Reklama

„Szamo” nalewał wodę przez drzwi do ubikacji tym, którzy musieli załatwić niezbędne sprawy

redakcja

Autor:redakcja

15 czerwca 2017, 12:58 • 32 min czytania 8 komentarzy

Wraz z Legią wywalczył wszystko, co było do zdobycia. Grał w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, słynnym meczu z Widzewem przegranym 2:3, a także jedynym meczu reprezentacji Polski pod wodzą Krzysztofa Pawlaka wygranym z Gruzją 4:1. Jako zawodnik Stomilu Olsztyn wywalczył historyczny awans do Ekstraklasy zaledwie kilka lat po tym, jak większość czasu spędzał w koszarach w jednostce wojskowej w Bartoszycach. Przydomek „Warrior” pasuje więc do niego jak ulał, a w trakcie kariery wielokrotnie właśnie dzięki ambicji utrzymywał się na wysokim poziomie. O jego wojskowym życiu, niedoszłym transferze do Polonii czy żartach Grzegorza Szamotulskiego i spółki rozmawiamy z Tomaszem Sokołowskim – zapalonym tenisistą oraz trenerem Mazowsza Grójec.

„Szamo” nalewał wodę przez drzwi do ubikacji tym, którzy musieli załatwić niezbędne sprawy

Spotykamy się przy ulicy Myśliwieckiej niedaleko kortów tenisowych Legii Warszawa. Pan Tomasz prosi o chwilę cierpliwości, bo w klubie po drugiej stronie ulicy musi zostawić rakietę. Okazuje się, że nie samą piłką nożną człowiek żyje…

Grywa pan w tenisa z kolegami z dawnej Legii?

Swego czasu rywalizowaliśmy z Markiem Jóźwiakiem. Potem do naszego grona dołączył Tomek Kłos, który w Legii nie grał, ale również toczyliśmy zacięte boje. Tenis to moja pasja, traktuję to jako drugi sport po piłce, którą cały czas uprawiam kopiąc w lidze oldbojów. Grywam w różnych turniejach, jestem w rankingu warszawskim i radzę sobie w meczach. Oczywiście, technika na pewno nie jest taka, jak u byłych tenisistów, ale cechy motoryczne pozostały. Ci co ze mną grali przekonali się, że muszą włożyć dużo sił, aby mnie pokonać.

W tenisie też jest pan wojownikiem?

Reklama

Czasem jest tak, że powinienem odpuszczać niektóre piłki, ale dla mnie nie ma przegranych zagrań – trochę tak jak było w piłce. Ze mną jest jak ze ścianą, piłka zawsze wraca na stronę przeciwnika. Na pewno nie brakuje mi cierpliwości, a czasem widać jej brak u innych. Nie jest jednak tak, że tylko przebijam, bo gdy widzę szansę, to po prostu atakuję – na tym polega tenis.

Dużo pan gra?

Staram się raz-dwa w tygodniu, chociaż wiadomo, że z czasem bywa różnie. W Grójcu mamy trzy treningi w tygodniu, a poza tym dochodzą inne zajęcia. Gdy było tej pracy mniej, to tak czasami było, że grało się w challenge’ach, w klubach tenisowych. To są takie specjalne rozgrywki, gdzie zapisują się ludzie, każdego wyzywa się na pojedynki, jest też system spadków i awansów. Do tego dochodziły różne gierki towarzyskie, oprócz tego co tydzień grałem w turniejach Grand Prix Warszawy – raz nawet wygrałem zawody drugiej rangi, choć zazwyczaj startowałem w tych o klasę niżej. W pojedynczych spotkaniach z lepszymi od siebie również wygrywałem, więc granie sprawia mi olbrzymią frajdę. Mocno realizuję się na tym polu i czerpię z tego radość.

A jak to było w pojedynkach z kolegami?

Oni pewnie powiedzą, że nawiązywali walkę, ale prawda jest taka, że trudno mi sobie przypomnieć, żeby wygrali ze mną chociaż seta. Nieskromnie powiem, że moje umiejętności są na wyższym poziomie, choć oczywiście zdarzały się zacięte wymiany. Najczęściej jednak wychodziłem z nich obronną ręką.

Trenuje pan na kortach Legii?

Reklama

Różnie, kiedyś zdarzało mi się również być na Agrykoli u trenera Wiesława Golonki. W Warszawie jest jednak wiele kortów, choćby Spójnia Dolna, Włodarzewska czy Morelowa. Można coś dla siebie znaleźć.

Z Jackiem Magierą nie zdarzało się grać?

W tenisa nie, ale na pewno ostro rywalizowaliśmy w siatkonogę, jeszcze w czasach, gdy ja pracowałem w Akademii Legii, a on był w sztabie pierwszej drużyny. Zresztą słyszałem, że do dzisiaj jest w świetnej formie i nie daje swoim zawodnikom szans na treningach. To na pewno ciekawy element treningu, który często stosuję z podopiecznymi oprócz normalnych ćwiczeń. Siatkonoga podwyższa ich umiejętności techniczne, a jednocześnie to ciekawa forma regeneracji. Zawsze wprowadzałem to do moich zespołów, nawet wtedy gdy prowadziłem rezerwy Znicza i w Pruszkowie był problem ze znalezieniem miejsca. Teraz tak samo w Grójcu zbieramy się z chłopakami w kilka osób, przyjeżdżamy ponad godzinę przed treningiem i gramy regularnie raz czy dwa w tygodniu.

Wygrywa pan?

Można powiedzieć, że idę w ślady Jacka. Chłopaki muszą nadal mocno pracować, aby mi dorównać. Jeszcze co do Jacka, ostatnio czytałem wywiad z jednym z jego podopiecznych – Adamem Hlouskiem. Mówił w nim, że tenis to jego pasja z dzieciństwa, więc fajnie byłoby gdyby teraz po sezonie udało się załatwić jakiś sparing na korcie, choć nie wiem, w jakiej jest on dyspozycji. Wiadomo, że w trakcie kariery nie ma zbyt wiele czasu, by pielęgnować te umiejętności, ale wiem, że razem z Hamalainenem są również zapalonymi golfistami.

Wśród byłych piłkarzy to również ciekawa rozrywka, znany z tego w Polsce jest choćby Jerzy Dudek.

No tak, „Dudi” to wiadomo, kasuje wszystkich. Ja parę razy spróbowałem, ale nie wciągnęło mnie to tak jak tenis. Miałem natomiast przyjemność grać również w piłkarskiego golfa czyli footgolf…

Na czym to polega?

