Reklama

Specjalista od awansów. Poznajcie trenera lidera I ligi

redakcja

Autor:redakcja

01 grudnia 2017, 11:01 • 17 min czytania 5 komentarzy

Krzysztof Brede, trener lidera I ligi, jako zawodnik zrobił cztery awanse. Teraz z Chojniczanką chce zrobić piąty, a pierwszy w roli szkoleniowca.

Specjalista od awansów. Poznajcie trenera lidera I ligi

To trenerski pasjonat, który kocha pracować. Szlify zbierał jako asystent Probierza, z którym spędzał więcej czasu niż… z rodziną, a o którym mówi tak: „Codziennie bierze z piłki nożnej wielkimi garściami i się tym zwyczajnie nie męczy”. Pracę na własne konto Brede zaczyna więcej niż obiecująco. Zapraszamy.

***

Jak to się stało, że zaczął się pan interesować futbolem?

Wracamy do lat 80., w których, jak wiemy, zbyt wielu rozrywek nie mieliśmy. Najlepszym wyborem było więc wyjście na dwór. Jakieś gry, zabawy, jednak ja, z uwagi na popularność tego sportu, zacząłem grać w piłkę. Wtedy całe dnie spędzało się na świeżym powietrzu. Gdy skończyłem te osiem, czy dziewięć lat kolega grający w Lechii namówił mnie bym spróbował i żebym dołączył do niego. Pamiętam, że sam trening rozpoczął się bardzo wcześnie, ale mimo to wsiadłem w tramwaj i pojechałem, by zobaczyć jak to jest ćwiczyć w profesjonalnym klubie.

Reklama

Pana koledzy wspominają o tym, że zaczął pan na bramce. 

Starym zwyczajem, jako że byłem nowy, to stanąłem na bramce. Dopiero po kilku treningach zostałem przesunięty do przodu. Potem przeprowadzono selekcję, którą udało mi się przejść pozytywnie i tak to się zaczęło.

Po epizodzie bramkarskim, ostatecznie został pan już na zawsze na pozycji środkowego obrońcy. Miał pan jakiś wzór na swojej pozycji?

Wtedy każdy miał jakiś swój piłkarski autorytet. Wiadomo, Diego Maradona, po mistrzostwach świata w 1990 roku byli to Salvatore Schillaci i Lothar Matthaus. Głównie na nich były zwrócone oczy całego piłkarskiego świata.

To też totalnie inne czasy.

Właśnie. Nie było takiego rozgłosu medialnego, przez co ramówki telewizyjnie nie znajdowały miejsca dla meczów. Zawsze czekało się na tę godzinę, w której wybrzmiewał pierwszy gwizdek. Dla mnie były to mistrzostwa świata w 1990 roku – to wtedy zacząłem bardziej interesować i fascynować się futbolem.

Reklama

Wracając już do Lechii – któremu juniorowi wróżył pan największą karierę?

Piotrkowi Zagórskiemu. Miał jak na swój wiek bajeczną technikę i niesamowitą wyobraźnię. Zdobywał wiele bramek, więc to naturalne, że to właśnie na niego padł mój wybór. Ogólnie mieliśmy wówczas bardzo dobry rocznik, udało nam się zgarnąć trzecie miejsce na mistrzostwach Polski. Pod sam koniec młodzieżowych rozgrywek wyglądało to jeszcze lepiej – do mnie i do Piotrka dołączyli Sebastian Mila, Karol Piątek, Łukasz Nawotczyński, czy Łukasz Mierzejewski. Całą czwórkę ściągnięto do szkoły mistrzostwa sportowego.

W końcu z Gdańskiem jednak pan się pożegnał.

Tak jest, choć i w Poznaniu nie było kolorowo. W końcu puścili mnie do Arki Gdynia na wypożyczenia, a po powrocie – constans. Rywalizacja była bardzo duża, a żeby pójść do przodu musiałem zrobić kolejny krok w tył. W taki sposób wylądowałem w Warmii Grajewo i po kolejnym sezonie w niższych ligach, tym razem w Gryfie Wejherowo, postanowiłem, że Gdańsk jest wymaganą dla mnie destynacją.

