyska w Soczi i letnie w Rio – wyciągnął 5,7 mld dolarów. Aż 73 proc. tej góry pieniędzy stanowiła właśnie sprzedaż praw telewizyjnych. MKOl coraz lepiej rozkręca swój model biznesowy, bo w latach 2009-2012 zarobek był o prawie 8 proc. skromniejszy. W napełnianiu kieszeni ogromnie pomagają oczywiście też sponsorzy, a z tymi nigdy nie było problemu. Coca-Cola, McDonald’s, Toyota, Bridgestone, Visa, Panasonic, Samsung, Procter & Gamble…

Nasze relacje to coś więcej niż reklama. To partnerstwo – podkreślał jednak szef MKOl-u Thomas Bach. Komitet wydaje oczywiście część tych pieniędzy w ramach różnych programów i partycypuje w organizacji igrzysk, ale zdecydowana większość kosztów pozostaje po stronie gospodarzy. Liczenie słupków finansowych jest więc w Lozannie całkiem przyjemną robotą.

Reklama

W Nagano woleli zniszczyć dokumentację

Olimpijska rodzina szykuje się wprawdzie do Pjongczang, ale działacze z tyłu głowy na pewno mają, że już w przyszłym roku czeka ich wybór gospodarzy na lata 2026 i 2030. I patrząc na to, w jak kiepskiej atmosferze odbywał się ostatni konkurs na organizatora w 2022 r. (ostatecznie wybrano Pekin), najbliższy też może iść jak krew z nosa. Jeden z faworytów, czyli Innsbruck, już się wyłamał. Tyrolczycy powiedzieli „nie” w referendum.

Wybór gospodarza zimowych igrzysk jest trudniejszy niż w przypadku letnich. Samo przygotowanie imprezy jest wprawdzie tańsze, ale znacznie niższa jest również wartość marketingowa i zainteresowanie kibiców. Kiedy latem do Rio zjechało ponad 11 tys. sportowców z 207 krajów, zimowe Soczi przyjęło mniej niż 3 tys. z 88 krajów. Mówiąc inaczej, wiele państw ma gdzieś rywalizację na śniegu. No i tradycyjnie z góry należy założyć, że obiekty – które trzeba przecież utrzymywać także po zawodach – będą studnią bez dna. Organizacja igrzysk jest więc tak naprawdę minimalizowaniem strat. Dlaczego niektóre miasta mimo to zgłaszają swój akces? Można je podzielić na dwie grupy: bogatsze widzą w tym po prostu prestiż, a pozostałe także okazję na uzupełnienie brakującej infrastruktury (drogi, dworce, lotniska itd.) i rozkręcenie turystyki.

Przygotowanie zimowych IO to wydatki liczone w miliardach dolarów. Dla przykładu, ostatnie w Soczi pochłonęły rekordowe 51 mld. Szukając informacji o budżetach igrzysk pojawiają się przeróżne liczby, ale w przypadku wcześniejszych edycji oparliśmy się na raporcie „Olympic Proportions: Cost and Cost Overrun at the Olympics 1960-2012”, który przygotował Uniwersytet Oksfordzki. Według tego badania, budżety kształtowały się następująco: Vancouver 2010 – 2,3 mld, Turyn 2006 – 4,1 mld, Salt Lake City 2002 – 2,3 mld, Nagano 1998 – 2,3 mld (chociaż rzeczywista dokumentacja finansowa została ponoć spalona przez członków komitetu organizacyjnego), Lillehammer 1994 – 1,9 mld, Albertville 1992 – 1,9 mld, Calgary 1988 – 1 mld, Sarajewo 1984 – 0,01 mld, Lake Placid 1980 – 0,4 mld.

Kupa forsy, chociaż oczywiście wszędzie zakładano, że koszty będą znacznie niższe. Przekroczenie o kilkadziesiąt procent było więc standardem, ale w niektórych przypadkach budżety przytyły nawet o kilkaset procent.