Pole golfowe jest takiej samej wielkości, są dołki i trzeba je wszystkie przejść. Grałem jakiś rok temu w Postołowie koło Gdańska, na jednym z najlepszych pól w Polsce. Mieliśmy wtedy taki mecz pokazowy z biznesmenami z Norwegii na PGE Arenie, a na drugi dzień zagraliśmy w footgolfa. Jest sześć dołków do normalnych piłkarskich piłek, do których celujesz i trafiasz. Buty trzeba jednak mieć takie jak na sztuczną nawierzchnię, bez kołków, tak żeby nie zniszczyć nawierzchni. Wygląda to trochę jak w tej konkurencji w Turbokozaku z otworami. Na pewno fajne ćwiczenie, bo dzięki temu można doprowadzić element strzału czy podania do perfekcji. Bardzo się wtedy ubawiłem, choć nie było mi łatwo trafiać do celu. Do zaliczenia sześciu dołków potrzebowałem aż osiemdziesięciu uderzeń, ale za to z siedemdziesięciu metrów udało mi się trafić już za pierwszym podejściem.

Na treningach grywa pan jeszcze z chłopakami?

Czasem jeśli jest potrzeba, to wchodzę, ale ogólnie wolę patrzeć z boku i podpowiadać. W okresie przygotowawczym zdarzały się takie mecze, że pojawiałem się na boisku na 45 minut czy mniej, aby jeszcze się trochę poruszać, ale robiłem to w pełni dla siebie. W ten sposób swoimi zagraniami mogłem też pokazać zawodnikom, jakie decyzje podejmować na boisku w krótkim czasie. Wiadomo, że fizycznie nie jestem już tak dobrze przygotowany, ale jak to mówią, czasem lepiej mądrze stać niż głupio biegać.

Przejdźmy do początków pańskiej kariery, która zaczęła się dosyć późno, bo w wieku 13 lat. Dziś dzieje się to o wiele wcześniej.

Zgadza się, teraz mamy specjalne przedszkola dla dzieciaków już w wieku 5-6 lat, gdzie poprzez zabawę uczą się tego sportu. Kiedyś więcej czasu spędzaliśmy po prostu na boisku i sami poznawaliśmy pewne aspekty gry. Dzisiaj od najmłodszych lat w klubach wyłapuje się zawodników, którzy mają najlepsze predyspozycje. Patrzy się na to, czy dzieciak potrafi zmienić kierunek biegu, przyjąć piłkę, odpowiednio ją odegrać. Później przechodzi kolejne etapy i staje się zawodnikiem klubu. Na początku jest to jednak pewna forma zabawy, tak aby go po prostu nie zanudzić.

Pan swój pierwszy trening pamięta?

Dokładnie pierwszego chyba nie, ale na pewno jakieś początki pamiętam. Byłem na naborze w Lechii Gdańsk, na który przyjechało kilkudziesięciu chłopaków. Potem graliśmy na piasku na Traugutta, gdzie teraz jest boisko sztuczne. Później pierwsze kroki stawiałem już w Pruszczu Gdańskim.

Skąd wzięła się pasja do piłki?

Po prostu wszyscy grali. Odkąd pamiętam kopało się wszędzie – w szkole, na osiedlu, czasem nawet gdzieś przy ulicy, bo mało samochodów jeździło. Wtedy to była forma rozrywki, taka jaką dziś dzieciaki widzą w tabletach czy komputerach. Ogromna dostępność tego wszystkiego powoduje, że trudno jest ich przekonać do wyjścia z domu i pokopania piłki, bo wolą spędzać czas przed ekranem. Muszę przyznać, że nieco razi mnie też ich przesadna dbałość o kolorowe buty czy fryzury. Mamy trochę przerost formy nad treścią, bo dany dzieciak musi mieć wszystko najnowsze, a przecież potem najważniejsze są umiejętności.

Pańskie dzieci uprawiają sport?

Najstarsza córka ma 22 lata i jest zafascynowana końmi, natomiast młodsza ma 14 lat i kopie piłkę w MUKS-ie Praga, więc tutaj udało się coś zaszczepić. Chodzi do takiego gimnazjum, gdzie 20 godzin w tygodniu poświęca się na futbol. Najmłodszy jest 12-letni syn, który również trenuje w akademii Białe Orły. Często cały dzień ma wypełniony, bo są cztery treningi w tygodniu, chodzi również na basen, a w weekend rozgrywa mecze. Córka również oprócz zajęć w szkole kilka razy w tygodniu chodzi do klubu i trenuje dodatkowo. Nie wywieram jednak na dzieciach specjalnej presji, żeby grali w piłkę. One muszą same tego chcieć i ewentualnie później podjąć decyzję, że wiążą z tym przyszłość. Na pewno jednak już teraz prowadzą aktywne życie i choć czasem również widzę u nich ten „internetowy” duch nowoczesności, to znajdują również czas na sport.

Z Białych Orłów wywodzi się choćby Mariusz Wierzbowski, uważany za jeden z większych talentów w warszawskiej Polonii.

Miło, że o nim wspominasz. Miałem go okazję prowadzić, gdy byłem związany z Mazowieckim ZPN. Po przygodzie z Akademią Legii pracowałem w liceum sportowym przy roczniku 1998, gdzie około dziesięciu chłopców było właśnie z Białych Orłów, a wśród nich Mariusz. Jeden z nich – Maciej Filipowicz gra również w Radomiaku, inni są w Dolcanie Ząbki czy Drukarzu Warszawa, więc każdy w pewien sposób się rozwija.

Kiedyś Stefan Szczepłek napisał po jednym z meczów, że Wierzbowski rusza się jak młody Deyna.

Aż tak to nie wiem, ale na pewno ma duże umiejętności. Widać było ten zmysł do gry kombinacyjnej na wyższym poziomie niż rówieśnicy. Umie również podejmować dobre decyzje na boisku, choć wiadomo, że w tym wieku czasem zdarzy się też popełnić błąd. Ostatnio wiedzie mu się w Polonii trochę gorzej, ale na pewno jest zdeterminowany, aby zaistnieć w piłce i mocno mu kibicuję.

Jako piłkarz w trójmiejskiej piłce się pan nie przebił. Dlaczego?

Od Pruszcza do Gdańska miałem dziesięć kilometrów, więc sam się nad tym czasem zastanawiam. Jeździłem na różne wojewódzkie kadry juniorskie i w wieku około 19 lat miałem propozycję z Lechii, ale jakoś do tego transferu nie doszło. Już wtedy mogłem spotkać Boba Kaczmarka, ale okazało się, że nasze drogi zeszły się dopiero w Olsztynie, gdzie osiągnęliśmy niesamowity sukces.