Nie ma co ukrywać – zwiedził pan trochę Polskę.

To wszystko było strasznie rwane, moja kariera podzieliła się na krótkie epizody, co mnie lekko frustrowało. Nie potrafiłem zadomowić się gdzieś na więcej niż rok czasu. Półroczne, roczne okresy.

W takim razie czas spędzony w Gdańsku mógł traktować pan jako długą przygodę.

Bardzo lubiłem tu żyć – w końcu pochodzę z Trójmiasta. Jednak i tu moja kariera nie nabrała wiatru w żagle. Po kilku miesiącach zerwałem więzadła krzyżowe i już wtedy spodziewałem się, że ten uraz może zakończyć moją piłkarską karierę.

To był zapewne duży cios.

Pamiętam, że wydarzyło się to na jednym z obozów. Wówczas byłem jedynie alternatywą dla Huberta Wołąkiewicza i Jacka Manuszewskiego. Miałem bardzo obiecujące zgrupowanie. Trener Dariusz Kubicki powiedział mi, że nigdzie mnie nie puści, że mam zostać i walczyć o skład, bo jestem mu potrzebny w rozgrywkach. Miałem dwie propozycje z klubów pierwszoligowych, ale, jak wspomniałem przed chwilą, musiałem zostać. Przyszedł ostatni sparing w Kołobrzegu, końcówka meczu i to właśnie wtedy zerwałem więzadła. To już był dla mnie dzwonek, że z kariery piłkarskiej nic nie wyjdzie. Wtedy zacząłem studiować na AWF-ie.

Tamta kontuzja zburzyła wszelkie pańskie dziecięca marzenia.

Dokładnie. Już wtedy wiedziałem, że to nie będzie tak, jak sobie wymarzyłem, czy zaplanowałem. Ze snów o regularnej grze w Ekstraklasie zostały nici. W tamtym momencie było to dla mnie bardzo mało realne. Oczywiście – walczyłem o jak najszybszy powrót do pełni zdrowia, ale nie wymagałem od siebie idealnej kariery stopera. Starałem się, by pokazać się ze strony piłkarskiej jak najlepiej i kiedyś zagrać na tym najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce, ale najwyraźniej nie było mi to dane. Uszanowałem to i pod żadnym pozorem nie wstydzę się tej decyzji. Jednak to moje futbolowe życie okazało się bardzo bogate w osiągnięcia – w końcu z moimi zespołami wywalczyłem cztery awanse.

A w tym roku może być piąty.

No tak, ale jeśli uda nam się to osiągnąć, to będę świętował ten sukces jako trener Chojniczanki, a nie zawodnik.

Karierę piłkarza zakończył pan w momencie wywalczenia awansu z Olimpią Grudziądz do pierwszej ligi.

Kochałem nadal grać, to nie był problem. Z drugiej strony – czułem pociąg do trenerki. Wiedziałem, że pomoc innym piłkarzom w rozwijaniu swoich boiskowych talentów sprawiała mi tyle samo radości, co uprawianie tego sportu. Uznałem, że jak mam to przedłużać i nadal mieć złudną nadzieję na coś większego w roli futbolisty, to postanowiłem, że lepiej już w tamtym momencie skończyć ten burzliwy związek i zacząć nowy etap. Wiem, że to było nieszablonowe zachowanie i niektórzy zawodnicy na moim miejscu powiedzieliby sobie: mam trzydzieści lat, więc to jeszcze nie koniec. Z perspektywy czasu to było dobre zagranie.

Słyszałem nawet, że opuścił pan urodziny swojego przyjaciela, Piotrka Zagórskiego, by pojechać na jeden z kursów trenerskich.