2-cost-overruns-of-the-olympic-games-99c2

Reklama

Takie liczby nie mogą się podobać zarówno organizatorom, jak i mieszkańcom. Przypadki wycofania się kandydatów zdarzały się już wiele lat temu (Denver zrobiło to nawet już po wybraniu na gospodarza IO 1976), ale najlepszym przykładem był wspomniany już konkurs na 2022 r. Pierwotnie chęć wzięcia tego na siebie, oprócz Pekinu, wyraziły jeszcze Ałmaty, Sztokholm, Lwów, Oslo i Kraków. Cztery ostatnie wycofały swoje kandydatury. W niektórych przypadkach był to efekt chłodnej finansowej kalkulacji, w innych bardzo ostrej reakcji społeczeństwa, które uważało, że takie wydawanie pieniędzy to jak palenie nimi w piecu.

„W MKOl-u jesteśmy spaleni na długie lata”

W przypadku Krakowa zagrało to drugie, chociaż zapowiadało się obiecująco. Stolica Małopolski uzyskała bowiem solidne gwarancje rządowe. Ugoszczenie sportowców miało kosztować około 21 mld złotych, a poszczególne dyscypliny, oprócz Krakowa, planowano rozgrywać także w Katowicach, Myślenicach, Oświęcimiu, wspomnianym „Zakopcu” i na Słowacji, gdzie przymierzano narciarstwo alpejskie. Mieszkańcy byli jednak oburzeni skalą wydatków, co pokazali w maju 2014 r. podczas referendum. Aż 70 proc. głosujących opowiedziało się przeciwko organizacji igrzysk.

Pomysłodawców dobił jeszcze raport Najwyższej Izby Kontroli. Wyliczono w nim, że na proces ubiegania się Krakowa o przyznanie roli gospodarza wydano prawie 11 mln zł. A stowarzyszeniu Komitet Konkursowy Kraków 2022 i ministrowi sportu wytknięto, że finansowanie z budżetu państwa powinno zostać przyklepane dopiero po sprawdzeniu, czy lokalna społeczność w ogóle tej imprezy chce. Jak się okazało, ta od igrzysk wolała chleb.

– Po tych kilku latach mam poczucie straconej szansy. Oczywiście byłaby to kosztowna impreza, ale mając zagwarantowane wsparcie ze strony rządu, nie obciążałoby to aż tak strasznie budżetu miasta i województwa – mówi prof. Szymon Krasicki, były trener biegów narciarskich i wiceprzewodniczący komitetu „Kraków ZIO 2022”, który miał już wcześniej doświadczenie w podobnych projektach. Pracował m.in. przy organizacji igrzysk w Sarajewie w 1984 r., jednocześnie szkoląc zawodników z Jugosławii.

– Oczywiście poziom życia w Krakowie jest znacznie wyższy niż w ówczesnym Sarajewie, ale wciąż brakuje nam wielu elementów podstawowej infrastruktury komunikacyjnej. Była szansa to zmienić i tych pieniędzy nie musiał wyściubić sam Kraków – dodaje. – Żałuję tej szansy, bo uważam, że igrzyska zostałyby dobrze zorganizowane, tak jak dobrze zorganizowano piłkarskie Euro. To co się jednak stało, na długie lata zamknęło Polsce starania o przygotowanie takiej imprezy. W MKOl-u Kraków jest spalony. Obowiązywała niepisana zasada, że raz igrzyska odbywają się na jednym kontynencie, innym razem na kolejnym. Wtedy jak ulał pasowało, żeby w 2022 r. zrobić to w Europie. Rezygnacja europejskich miast była jednak kolejnym już sygnałem, że to zbyt droga impreza. Międzynarodowy komitet to zresztą wie, dlatego postąpił sprytnie cedując to na poszczególne federacje i stawiając dosyć wygórowane wymogi.

Open bar i koktajl u króla

Skoro jesteśmy już przy wymogach, warto też poruszyć temat tych dotyczących samych oficjeli MKOl-u. Nie są to może rzeczy, które zarżnęłyby budżet organizatorów, ale sprawiają, że członkowie komitetu kojarzą się jako grupa gości pławiących się w luksusach. Najgłośniej o ich standardach życia zrobiło się pod koniec 2014 r., kiedy rząd Norwegii poinformował, że Oslo odpuszcza sobie organizację igrzysk.