Mówimy o awansie do Ekstraklasy w 1994 roku. Jak dużą rolę w tym wszystkim odegrał Kaczmarek?

Na pewno wyjątkowy trener. Gdzie się nie spojrzeć, to w każdym klubie wprowadzał piłkarzy na wyższy poziom. Widać to było zresztą po tym, kto przyjechał na jego zeszłoroczny benefis. Mnie niestety nie było, ale są to naprawdę wyjątkowe nazwiska, jak choćby Jurek Dudek, któremu strzeliłem pierwszą bramkę jako zawodnik Legii. Byłem na takim benefisie w 2005 roku, gdy odchodziłem z Łazienkowskiej i właśnie wtedy nawiązałem pierwszy kontakt z Bobem na temat transferu do Łęcznej.

W Olsztynie mocno zarażał nas swoją pasją i potrafił wydobyć to, co najlepsze nawet ze skreślonych przez innych graczy. Prowadził nas krótko, bo jeśli ktoś chciał wyjść na miasto, to musiał uważać – Bobo miał swoich informatorów. Zdarzało się też, że sam jeździł po knajpach i sprawdzał, czy nie wypijamy o jednego piwa za dużo. Miał nosa do piłkarzy i to przez cały okres kariery, bo już później w Łęcznej wypatrzył choćby Przemka Tytonia, który gdy ja tam grałem, dopiero wchodził do drużyny.

Kapitanem waszego Stomilu był Andrzej Biedrzycki, który niedawno niespodziewanie zmarł na zawał serca. Był pan na pogrzebie?

Oczywiście, nie mogło mnie tam zabraknąć. Mocno dotknęła mnie informacja o śmierci Andrzeja. W tamtym okresie był prawdziwym kapitanem i duszą drużyny. Przez cały okres mojego pobytu w Olsztynie spędziliśmy razem kupę czasu i nawet po karierze, gdy tam przyjeżdżałem to zawsze się spotkaliśmy. Graliśmy w siatkonogę z nim czy Marianem Mierzejewskim – ojcem Adriana. Był niezwykle związany ze Stomilem, pasją do piłki zaraził dwóch synów, którzy dzisiaj grają w Olsztynie. Igora poznałem bliżej, bo był w Zniczu Pruszków, kiedy ja trenowałem tam rezerwy.

Jaki to był człowiek?

Miał niesamowitą wydolność i świetnie się prowadził. Dodatkowo był bardzo rodzinny, rzadko można go było spotkać na imprezach. Niezwykle charakterny gość, który potrafił włożyć głowę tam, gdzie inni bali się zostawiać nogę. Prawdziwy wzór. Nie był może wybitnie techniczny, ale zawsze pracował za dwóch i właśnie tą zadziornością bardzo dużo nadrabiał. Pamiętam, że zawsze przed treningiem czy meczem miał przygotowanych kilka par butów, które wyjmował ze swojego etui i mimo to, że je zużywał to zawsze wyglądały lepiej niż buty z salonu. Dbał o sprzęt tak mocno, jak o swoje zdrowie czy dobro drużyny. Na pogrzebie była okazja spotkać się z wieloma dawnymi kolegami i choć panowała smutna atmosfera, można było powspominać.

Kto się pojawił?

Był choćby Czarek Kucharski, z którym w Olsztynie nie grałem, ale znam go oczywiście z Legii. Pojawili się również Sylwek Czereszewski, Waldek Ząbecki, Czesław Żukowski, Boguś Michalewski czy Sławek Opaliński. Najbardziej się cieszę ze spotkania z Waldkiem, którego nie widziałem odkąd wyjechał do Niemiec, czyli od ponad 20 lat. Nie mogło też oczywiście zabraknąć szefa naszej paczki – Bobo Kaczmarka. Żałuję mocno, że nie mogłem pojawić się na benefisie Andrzeja 11 czerwca w Olsztynie, ale miałem niestety wtedy swój mecz ligowy, którego nie dało rady przełożyć. Na pewno byłem jednak duchem z uczestnikami i mam nadzieję, że w przyszłości jeszcze przydarzy się okazja, aby się spotkać.

Pana przebłysk w Stomilu był o tyle ciekawy, że wcześniej trafił pan do wojska, gdzie trudno było łączyć służbę z graniem w piłkę.

Grałem wtedy w trzeciej czy czwartej lidze w Łynie Sępopol i mierzyliśmy się z drugą drużyną Stomilu, tam mnie wypatrzyli. Na ostatnie cztery miesiące służby ściągnięto mnie więc w kamaszach z jednostki w Bartoszycach do Olsztyna. Wcześniej rzeczywiście zdarzył się okres, gdzie przez dziewięć miesięcy w ogóle nie grałem piłkę, a miałem już 19 czy 20 lat. Dziś w tym wieku piłkarze potrafią mieć już na koncie występy w reprezentacji czy mistrzostwa kraju, a ja siedziałem w jednostce.

Jak pan wspomina tamten okres?

Normalnie mieszkałem w koszarach w małej jednostce. Gdy wracałem z treningu, meldowałem się do oficera dyżurnego, że podejmuję służbę, on mi udzielał instruktażu i tak to wyglądało. Służba trwała 24 godziny od osiemnastej do osiemnastej następnego dnia. Czasem musiałem się dogadywać, aby zakończyć ją szybciej, bo inaczej nie zdążyłbym na trening. Za każdym razem musiałem informować szefa jednostki o wyjściu i załatwiać sobie zwolnienie. Pamiętam, że wychodząc na jeden z pierwszych treningów zostałem zatrzymany przez dyżurnego, który nic nie wiedział o moim wyjściu. Trochę się zestresowałem, ale okazało się, że ktoś nie przekazał informacji, a później raczej nie miałem już problemów żeby dwa czy trzy razy w tygodniu wychodzić na trening.

Czym pan się zajmował w jednostce?

Było to uciążliwe, bo służba trwała również w nocy i trzeba było wszystkiego pilnować, tak żeby na kompanii był spokój. Pamiętam, że na jednym z takich dyżurów miałem pieczę nad jednostką i jeden z moich podopiecznych opuścił ją w nocy bez zezwolenia. Wtedy na pewno był niezły dym(śmiech). W Bartoszycach było jednak o tyle łatwiej, że miałem na miejscu rodzinę – mieszkała tam moja ciocia. Do Sępopola było dwanaście kilometrów, więc przychodziłem do niej, przebierałem się w ubrania cywilne, jechałem na trening, potem wracałem, znów zakładałem mundur i szedłem na jednostkę. Miałem w sobie dużo determinacji i pokazałem się na Warmii i Mazurach. Działacze ze Stomilu po jakimś czasie ściągnęli mnie więc do jednostki w Olsztynie.