Faktycznie, była taka historia. Co ważne – nie obraził się na mnie za to (śmiech).

Następnie znów dostał pan ofertę powrotu do drużyny Lechii. Tym razem w kompletnie innej roli, ponieważ trener Bogusław Kaczmarek wziął pana na swojego asystenta. Po jego zwolnieniu i przyjściu do zespołu Michała Probierza mógł pan zobaczyć na żywym przykładzie, na czym polegają różnice między lodem a ogniem.

Obaj są bardzo wyrazistymi postaciami. Wiele osiągnęli, z niejednego pieca jedli chleb. Dużo się od obu z nich nauczyłem i ten czas spędzony z nimi jest dla mnie bezcenny. Paradoksalnie są bardzo do siebie podobni. Główna rzecz, która obu panów łączy to na pewno ogromna miłość do futbolu i pracoholizm.

Przechodząc powoli w stronę tematu Michała Probierza – czego pan najwięcej nauczył się od aktualnego szkoleniowca Cracovii?

Michał mi bardzo pomógł zauważyć rzeczy, których bez jego odpowiedniego spojrzenia nie udałoby mi się wyciągnąć. Na pierwszym miejscu stawiam jednak pasję Probierza do tego sportu. On kocha futbol, jak nikt inny. Żyje nim 24 godziny na dobę i co więcej – jego to w ogóle nie nudzi. Sam jestem osobą, która pracuje bardzo dużo, natomiast Michał pokazał mi, że można wskoczyć na następny poziom i robić to w jeszcze większych ilościach. Codziennie bierze z piłki nożnej wielkimi garściami i on się tym zwyczajnie nie męczy.

Niesamowity pracoholik.

Dokładnie.

Wiem już, za co pan podziwiał trenera Probierza. Jak dobrze wiemy – często był też impulsywny i reagował raptownie. Czy nie miał pan sytuacji, w której zwyczajnie już miał pan dosyć tego człowieka i mówił sobie w myślach – „koniec z tym. Odchodzę”?

Nie, absolutnie nie. Wręcz przeciwnie – bardzo układała nam się nasza współpraca. Mieliśmy wiele wspólnych mianowników, między innymi, tak jak wspomniałem, kochaliśmy pracować. Trener Probierz oprócz tego, że wymaga od swoich zawodników, czy od swojego sztabu, wymaga również wiele od samego siebie. Nie było żadnych sytuacji, w których mielibyśmy się poróżnić. Znałem swoje miejsce w szeregu. Zawsze mieliśmy, mamy i z pewnością będziemy mieli dobre relacje ze sobą.

Która Jagiellonia za pana i trenera Probierza rządów była silniejsza? Ta z sezonu 14/15 z Maćkiem Gajosem, Patrykiem Tuszyńskim i Mateuszem Piątkowskim, czy ta z ubiegłej kampanii?

To były dwa różne zespoły, które ciężko ze sobą porównać. Przychodząc do Białegostoku trener Probierz musiał wykonać niemałą rewolucję. Jedna z gazet napisała wtedy, że jesteśmy głównym kandydatem do spadku. Wtedy Michał wziął mnie na rozmowę i powiedział, że zbudujemy niesamowity zespół z tych chłopaków, którzy mieli niesamowity głód, by osiągnąć coś w polskiej lidze. Nawet ja miałem wątpliwości, co do tego projektu.

Ale się udało.