Stało się to wtedy, gdy w stawce pozostał już tylko Pekin, Ałmaty i właśnie stolica Norwegii. W przypadków Skandynawów decydujące nie było jednak referendum, ale decyzja Partii Konserwatywnej i premier Erny Solberg. Poszło oczywiście o gigantyczne koszty imprezy, ale symboliczna stała się przede wszystkim długa lista życzeń, które miałyby umilić pobyt działaczom. Zawartość opasłego informatora opisały norweskie media. O ile z niektórymi punktami ciężko było dyskutować, bo odnosiły się np. do kwestii komunikacyjnych w mieście i zamknięcia szkół na czas igrzysk, to przy niektórych można było przecierać oczy ze zdumienia.

Zacznijmy od samego przylotu, bo członkowie MKOl-u musieliby mieć zagwarantowane oddzielne wyjście z samolotu i lotniska. Jak pisał dziennik „Dagbladet”, gdyby już dotarli do hotelu (nie mogło być tam oczywiście gości z zewnątrz), obsługa miała ich witać z uśmiechem, a w pokojach wymagali oficjalnego, pisemnego powitania od szefa norweskiego komitetu olimpijskiego i menadżera hotelu. Zaznaczono nawet to, że na stoliku miałyby leżeć ciastka i świeże owoce. Gdyby natomiast działacze byli spragnieni, hotelowy bar miałby być otwarty do późnych godzin nocnych, ale oprócz alkoholi, pozostałe produkty musiałyby mieć brand Coca-Coli. Zaznaczono nawet konieczność „regularniej wymiany” posiłków, gdyby te zdążyły wystygnąć…

A gdyby trzeba było nieco popracować w sali konferencyjnej (koniecznie z prostokątnym stołem), temperatura nie mogłaby mieć tam mniej niż 20 stopni. Pracownicy obsługi musieliby być też gotowi na natychmiastową naprawę wszelkich usterek, gdyby tylko cokolwiek zepsuło się w „emkaolowskim” pokoju. Wymagano też, aby w hotelu był sklep, oczywiście bez produktów firm, które nie sponsorują igrzysk.

Oficjele przyjechaliby tam do pracy, dlatego w gotowości musiałyby czekać samochody z kierowcami na wyłączność. Natomiast już na stadionie, podczas ceremonii otwarcia i zamknięcia igrzysk, organizatorzy mieliby obowiązek zapewnić im barek z winem, piwem oraz wysokiej jakości przekąskami. Podkreślono także, że „nawigacja” na stadionie musiałaby być taka, aby można było szybko przemieścić się między miejscami siedzącymi a pomieszczeniami konferencyjnymi. Nie trzeba chyba dodawać, że za to wszystko mieli zapłacić gospodarze.

Norwegów najbardziej zbulwersowało jednak to, że na liście znalazło się przyjęcie koktajlowe w pałacu królewskim, które – jak donosiły media – miało zostać wyprawione na koszt dworu. Było to jawne wpraszanie się, chociaż etykieta nakazuje czekać na zaproszenie od monarchy.

– Sam współpracę z przedstawicielami komitetu wspominam dobrze. Profesjonaliści, zawsze podchodzili z uśmiechem, otwartymi ramionami. Chociaż MKOl na pewno tracił wizerunkowo na pewnych działaniach. Nie wiem ile w tym prawdy, ale słyszałem, że po tym okresie, kiedy rezygnowały kolejne miasta, oni z części tych niepotrzebnych, drażniących ludzi wydatków, zaczęli rezygnować – mówi prof. Krasicki, chociaż jak dodaje, Kraków, który swoją kandydaturę wycofał wcześniej, takiej listy życzeń nie otrzymał.

– Być może dlatego, że u nas nie ma króla?

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

7 komentarzy

Loading...