Dalej musiał się pan tak intensywnie trzymać wojskowych reguł?

Bycie żołnierzem zawsze zobowiązuje, ale warunki były już nieco inne. Można było na przykład chodzić normalnie w cywilnym ubraniu. Bywały jednak różne alarmy na jednostce i każdy miał swój przydział, za który był odpowiedzialny. Moim było to, że musiałem opiekować się magazynem broni. Rano o szóstej czy siódmej dostawałem alarm i trzeba było pilnować aż do odwołania. Czasem drżałem o to, czy uda mi się zdążyć na trening, nieraz nie mogłem jechać z tego względu na poligon. Zdarzało się też tak, że nie miałem urlopu w zimę, a trzeba było przecież jechać z drużyną na obóz. Pamiętam, że załatwiałem to w ten sposób, że zdobywałem jakąś nagrodę i za nią dostawałem urlop. Były jakieś trudności na pewno, ale jednostka też trochę szła na rękę, więc można było to połączyć.

Z Olsztyna pamiętam również sytuację z początkowego okresu, gdy wychodząc na jeden z pierwszych treningów zostałem od razu zatrzymany na jednostce przez żandarmerię. Wcześniej załatwiłem sobie jednorazową przepustkę na wyjście, ale miałem jeszcze na sobie ubranie wojskowe w żółtych otokach, a na tej jednostce barwy były inne, więc potraktowali mnie jak intruza. Dobrze, że miałem tę przepustkę, bo pewnie nie skończyłoby się tak wesoło(śmiech).

Gdzie były cięższe treningi – podczas kariery piłkarskiej czy w wojsku?

Wojsko było na pewno specyficzne. Musiałem biegać z plecakiem, albo jak się zachciało starszym żołnierzom, to maszerować w masce gazowej i w niej śpiewać. Dla człowieka wysportowanego nie było to jakieś trudne, bardziej trzeba poradzić sobie mentalnie z szyderą, która była dookoła. Tak samo było później na boisku, w różnych drużynach, że zawsze jak przychodzisz do nowego klubu to musisz zająć komuś miejsce i pokazać się z dobrej strony. Jest inaczej niż w poprzednim zespole, gdzie byłeś wiodącą postacią. Na treningach zawsze dajesz z siebie wszystko, a wiadomo, że byli trenerzy, którzy robili bardziej intensywne zajęcia, choćby Franciszek Smuda czy Dragomir Okuka. Niejednokrotnie miałem tak w Legii, że na moją pozycję było dwóch-trzech zawodników i walczyłem o swoje. Podobnie było w Ruchu Chorzów, gdzie przychodziłem już jako doświadczony zawodnik, ale wejście do szatni nie należało do najłatwiejszych, bo zawsze inaczej odbierani są Gorole, zwłaszcza kojarzeni z Warszawą.

Podczas kariery w Legii podczas meczów nosił pan podkoszulek z napisem „Warrior”. Można powiedzieć, że wojsko ukształtowało charakter przyszłego wojownika?

Myślę, że tak. Wiadomo, że nie jest to lekkie życie. Niby pobudka była o szóstej, ale zawsze wstawałem pół godziny wcześniej, żeby się ogolić i wyglądać jak prawdziwy żołnierz. Trzeba było się pilnować i nikomu nie podpaść. Wojsko na pewno hartuje dyscyplinę i pomagało to również potem na boisku, bo drużyna musi się trzymać pewnych reguł.

W Stomilu strzelił pan dwa gole Legii. Pierwszy miał miejsce niedługo po debiucie w Ekstraklasie, a drugi padł w dosyć kontrowersyjnych okolicznościach.

Kontrowersyjnych to mało powiedziane. Sędzia popełnił kardynalny błąd, bo Radek Michalski przyjął piłkę na klatkę piersiową, a nie zagrał ręką. Nie wiem, z czego wynikała taka pomyłka. Mam nadzieję, że sędzia nie wziął od nikogo w łapę, ja w każdym razie nic o tym nie wiem(śmiech). Pamiętam jedynie, że nikt wtedy nie chciał tego karnego strzelać. Ja też się nie kwapiłem, bo wcześniej zmagałem się z drobnym urazem, ale ostatecznie podszedłem i strzeliłem gola. Potem ostatecznie zremisowaliśmy 1:1, więc ta decyzja na pewno nam pomogła.

Nie było pomysłów, żeby po prostu przestrzelić albo podać piłkę Maciejowi Szczęsnemu? Nagroda Fair Play gwarantowana.

To na pewno, ale jakoś przez całą karierę nie miałem nigdy takich myśli. Wiem, że na tym polega wielkość piłkarza, że potrafi się przyznać, ale nie jest to zbyt powszechne zachowanie. Takie przykłady jak przyznający się Klose są jednak jednostkowe, więcej jest takich, którzy próbują oszukać sędziego. Mamy choćby Petera Croucha, który ostatnio strzelił gola dla Stoke ręką czy Thierry’ego Henry’ego sprzed kilku lat, gdy jego akcja po zagraniu ręką zapewniła Francuzom awans do mistrzostw świata. Może gdybyśmy prowadzili wtedy wysoko, to łatwiej byłoby się zdobyć na taki gest. Stawka była jednak wyższa, bo ten gol dawał nam remis, a wiadomo jak to jest w piłce – liczą się przede wszystkim wyniki.

Te bramki mogły mieć jakiś wpływ na zainteresowanie Legii?

Tego nie wiem, ale może po prostu chcieli, żebym w końcu przestał im strzelać. Pierwszy kontakt pojawił się w listopadzie 1995 roku, kiedy przyszedł do mnie Bobo Kaczmarek i powiedział, że Legia jest zainteresowana. Oni wtedy grali jako pierwsza polska drużyna w Lidze Mistrzów, więc na pewno to mocno działało na wyobraźnię. Wiemy, jacy wtedy zawodnicy grali w Legii – nie wiem czy to nie była najmocniejsza drużyna w polskiej historii. Chcieli żebym wzmocnił rywalizację, a cena też robiła wrażenie, bo wtedy było to 11 miliardów czyli w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze trochę ponad milion złotych. Można powiedzieć, że wszyscy byli zadowoleni, bo Stomilowi udało się na mnie zarobić, a przede mną otwierała się duża szansa.