Ale się udało, a na dodatek wielu chłopaków dostało szansę w reprezentacji swoich narodów. Maciej Gajos i Patryk Tuszyński zostali wezwani przez selekcjonera Nawałkę na czerwcowe zgrupowanie, Nika Dzalamidze też pojechał na kadrę Gruzji, wielu młodzieżowców w czerwcu rozjechało się na swoje kategorie wiekowe w inne miejsca. Był to zespół bardzo nieobliczalny. Potrafiliśmy wygrać z każdym, ale też przegrywaliśmy z drużynami słabszymi. Trener Probierz tak zaraził tych chłopaków pasją do tego sportu, że ci zaczęli wierzyć w to, że to może się udać. Gdyby nie małe pomyłki sędziowskie, to mieliśmy szansę zostać mistrzami Polski. Drugi zespół był nieco bardziej ograny. Mieliśmy wielu zawodników z wyrobionym nazwiskiem, jak choćby Marian Kelemen, Ivan Runje, Guti, Fedor Cernych, Rafał Grzyb, Cilian Sheridan, Kostia Vassiljev, Piotrek Tomasik, czy Łukasz Burliga. Wchodzili też chłopcy z mniejszym uznaniem, ale byli bardzo chętni do pracy: Taras Romańczuk, Jacek Góralski, Przemek Frankowski, czy Karol Świderski. Tutaj mógłbym wymienić całą drużynę, bo jako kolektyw wykonaliśmy ogromną robotę i chłopakom należą się brawa za to.

Jakby miał pan jednym-dwoma zdaniami opisać różnice między obiema drużynami?

Druga była tworzona przez dłuższy czas, poza tym po roku posuchy wyznaczono nam pewne oczekiwania. Ta ekipa z sezonu 14/15 zrobiła coś, co było kompletnie niespodziewane. Tak jak powiedział Michał biliśmy się o mistrzostwo i wyszła z tego świetna praca.

Jagiellonia z sezonu 14/15 zapadnie mi w pamięci z uwagi na dwie sytuacje. Pierwsza z nich była podczas gdy Mateusz Piątkowski został odsunięty, a na jego miejsce wskoczył Patryk Tuszyński i grał jeszcze lepiej niż obecny napastnik płockiej Wisły.

To był idealny przykład na pokazanie, jak ten zespół dobrze funkcjonował. Mateusz był liderem naszego ataku przez pierwsze miesiące, a Patryk wiele pracował nad sobą. Kiedy wyszła sytuacja z Piątkowskim, Tuszyński dostał więcej szans od Michała. Miał pewne oczekiwania, które spełnił z nawiązką i pokazał, że jemu to miejsce w składzie należało się jak psu buda.

Jego pracę w Jagielloni zakończył transfer do Turcji.

Należał mu się ten transfer. Pokazał w ten sposób, że w pół roku z roli zmiennika można przeistoczyć się w zawodnika dobrego, tureckiego zespołu, w którym warunki są lepsze niż w polskich drużynach.

Drugi moment z kampanii 14/15 to ostatni mecz z Lechią Gdańsk. Lechia prowadziła a pana zespół w kilkanaście minut odrobił straty, wyszedł na prowadzenie i wygrał ten mecz dwoma bramkami. Oglądając ten mecz zrobiłem wielkie oczy. Tamto spotkanie to było takie uosobienie Jagi z tamtego sezonu.

Walczyliśmy zawsze od początku do końca. Mieliśmy ogromną chęć, by osiągnąć coś większego. To była wspaniała grupa ludzi i wspomnienia z tamtego sezonu nigdy nie opuszczą mojej głowy. Pozostaje cieszyć się, że mogłem coś takiego przeżyć.

Wrócił pan pamięcią do meczu z Legią i ja chciałbym porównać to spotkanie do starcia z Omonią Nikozja. Jak dobrze wiemy, na obu meczach panowała gorąca atmosfera.

