Reklama

Ku przestrodze. W Armenii można się sparzyć

redakcja

Autor:redakcja

05 października 2017, 15:46 • 3 min czytania 3 komentarze

Armenia. Niewiele poza Henrichem Mchitarjanem wskazuje, że to kraj, w którym znajdzie się jedenaście osób potrafiących celnie kopnąć w piłkę. Piłka jest tam – pisząc delikatnie – słaba, a ludzie interesują się nią tak, że na całej kolejce ligowej pojawia się zwykle mniej kibiców niż na stadionie Radomiaka. A jednak jest to teren, który trzeba uznać za co najmniej gorący.

Ku przestrodze. W Armenii można się sparzyć

Armenia jest bowiem jedną z tych drużyn, którą na wyjazdach zazwyczaj wszyscy leją jak leci, za to u siebie potrafi stawić czoła nawet największym kozakom. Biorąc pod uwagę czas od 2010 roku włącznie, Armenia zdobywa u siebie średnio 1,29 punktu na mecz (wliczamy mecze towarzyskie), za to w delegacji – 0,74 punktu. Różnica jest zatem widoczna i potwierdza ją ostatnia forma reprezentacji w meczach o punkty. W obecnych eliminacjach Armenia wygrała na własnym terenie już dwa razy (z Kazachstanem i Czarnogórą), za to na jakikolwiek wyjazdowy punkt czeka od… 2013 roku.

W ostatnich czasach ormiańscy kibice z najmniejszą odrazą z największą chęcią wspominają eliminacje do mistrzostw Europy w 2012 roku, które to Armenia – głównie dzięki meczom u siebie – zakończyła na trzecim miejscu, więc od baraży dzieliło ją naprawdę niewiele. Tym bardziej, że w eliminacjach nie stosowała półśrodków – zdołała wbić wówczas najwięcej bramek (22) spośród całej grupy. Bilans w meczach u siebie podczas tych eliminacji? Trzy zwycięstwa, remis i porażka. W bramkach 11:3. Złożyły się na to m.in. remis z Rosją czy odprawienie z kwitkiem Słowacji.

Stadion w Erywaniu potrafi zatem sprawić psikusa. W ostatnich latach punkty potrafili potracić tam Bułgarzy, Serbowie a nawet Belgowie czy Portugalczycy. Ozdobą ostatniego z wymienionych meczów były pojedynki Cristiano Ronaldo z… Robertem Arzumanyanem. Dokładnie tym, który nie poradził sobie w Jagiiellonii Białystok. To pokazuje, że Ormianie nie dysponują może wielkim potencjałem piłkarskim, ale zapieprzają ile fabryka dała i samym wybieganiem i zaangażowaniem potrafią wydzierać punkty nawet największym markom. Najmocniej na Armenii przejechała się ostatnio Dania, która m. in. właśnie tam przegrała swoje eliminacje do Euro 2016. O temperaturze tego terenu dwa razy boleśnie przekonaliśmy się także i my. Ba! My wręcz nigdy na terenie Armenii nie wygraliśmy, czemu ostatnio poświęciliśmy mały tekścik. A próbowaliśmy…

– w 2001 roku podczas eliminacji do mistrzostw świata i gdyby nie ta strata punktów (padł wynik 1-1), prawdopodobnie już wtedy Polacy mogliby bukować bilety do Azji. Reprezentacja nie poradziła sobie z absencją Emmanuela Olisadebe, który podczas tamtych eliminacji strzelał bramki seryjnie, choć okoliczności układały się idealnie pod nas. Najpierw szybko gola strzelił Kałużny, a potem Armenia zaczęła sama się wypunktowywać i ostatecznie kończyła mecz w… ósemkę. Ogólnie zostały pokazane w tym meczu cztery czerwone kartki – a trzy z nich były efektem regularnego mordobicia, do jakiego doszło w samej końcówce meczu. Zadeptany i zbutowany Bąk, dostający w mazak Hajto czy Kryszałowicz powalający rywala i później zbierający za to cięgi… Nie są to obrazki, po których obejrzeniu krzyczymy bis.

Reklama


Bijatyka od 2:18

– w 2007 roku podczas eliminacji do mistrzostw Europy. Tym razem jedynym skandalicznym obrazkiem była gra biało-czerwonych, którzy odnieśli w Armenii drugą porażkę w całych eliminacjach (i ostatnią). A była to przecież drużyna, która potrafiła ugrać cztery punkty z Portugalią czy sześć z Belgią. Momentami Polacy nie wiedzieli, co się dzieje na boisku, Armenia stworzyła sobie – poza sytuacją, w której padła bramka – co najmniej dwie setki. Sam gol to efekt strzału życia z wolnego Hamleta Mychitariana.

Jeśli zatem ktoś myśli, że czeka nas spacerek, to… źle myśli.

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...