Jeszcze grając w Stomilu trafił pan do reprezentacji. W sumie udało się zagrać w dwunastu meczach i strzelić jednego gola. Można było osiągnąć więcej?

Oczywiście, na pewno niedosyt pozostał. Wtedy było jednak mnóstwo świetnych zawodników – Kosecki, Juskowiak, Kowalczyk, Nowak, Warzycha, Wandzik – większość z nich grała poza granicami kraju, więc mi też niełatwo było się przebić. Pod względem charakteru ta ekipa była niezwykle mocna, panowała dobra atmosfera. Myślę, że gdyby wtedy istniało coś w stylu kanału Łączy Nas Piłka, gdzie Łukasz Wiśniowski robi filmiki z życia kadry, to wyszłoby podobnie. Również było mnóstwo żartów i szydery, a brylowali w tym Romek Kosecki, Wojtek Kowalczyk czy Piotrek Świerczewski. Można powiedzieć, że oni odgrywali rolę takiego dzisiejszego Jędrzejczyka, Krychowiaka czy Grosika. Różnica jest jednak taka, że im udało się awansować i zrobić wynik na dużym turnieju, a my obchodziliśmy się smakiem.

Widział pan na treningach różnicę w umiejętnościach między sobą, a tymi graczami z zagranicy?

Może bardziej w ograniu, w pewności siebie. Na pewno jednak umiejętności mieli wysokie, bo skoro wyjeżdżali to znaczy, że byli lepsi. Kiedyś ta różnica między zachodnimi klubami a naszymi była chyba jeszcze większa niż dzisiaj. One funkcjonowały na znacznie wyższym poziomie, a na przykład dziś taka Legia nie ma się czego wstydzić.

Wtedy może organizacyjnie nie wszystko przy Łazienkowskiej działało idealnie, ale na pewno sportowo było o wiele lepiej. Pana debiut w Legii przypadł przecież na takie wydarzenie jak słynny ćwierćfinał Ligi Mistrzów z Panathinaikosem.

Na pewno wielu może mi pozazdrościć takiego debiutu. Dzisiaj wielkim sukcesem jest, gdy polskiej drużynie uda się wyjść z grupy Ligi Europy, a co dopiero Ligi Mistrzów. Pamiętam, że musieliśmy walczyć, aby ten mecz w ogóle odbył się na naszym stadionie. Obiekt miał być naszym atutem i liczyliśmy, że przy dopingu fanów uda się coś wykorzystać, a potem powalczyć w rewanżu. Ten mecz obrósł legendą, bo nie tylko wojsko, ale również sami pomagaliśmy w przygotowaniu płyty. Zostało wysypanych mnóstwo ton soli żeby przełamać warstwę lodu. Mówiło się o przeniesieniu meczu choćby do Wiednia, ale UEFA stwierdziła, że boisko się nadaje. Dzisiaj z pewnością coś takiego by nie przeszło. Trochę żałowaliśmy tych warunków, bo gdyby murawa wyglądała normalnie mogłyby zadecydować umiejętności, a nie przypadek. Mimo wszystko, za wszelką cenę chcieliśmy zagrać u siebie, a nie jeździć po innych stadionach, również ze względu na kibiców. Niestety u siebie nie udało się strzelić gola, a pod Akropolem przy 90 tysiącach fanów, już nie mieliśmy zbyt dużych szans. Na pewno nie pomogła nam również szybka czerwona kartka po dwóch żółtych dla Marcina Jałochy. W późniejszych latach też się tak zdarzało w pucharach, gdy graliśmy choćby z Vicenzą, Udinese czy Besiktasem, że dużo nie ustępowaliśmy, a jednak schodziliśmy pokonani.

Grecy mocno narzekali na stan murawy?

Nie, oni raczej przyjęli wszystko normalnie. Tego typu historie słyszałem jednak od chłopaków, którzy opowiadali, że w fazie grupowej piłkarze Blackburn nie chcieli się przebierać w szatni, bo nie podobały im się warunki. Później przegrali jednak 1:0, więc ich gwiazdorskie maniery na niewiele się zdały.

Okazało się, że kilka miesięcy później również Panathinaikos wyjeżdżał z Warszawy pokonany.

Od razu po losowaniu w Pucharze UEFA ucieszyliśmy się, bo wiedzieliśmy, że teraz możemy się zrewanżować. Jeśli chodzi o europejskie puchary, trudno dla mnie wskazać przyjemniejsze wspomnienie. Doskonale pamiętam tamten mecz i często gdy spotykam kibiców również mi o nim przypominają. Atmosfera na stadionie była fantastyczna, fani nieśli nas w rewanżu, abyśmy odrobili straty po wyniku 4:2 w pierwszym spotkaniu. Dużo wiary wlał w nas właśnie mecz w Atenach, gdzie pokazaliśmy się z niezłej strony. Ostatecznie po golu Czarka Kucharskiego w doliczonym czasie awansowaliśmy, a euforię po tym trafieniu zapamiętam do końca życia.

Trudno było chłopakowi ze Stomilu wkroczyć do naszpikowanej gwiazdami szatni Legii?

Na pewno nie czułem się gorszy i gdy przychodziłem do klubu, to miałem jakieś obycie z tym wielkim futbolem również dzięki reprezentacji. Rywalizowaliśmy z Legionistami i strzelałem im bramki – to też pomagało. Większość zawodników znałem również z kadry, bo przecież ówczesna Legia to było prawie pół reprezentacji. Przede wszystkim obroniłem się jednak swoją grą, bo niemal od początku byłem podstawowym zawodnikiem.
Przychodził pan do drużyny, która była aktualnym mistrzem Polski, jednak na tytuł musiał pan czekać wiele lat.

Mocno uwierały porażki z Widzewem, a potem innymi klubami?