Zarówno w Warszawie, jak i Nikozji panowała gorąca atmosfera. Szczególnie dotknął nas mecz na Legii, gdzie tak naprawdę gdyby nie lepsze decyzje sędziów, to zdobylibyśmy stadion Mistrza Polski. Najpierw dla nas nie podyktowano prawidłowego rzutu karnego, a chwilę potem arbiter wskazał naszym zdaniem, choć i również wielu innych obserwatorów, niesłusznie na „wapno” w szesnastce Jagielloni. To nam się należał stały fragment gry, a Legia dostała go w prezencie. Po samym spotkaniu nastąpiło wielkie wylewanie żali z naszej strony. Rzadko kiedy mamy do czynienia z taką temperaturą na polskich boiskach. Oczywiście – działo się również poza murawą. Igor Tarasovs kopnął ponoć mikrofonem w rzeczniczkę prasową Legii, ktoś ze stołecznej drużyny chciał się bić, nasi zawodnicy w rozmowach używali wulgaryzmów. My, jako trenerzy, też to przeżywaliśmy na swój sposób. Czuliśmy, że przyjechaliśmy do Warszawy i nie zasłużyliśmy na tę porażkę. To było bardzo specyficzne starcie, które pokazało, jak bardzo nam zależało na osiągnięcie czegoś więcej. Powiem wprost – na Legii zostaliśmy skrzywdzeni przez sędziów.

A jak to wyglądało w Nikozji?

To był kompletnie inny mecz. Michał Probierz przewidywał wiele sytuacji i od razu mieliśmy poradnik, jak powinniśmy się zachowywać na Cyprze. Zadbaliśmy o wszystkie możliwe detale. Podczas przygotowań do meczu w Nikozji zawodnicy trenowali na głównym stadionie Jagielloni, przy pełnym dopingu ze strony kibiców. Byliśmy gotowi na to, że jakaś grupka kibiców Omonii przyjdzie pod nasz hotel, by zagłuszyć nasz spokój i spowodować, że na następny dzień nie będziemy wypoczęci. Przez między innymi takie prowokacje wybraliśmy odpowiednie miejsce na przenocowanie. Miało być jak najspokojniej. Raz próbowano nas obrzucić kamieniami. Najwyraźniej taka specyfika kraju. Nie możemy zarzucić, że coś nas zaskoczyło, oprócz atmosfery na trybunach. Mimo wszystko ma to swoje plusy – zebrane przeze mnie doświadczenie na takim wyjeździe na pewno się przyda w kontekście przyszłości, więc tym lepiej dla mnie.

Przechodząc do tematu Jagielloni z sezonu 16/17 – ta drużyna znacznie się różniła od tej, która zdobyła trzecie miejsce w kampanii 14/15. Doszli co prawda pojedynczy zawodnicy – Arvydas Novikovas, Cillian Sheridan, Ivan Runje, czy Marian Kelemen – ale reszta drużyny była członem zespołu z już w poprzednim roku. Jak pan to postrzega?

Głównym architektem tego sukcesu został Michał Probierz, który idealnie potrafił skomponować zespół pod siebie. Dostał wolną rękę w doborze piłkarzy, toteż zaprocentowało i efekty widzieliśmy wszyscy. Michał od początku powtarzał, że ta ekipa będzie walczyła o mistrzostwo. Cóż, nie udało się, choć było naprawdę blisko. Jak powiedziałem – to była mądrze i co ważne konsekwentnie budowana struktura, która przez ciężką pracę przyniosła pożądany efekt.

Wracając do pańskiej postaci – czy miewał pan wcześniej chęci na odejście od bycia asystentem i zaczęcie roboty na wyłącznie własne konto?

Mówiąc szczerze – nigdy mnie takie dylematy nie trapiły. Wyszło to trochę niespodziewanie i nawet ja sam zostałem niemalże przedstawiony przed faktem dokonanym. Wiedziałem, że trener Probierz odejdzie po sezonie już w lutym, gdy poprosił mnie na chwilę i opowiedział o swoich planach. Byliśmy bardzo zżyci, więc naturalnie odparłem, że tam gdzie on, to i ja się pojawię. Daliśmy sobie czas na własne przemyślenia. Było wiele zwrotów akcji w tej sadze o odejściu do innego zespołu. Prezes Kulesza namawiał Michała, ale i mnie czy cały sztab na dalszą współpracę i to było naprawdę pokręcone. Był już moment, że mieliśmy zostać w Białymstoku, ale Probierz postawił sprawę jasno, że na 99% odchodzi.

A pan?

Ja sam nie wiedziałem, co ze mną będzie w pewnej chwili. Starałem się o tym nie myśleć i poniekąd odkładałem tę decyzję w czasie. Miałem różne myśli. Zastanawiałem się, czy może dołączyć do czyjegoś innego sztabu szkoleniowego. Podobną współpracę proponował mi Marcin Kaczmarek, przed tym, jak został zwolniony. W takim wypadku mimo wszystko wolałem zostać przy Michale Probierzu. Przyszedł dzień, w którym porozmawialiśmy z Michałem, co z nim będzie. Nie było żadnych konkretów, więc wyglądało na to, że zostanie na polskim podwórku. Zapytał się mnie, jakie są moje plany. Nie dając czasu na odpowiedź momentalnie odparł, że zostałem przez niego polecony do jednego z pierwszoligowych klubów. Odezwali się do mnie z Chojniczanki, porozmawialiśmy o mojej roli i już wtedy wiedziałem, że nasze drogi prawdopodobnie się rozejdą.

Zapewne pożegnanie z Michałem Probierzem było bardzo emocjonalne. Z pańskich wypowiedzi można wywnioskować, że byliście dla siebie jak bracia.

Pracowaliśmy ze sobą cztery lata i była to ciągła praca. Z Michałem spędzałem niemalże więcej czasu niż z moją rodziną. To była i jej fantastyczna relacja i wspólne zwycięstwa, czy osiągnięcia na zawsze zostaną mi w pamięci. To było coś nieprawdopodobnego. Michał Probierz zbudował świetny sztab, zarówno w Jadze, jak i Lechii. W Białymstoku świetnie się rozumieliśmy. Byłem ja, jak drugi trener, Dariusz Jurczak, Grzesiek Kurdziel, Marcin Piechowski, Jarek Ołdakowski, Arek Szczęsny, Zdzisiek i Krzysiek Koryszewscy. Oczywiście – generałem był Michał Probierz i to on rozdzielał między nas zadania. Żyliśmy jak jedna wielka rodzina. Spotykaliśmy się na obiady, kolacje, oglądaliśmy razem mecze. Panowała nieziemska atmosfera. Nikt się nie wychylał przed szereg.

Zbudowanie takiej więzi w sztabie jest bardzo ważne i jest to absolutny skarb. Nie mamy do czynienia z czymś takim w Polsce, na świecie też jest to niezbyt częste zjawisko.

Tak, na pewno. Jak o tym rozmawiam, to się łezka kręci w oku. To było coś świetnego.

Nie ukrywajmy – Chojniczanka już od kilku sezonów próbowała wejść do polskiej elity, ale nie udało jej się tego póki co osiągnąć. Gdy popatrzył pan pierwszy raz na skład, to czy padło stwierdzenie: „tak, z tą drużyną w końcu nam się poszczęści i awansujemy do Ekstraklasy”?

Na początku spotkałem się z działaczami Chojniczanki. Podobała mi się wizja klubu. Lokalni biznesmeni, posiadający multum pasji. Powiedzieli mi na starcie, że ma od nich pełne wsparcie. Nie padły słowa, że walczymy o awans. Jeśli nam się to nie uda, to klub i tak się nie rozpadnie. Głównymi tematami rozmowy były potencjalny postęp mojej drużyny, czy też moja własna wizja klubu. Jeśli ja miałbym odpowiadać za sportowe kierowanie tym zespołem, to musiałem mieć wsparcie ze strony działaczy. Mówię tu między innymi o prezesie Jarku Klauzo, czy o dyrektorze sportowym Maćku Chrzanowskim. Trzon naszej ekipy miał zostać zachowany, a my mieliśmy dobrać co nich ludzi głodnych codziennej pracy nad sobą. To nie było tak, że przyszedłem do Chojnic, powiedziałem, że ma być to tak i tak – nie. Od razu ustaliliśmy, że działamy na dobro Chojniczanki. Jestem i biorę za to odpowiedzialność, natomiast działamy na ten sukces całą grupą.