Po tym sezonie z Ligą Mistrzów, większość drużyny odeszła zagranicę i zostało nas właściwie dwunastu. Mimo wszystko w takim okrojonym składzie do końca walczyliśmy o mistrzostwo. Na koniec sezonu przydarzył się jednak ten słynny mecz z Widzewem i porażka 2:3. Zabrakło nam koncentracji i świadomości tego, że może się jeszcze coś takiego wydarzyć. Nasi rywale to oczywiście nie była zła drużyna, ale to dla nas nie jest żadne usprawiedliwienie. Wcześniej mieliśmy sytuacje po kontratakach, aby podwyższyć wynik i zakończyć to spotkanie. Tymczasem kilka minut przed końcem to oni strzelili kontaktowego gola – wtedy zawsze dostajesz wiatru w żagle. Nie mieli nic do stracenia i chwilę później wyrównali, a my nie do końca wiedzieliśmy, co się dzieje. Ruszyliśmy w tym momencie do ataku, bo remis w tym meczu nic nam nie dawał. Udało się nawet zdobyć gola, ale sędzia słusznie odgwizdał spalonego. Strasznie się odkryliśmy, co ostatecznie Widzew wykorzystał i wygrał mecz zapewniając sobie już wtedy tytuł na naszym stadionie. Na szczęście tydzień później udało nam się odbudować i wywalczyć Puchar Polski po finale z GKS-em Katowice.

Jak wyglądała szatnia po tym meczu?

Cisza. Przez długi czas nikt nie podnosił się z miejsca i każdy na swój sposób przeżywał to, co się stało. W historii piłki takie rzeczy niemal się nie zdarzają, na myśl przychodzi jedynie finał Ligi Mistrzów pomiędzy Bayernem a Manchesterem United. Rok wcześniej mieliśmy podobną sytuację, bo też o mistrzostwie decydował mecz z Widzewem, gdzie prowadziliśmy do przerwy 1:0, a przegraliśmy 1:2. Ten mecz siedział w nas przez kilka dni, bo praktycznie w kilka minut straciliśmy to, na co pracowaliśmy cały sezon. Musieliśmy się jednak zebrać i powalczyć o puchar, co ostatecznie się udało.

Wspomniał pan o zawodnikach, którzy wcześniej opuścili Legię i wyjechali zagranicę. Sokołowskiego w tamtym czasie nikt nie chciał na Zachodzie?

Nigdy nie miałem takich ofert. Może umiejętności kolegów były większe, ale nie obrażałem się tylko dalej robiłem swoje. Trafiłem na Łazienkowską dopiero w wieku 26 lat, więc być może ten wiek również stanowił jakąś przeszkodą w wyjeździe. Nie udało się również mocniej zaistnieć w pucharach, więc trudniej było się pokazać.

Kibice w tamtym czasie często mieli do was pretensje, że zbyt dużo balujecie i raczej nie prowadzicie się sportowo. Dowcipy w szatni i huczne imprezy były na porządku dziennym?

Ja na pewno nie należałem do najbardziej rozrywkowych, choć wiadomo, że czasem przy jakiejś okazji wychodziło się do „Garażu” czy innych miejsc trochę poświętować. Jedno czy dwa piwka nikomu jeszcze nie zaszkodziły, ale trzeba znać swój rozum i umiar. Wolałem raczej spędzać czas z rodziną i imprezy nie były mi do niczego potrzebne. Jeśli chodzi o dowcipy to na pewno się zdarzały, a jedną z najbarwniejszych postaci był Grzesiek Szamotulski. Wymyślał żarty na poczekaniu, pamiętam, że potrafił nalewać wodę przez drzwi do ubikacji tym, którzy akurat w spokoju chcieli załatwić niezbędne sprawy(śmiech). Znany był też numer z podartymi spodniami czy przyklejonymi butami do podłoża. Ja akurat pamiętam, że miałem przypiętą łańcuchem torbę sportową do kaloryfera i w żaden sposób nie dało się go przerwać. Musiałem prosić o pomoc magazynierów, aby przeciąć blokadę szczypcami czy piłą. Próbowałem potem się dowiedzieć, kto to zrobił, ale oczywiście jak zawsze nikt nic nie wiedział i skończyło się na śmiechu.

Bywały sytuacje, że drużyna wychodziła na mecze grając na kacu?

Na pewno tak, ale często nawet takie mecze wygrywaliśmy – to też była wielkość Legii. Dzisiaj takie sytuacje są rzadkością, bo świadomość piłkarzy znacznie się zwiększyła. Mamy przykłady takich ludzi jak Krychowiak czy Lewandowski, którzy prowadzą się znakomicie. Wtedy nie było też rozwiniętych mediów społecznościowych, a dzisiaj właściwie każde wyjście piłkarza do klubu jest zauważane i komentowane. Pamiętam sytuację z meczu z Zagłębiem Lubin wiosną 1996 roku, gdzie co prawda nie graliśmy po dużej imprezie, ale również różne czynniki sprawiły, że teoretycznie nie powinniśmy być w najwyższej formie. Mieliśmy lecieć samolotem do Wrocławia, a w ostatniej chwili zaskoczył śnieg i nic z tego nie wyszło. Pojechaliśmy więc kilka godzin przed spotkaniem autokarem do Lubina i na miejsce dotarliśmy chyba niecałą godzinę przed meczem. Spotkanie udało się przesunąć o kilka minut, ale mimo to, nie zdążyliśmy dobrze się rozgrzać i graliśmy na sztywnych nogach. Bardzo szybko objęliśmy jednak prowadzenie, a ostatecznie skończyło się na 3:0 i można było znów udać się w długą podróż do Warszawy.

Czego brakowało Legii, aby w tamtym okresie zdobywać trofea? Od Pucharu Polski w 1997 roku do mistrzostwa w 2002 minęło aż 5 lat.

Stabilizacji, bo gdy zmieniasz trenerów co pół roku, to wiadomo, że każdy ma inny pomysł i w drużynie panuje chaos. Często też zawodnicy, którzy przychodzili z innych klubów mieli problem z aklimatyzacją w stolicy. Tutaj mierzyli się z zupełnie innymi oczekiwaniami. Pamiętam moment, gdy przychodził trener Smuda, który wcześniej osiągał sukcesy z Widzewem. Wydawało się, że może wtedy coś się zmieni, ale on również szybko stracił pracę. Potencjał ludzki w Legii nie został wykorzystany i w końcu musiał przyjść trener z Serbii abyśmy zdobyli mistrzostwo. Okuka wprowadził do drużyny taki wojskowy dryl, często jego treningi były niezwykle intensywne, ale wyniki również przyszły szybko. Wtedy mieliśmy zarówno charakter, jak i umiejętności, co w połączeniu dało tytuł. Takie nazwiska jak Svitlica, Kucharski, Vuković, Czereszewski, Zieliński czy Saganowski mówią same za siebie.

Zanim jednak przyszło mistrzostwo, wylądował pan w Izraelu – w klubie Maccabi Netanya. Co tam właściwie się wydarzyło, że nie udało się nawet zadebiutować?