Mówił pan, że zadaniem było wyłącznie dobranie odpowiednich ludzi, czyli widać analogię pomiędzy Chojniczanką, a Jagiellonią sprzed sezonu 16/17. Nie było to dla pana niczym nowym.

Kilka lat obserwowałem, jak buduje się relacje z zawodnikami, jak dobiera się dobrych ludzi do pracy, jak powinna przebiegać rywalizacja między graczami. To całe doświadczenie pomogło mi w zbudowaniu zespołu. Oczywiście – prezes Klauzo i Maciek Chrzanowski pomagają mi w tym i stworzyliśmy niezłe trio.

Pracuje pan w pierwszej lidze od kilku miesięcy – miał pan szansę ją poznać. Więc jakie są różnice między Ekstraklasą a zapleczem?

Przede wszystkim marketingowo i medialnie. Ekstraklasa miażdży pierwszą ligę. Wszystkie mecze w telewizji, studio po meczu, przed meczem, wszystko w najwyższej jakości. W pierwszej lidze tego nie ma. Mamy szansę oglądać tylko kilka spotkań na żywo, a reszta nagrywana jest przez klubowe telewizje i widz może je sobie obejrzeć dopiero kilka godzin po zakończeniu starcia. Niesamowicie Ekstraklasę opakowuje Canal plus. To samo jest z infrastrukturą. Nie mamy tak ładnych i przede wszystkim pojemnych stadionów, jak w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jest kilka cukiereczków, natomiast kilka z aren wymaga odnowy lub zwyczajnie nowej, budowanej od podstaw postaci.

Wydaje mi się, że głównie tu chodzi o ten marketing i medialność.

Ta cała otoczka – nazwijmy rzeczy po imieniu – robi całą robotę. Przez to opakowanie do Ekstraklasy ściągani są zawodnicy zza granicy, czy też najlepsi z pierwszej ligi. Właściwie każdy zespół z może ściągnąć główne ogniwa ekip z zaplecza. Takich różnić znaleźlibyśmy więcej.

Czy przychodząc do Chojniczanki inspirował się pan poniekąd Maciejem Bartoszkiem?

Oczywiście, znałem historię Bartoszka, natomiast nie było to dla mnie ważne. Liczyło się dla mnie wsparcie i ogólnie cała atmosfera w Chojniczance. W trenerce trzeba mieć dużo pokory. Znamy kilku szkoleniowców, którzy myśleli, że będą pieli się tylko do góry, ale nie spodziewali się, że za rogiem czyha porażka. Nie przypisuje sobie wszelakich zasług za sukcesy, które osiągnęła do tej pory Chojniczanka. Wiem, że trzeba się wykazać dużą dozą pragmatyzmu. Analizować, dawać odpowiednie polecenia, ale przede wszystkim myśleć o dobrze zespołu. Nie jest to praca indywidualna, a zbiorowa.

Czy liczy pan po cichu na powrót do Gdańska w roli pierwszego trenera?

Kocham to miasto, kocham ten klub i to jest na pewno jedno z moich marzeń. Wychowałem się tu, byłem piłkarzem w tym zespole, byłem trenerem młodzieżowych grup, rezerw, asystentem głównego szkoleniowca pierwszej drużyny, więc brakuje mi właśnie tego. Gdyby to się spełniło, to mógłbym powiedzieć, że przeszedłem wszystkie szczeble w tym miejscu. Takie przykłady się zdarzały: historia Józefa Gładysza pokazuje, że jest to możliwe. Zobaczymy, jak to się potoczy. Na dziś dzień jestem trenerem Chojniczanki i nie potrafię przewidzieć, co się wydarzy w przyszłości. Jednak bardzo na to liczę.

Dominik Klekowski

Fot. mkschojniczanka.pl

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Komentarze

5 komentarzy

Loading...