Trudno powiedzieć, wszystko było normalnie dogadane, a w sumie spędziłem tam jedynie około półtora miesiąca. Po tym czasie nagle spytali się mnie, czy istnieje możliwość powrotu do Legii. Trochę w tym momencie zdębiałem, ale nic innego mi nie pozostało, zwłaszcza, że chciałem grać. Na pewno mogły być jakieś roszczenia, bo to było odstąpienie od umowy i ani Legia, ani ja nie dostaliśmy pieniędzy. W Warszawie chętnie mnie jednak przyjęli zwłaszcza, że początek sezonu w ich wykonaniu nie był zbyt udany.

Udało się nauczyć kilka słów po hebrajsku?

Parę zdań tak, ale na pewno tłumaczem przysięgłym nie zostanę. Nie zdążyłem poznać więcej i głównie posługiwałem się angielskim. Starałem się jednak być otwarty, koledzy również dobrze mnie przyjęli. Najbardziej z tego okresu zapamiętałem to, że lato jest u nich wyjątkowo ciepłe. Właściwie już po kilku minutach w butach było bardzo mokro i chodziło się jak po wodzie. Dzięki temu przygotowałem się jednak do sezonu znakomicie i potem jak wróciłem do naszego klimatu to widziałem różnicę między sobą, a innymi chłopakami mimo, że miałem już 31 lat.

W tamtym okresie grał pan w drużynie z Jackiem Magierą. Widać było w nim zadatki na przyszłego trenera mistrzów Polski?

Miał swoje zasady, których bezwzględnie przestrzegał i one zaprowadziły go na szczyt. Widać to było od najmłodszych lat, gdy był kapitanem reprezentacji młodzieżowych i w pełni na tę rolę zasługiwał. Był trochę takim nauczycielem, radził sobie jako lider grupy. Wiedział, co chce osiągnąć i temu poświęcał swój czas. Być może dzięki temu osiągnął więcej niż inni, którzy mieli lepsze predyspozycje. Na pewno był to również bardzo sympatyczny facet z klasą. Na czterdzieste urodziny dostałem od niego specjalny album ze zdjęciami, który trzymam do dziś i przypomina mi o wspólnych chwilach z kariery.

Koszulkę „Warrior Ustroń”, którą pokazał pan po strzeleniu ostatniego gola dla Legii, również ma pan do dziś?

Oczywiście. Leży jako pamiątka i raczej jej nie zakładam, nawet wtedy gdy gram w tenisa. Dostałem ją od kibica z Ustronia, który później zrobił również podobną dla mojego syna ze znaczkiem Supermana i napisem „Warrior Junior”. Bardzo przyjemna historia, dzięki czemu moje pożegnanie zostało bardziej zapamiętane.

Skąd ten przydomek?

Mój serdeczny kolega z Olsztyna prowadził firmę i sprowadzał właśnie obuwie firmy Warrior. Miał też koszulkę bawełnianą tej marki, którą mi podarował. Bardzo mi się spodobała i zawsze ją zakładałem, a potem stała się niejako symbolem.

Gdy w 2005 roku odchodził pan z Legii, nie poczuł się pan trochę wypchnięty z Łazienkowskiej?

Sytuacja była taka, że kończył mi się kontrakt, ale ja czułem się jeszcze dobrze fizycznie. Rzeczywiście miałem już jednak po odejściu słabszy moment. Myślałem o zakończeniu kariery – miałem przecież zrobione papiery trenerskie. Pojawiła się jednak oferta z Łęcznej i udało się tam trafić. Nie miałem jakiegoś wielkiego żalu do dawnych kolegów z boiska Jacka Bednarza i Jacka Zielińskiego, którzy podjęli tę decyzję, ale trochę nie spodobała mi się forma załatwienia tego. Można było przecież przyjść pod koniec sezonu i powiedzieć, że chcemy budować drużynę na innych zawodnikach. Takie zachowanie i podejście jest normalne. Tymczasem ja dowiedziałem się o tym dopiero na pierwszym treningu po urlopie i już byłem kilka tygodni byłem w plecy, podczas których mogłem skontaktować się z nowymi drużynami. Potraktowano mnie nieelegancko, parę furtek się zamknęło, ale ostatecznie poradziłem sobie. Na pewno z Legii odchodziłem jako zawodnik spełniony i to w niej chciałem zakończyć karierę.

Mało osób jednak wie, że mógł pan wtedy trafić parę kilometrów dalej, na Konwiktorską.

Zgadza się, właściwie jedną nogą byłem zawodnikiem Polonii. Formalnie się dogadaliśmy, wszystko było w porządku, jednak na drugi dzień zapadła decyzja, że trafię do Łęcznej. Tam spotkałem się znów z Bogusławem Kaczmarkiem, jednak już na początku listopada trenerem Górnika został Dariusz Kubicki, który przyszedł wraz ze swoim asystentem Arturem Płatkiem właśnie z Polonii. Miałem z nimi pracować na Konwiktorskiej, a życie napisało inny scenariusz i spotkaliśmy się na Lubelszczyźnie.

W Legii był pan traktowany jako ulubieniec trybun. Nie było obaw, że po transferze do Polonii sympatia fanów zniknie?

Nie miałem takich myśli. Na Łazienkowskiej mnie nie chcieli, a mi zależało na tym żeby po prostu grać. Polonia miała ten atut, że nie musiałbym ruszać się z Warszawy. Mówisz o tym, że wkurzeni mogliby być kibice Legii, ale może z kolei nie zostałbym zaakceptowany przez fanów Polonii. W tę stronę również mogłoby to zadziałać, bo przecież przez wiele lat grałem z „eLką” na piersi.

Z perspektywy czasu nie działa na wyobraźnię przykład Hamalainena, który po odejściu z Lecha do Legii raczej nie jest mile widziany w Poznaniu?

Może gdybym strzelał Legii gole w doliczonym czasie gry, tak jak on Lechowi, to mogłoby się to tak potoczyć. Każdy jednak odchodzi w różnych okolicznościach, a tutaj sytuacja była inna. Hamalainena z Lecha nikt nie wypychał, a ja poczułem się niechciany. Poza tym z jego ust również padały słowa o tym, że nie zagra w innym polskim klubie, a jednak to zrobił.

W Górniku Łęczna po raz pierwszy od wielu lat przytrafił się panu sezon bez choćby jednej strzelonej bramki. Nie poczuł pan, że jednak na Łazienkowskiej mogli mieć rację?

Rzeczywiście mogło to trochę tak wyglądać. Patrząc na to, że sezon wcześniej Łęczna skończyła na niezłym siódmym miejscu to wydawało się, że krok do przodu jest możliwy. Oprócz mnie latem przyszło kilku ciekawych zawodników, liczyłem też na dobrą współpracę z Bobem Kaczmarkiem. Na pewno w Łęcznej zetknąłem się z nieco innym trybem życia niż w Warszawie. 20-tysięczne miasteczko, wolniejszy tryb podróżowania czy spędzania czasu. Może ten brak presji spowodował, że nie byłem w stanie wykrzesać z siebie więcej i razem z Andrzejem Kubicą czy Grzesiem Wędzyńskim nie pociągnęliśmy tej drużyny do sukcesów.

Szybko uciekł pan z Łęcznej i przeniósł się do Ruchu, który grał wtedy w drugiej lidze. Tam jednak presja była o wiele większa, bo celowaliście w awans do ekstraklasy.

Wtedy w Chorzowie mieliśmy bardzo fajną drużynę, takie połączenie młodych i starych. Do ekipy wchodzili choćby Łukasz Janoszka, Maciek Sadlok i Bartek Babiarz, a ja, Wojtek Grzyb czy Michał Pulkowski staraliśmy się odgrywać rolę mentorów. Na boisku również prezentowałem się jednak nieźle i można powiedzieć, że po czasie w Łęcznej nieco odżyłem. Na zapleczu ekstraklasy zanotowałem kilka bramek i asyst, udało się wywalczyć awans. Na pewno mam duży sentyment do Ruchu i jeśli spotykam kibiców z Chorzowa to również widzę, że darzą mnie sporym szacunkiem. Wróciły wspomnienia z Olsztyna, kiedy też robiliśmy awans i miło było na koniec kariery poczuć jeszcze raz takie emocje.

W przyszłym sezonie Ruch znów być może czeka walka o powrót do ekstraklasy po niedawnym spadku. Mocno pan przeżywał to, co działo się w Chorzowie w ostatnich tygodniach?

Na pewno. Ruch nie wyglądał dobrze zarówno na boisku, jak i poza nim. Licencja na ekstraklasę została zawieszona, teraz nie wiadomo, czy przystąpią do sezonu w pierwszej lidze. Sportowo również się nie obronili i spadli zasłużenie. Tam sytuacja nigdy nie była zbytnio uporządkowana, już kiedy ja przychodziłem, to były jakieś zaległości wobec byłych piłkarzy czy różne problemy transferowe. W Chorzowie nie było strategicznego sponsora i teraz te problemy mocno się nawarstwiły.

Wobec pana Ruch miał jakieś zaległości?

Akurat nie, bo wtedy firma Reporter z Mariuszem Klimkiem na czele była bardzo zaangażowana i dzięki nim jakoś to funkcjonowało. W ostatnich latach dużą część funkcjonowania przejęło miasto, więc trudno było się utrzymywać na wysokim poziomie. Kompletnie niezrozumiała sytuacja jest też z odchodzeniem za darmo czołowych zawodników jak Lipski czy Starzyński. Nie dość, że traci się kluczowych graczy to jeszcze do kasy klubu nie wpływa ani złotówka.

Po zakończeniu kariery bardzo szybko wziął się pan za trenowanie. Nie lepiej było zostać ekspertem telewizyjnym, którego wszyscy znają, a nie ma przy tym żadnej presji?

Na pewno lepiej, wtedy uniknąłbym takich historii, jak w Ostródzie, gdzie próbowałem jak najlepiej, ale wyniki były słabe i zostałem zwolniony. O trenerce myślałem już jednak podczas kariery, kurs ukończyłem w latach 2001-2002 na warszawskiej AWF. Na pewno jest to inna presja, bo teraz ja muszę dbać o takie rzeczy jak plan treningowy czy rozwój poszczególnych zawodników. Czułem jednak, że mogę sobie poradzić. Najpierw trenowałem juniorów, potem seniorów, teraz zajmuję się treningiem indywidualnym i łączę to z prowadzeniem Mazowsza Grójec.

Przez cztery lata pracował pan w Akademii Legii. Któryś z wychowanków szczególnie zapadł w pamięć?

Trenowałem cztery roczniki: 1993,1994,1996,1997. Udało mi się poprowadzić w tym czasie Kamila Kurowskiego, Mateusza Wieteskę czy Arka Najemskiego. Cała trójka była teraz w pierwszej lidze, ale w przyszłości powinni trafić do Ekstraklasy. W niej jest już natomiast Kamil Mazek, który ma za sobą niezłe występy w Ruchu, a teraz musi potwierdzić klasę w Lubinie. Szkoda, że nie otrzymał szansy debiutu przy Łazienkowskiej, ale być może jeszcze kiedyś zagra w Legii, na co mocno liczę.

Stawianie na akademię w Legii to dobry pomysł?

Taką drogę obrał prezes Mioduski i trzeba mu tylko przyklasnąć. Wiadomo, że trzeba też wykładać pieniądze na pierwszą drużynę, ale nic tak nie buduje tożsamości drużyny jak wychowankowie. Wiemy, że Legia jest specyficznym klubem i stawia bardzo duże wymagania, którym młodzi gracze nie zawsze potrafią sprostać. Nawet jednak jeśli kilku z nich trafi później do innych klubów Ekstraklasy, również będzie to dobrze świadczyło o akademii. Na pewno teraz po przejęciu klubu przez Mioduskiego ten proces przyśpieszy. Na efekty musimy jednak poczekać kilka lat.

Kiedy trener Sokołowski doczeka się licencji UEFA PRO?

No tak… Na razie mam jedynie UEFA A. Trudno powiedzieć, problemem są spore wymagania. Aby móc zaistnieć na kursie UEFA PRO, trzeba pracować co najmniej od drugiej ligi w górę. Gdyby pojawiła się furtka dla mnie, to na pewno chętnie bym spróbował, bo mierzę w tym zawodzie wysoko.

Jakimi metodami chce się więc pan wdrapać na szczyt?

Staram się czerpać ze wszystkich szkoleniowców z jakimi pracowałem, ale jeszcze nie narodził się taki sport, w którym kluczem nie byłoby przygotowanie fizyczne. Można mnie więc trochę porównać do Okuki (śmiech). W trakcie meczu na około 90 minut gry, zawodnik ma piłkę przy nodze jedynie przez około trzy. Reszta to jest bieganie i walka, więc bez dobrego przygotowania motorycznego żaden zawodnik nie zaistnieje nawet na niższym poziomie.

Rozmawiał Wojciech Piela

fot. FotoPyK

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

8 komentarzy

Loading...