Reklama

Rodzinny gość, który nie musi już boksować. Fonfara Team idzie po tytuł

redakcja

Autor:redakcja

02 czerwca 2017, 17:12 • 6 min czytania 1 komentarz

W nocy z soboty na niedzielę Andrzej Fonfara po raz drugi w swojej karierze stanie przed szansą wywalczenia mistrzowskiego pasa. Naprzeciw niego pojawi się człowiek z mroczną przeszłością. Adonis Stevenson bił, znęcał się i zmuszał do prostytucji. Na ulicy i w ringu zwykle dyktował warunki. W ostatnich siedmiu latach posłał go na deski tylko jeden zawodnik. I był nim właśnie Polak. 

Rodzinny gość, który nie musi już boksować. Fonfara Team idzie po tytuł

To było w maju 2014 r. Skracający dystans Fonfara zaskoczył „Supermena” krótkim lewym sierpowym. Stevenson był tak oszołomiony, że nie zauważył prawego prostego pretendenta i – ku gigantycznemu zdziwieniu widzów w Bell Centre – musiał zapoznać się z podłożem.

Mimo wysokiej porażki na punkty, Polak zdał wówczas egzamin pięściarskiej dojrzałości. Przerwał serię dziesięciu nokautów z rzędu Kanadyjczyka, co nie mogło umknąć uwadze bokserskich ekspertów. Nagle poważnym graczem stał się ten, którego długo traktowano z przymrużeniem oka. Można napisać nawet, że z którego kpiono. Najgłośniej po porażce z Derrickiem Findleyem. Pięściarzem, który dziś walczy co miesiąc i dostaje regularny oklep  od obiecujących prospektów.

–  Byłem po tej walce załamany. Chicago, fajna gala, walczy Tomek Adamek, pierwszy raz w ESPN, debiut w Polsacie, a tu druga runda i dechy… –  wspomina „Polski Książe”.

Po laniu od ciemnoskórego boksera, skądinąd także o pseudonimie „Supermen”, Fonfara wyleciał na długie wakacje. Na Florydzie zresetował zajętą myślami o końcu kariery głowę. Wrócił do Chicago i usiadł do stołu z bratem. Ustalili, że Andrzej musi zmienić kategorię wagową. Gdy przylatywał do Stanów, ważył 66 kilogramów. Z chłopca zmieniał się jednak w mężczyznę. Każdorazowe zrzucanie kilkunastu kilogramów przed walką bardzo go osłabiało.

Reklama

 fonnnn

Za Atlantyk wyleciał przed jedenastoma laty, na skutek namowy polonijnego biznesmena Jacka Galary. Galara wpadł na pomysł stworzenia w Chicago grupy bokserskiej, składającej się z utalentowanych polskich pięściarzy. Na występy Masternaka, Wacha i Fonfary walić miała tłumnie miejscowa Polonia. Selekcjonerem zawodników był Andrzej Gmitruk, który wypatrzył urodzonego w Radomiu pięściarza podczas jego zawodowego debiutu.

W Ostrołęce Fonfara rozprawił się gładko z Miroslavem Kubikiem. Miał wówczas osiemnaście lat. – Po tej walce trener Gmitruk zaprosił mnie na testy. Zaliczyłem dobre sparingi, więc uznał, że warto podpisać ze mną kontrakt – opowiada. – Galara razem ze wspólnikami zorganizował galę w Villa Park. Niestety nie sprzedała się i grupa się zwinęła. Wtedy Jacek zapytał mnie, czy mimo to nie zechciałbym zostać w Stanach. Powiedział, że mnie oprowadzi, pokaże co i jak. Zostanie moim menadżerem i zaopiekuje się moją karierą. Tak trafiłem pod skrzydła eksperta od polskich pięści – Sama Colonny.

Wylot Fonfary zbiegł się w czasie z bankructwem firmy jego rodziców. Państwo Fonfarowie produkowali plastikowe okna. Ich biznes stał się nieopłacalny na skutek gwałtownego skoku kursu euro. Przejściowe problemy sprawiły, że pierwsze osiem miesięcy w Stanach Andrzej spędził samotnie. – Z czasem dołączył do mnie brat i doleciała reszta rodziny. Jesteśmy bardzo zżyci i nie potrafimy żyć na odległość. „Zaczynamy nowe życie” – padło hasło, i znów byliśmy wszyscy razem.

Fonfara miał wsparcie bliskich, które okazało się bardzo ważne, gdy finansowo zaczął kuleć jego menadżer. Stypendium nie przychodziło na czas lub nie przychodziło wcale. – Brat przywiózł do Stanów parę złotych. Wynajęliśmy mieszkanie, kupiliśmy meble i kasa się rozeszła, więc poszedł do pracy. Rodzice starali się nam pomagać, ale sami nie za bardzo mieli z czego. Miesiąc-dwa było naprawdę ciężko. Pamiętam jak odkładałem centy na benzynę. Musieliśmy ostro zaciskać pasa.

Kiedy zapytałem Andrzeja, czy sam szukał dorywczej pracy w Stanach, odpowiedział: – Pracowałem fizycznie może z pół dnia. Menadżer wrzucił mnie do swojego sklepu, mieszałem tam farby. Brałem jedną puszkę, drugą, coś dolewałem i wszystko wkładałem w maszynkę. Gdy Jacek przyleciał do Stanów, ciężko pracował, żeby spełnić swój amerykański sen. Chciał mi chyba pokazać, że ja też muszę tak zapierdalać.

Reklama

Fonfara chciał jednak przede wszystkim boksować.

– Po kilku godzinach zrezygnowałem. „Słuchaj Jacek, nie będę u ciebie pracował, znajdź sobie innego chłopaka. To nie dla mnie. Albo we mnie wierzysz, inwestujesz, a ja trenuję sobie 2-3 razy dziennie i mam spokojną głowę, albo to wszystko nie ma sensu – nakreśliłem jasno.

Prawda jest taka, że poważne pieniądze zainwestowano w „Polskiego Księcia” dopiero po jego przełomowej walce ze Stevensonem. Przed tą potyczką Dariusz Michalczewski dawał mu 25% szans na sukces. Nawet współpromujący wówczas zawodnika Andrzej Wasilewski i Piotr Werner byli zszokowani dobrą postawą Polaka.

W najtrudniejszych momentach w karierze każdorazowo mógł liczyć tylko na rodzinę. I… wspierającego „Polskiego Księcia” od samego początku kariery, jego imiennika, Andrzeja Gołotę.

Mówiąc o swoich osiągnięciach zawsze używa liczby mnogiej. Przykłady? „Team Fonfara znów zwycięski”, „team Fonfara będzie szedł do przodu i nadal wygrywał”. Brat Max jest menadżerem Andrzeja, kuzyn Maciej odpowiada w jego zespole za public relations, tata regularnie dogląda treningów.

***

Kontraktując na początku 2011 roku walkę z Rayem Smithem zaryzykowali. Nie dlatego, że Smith to nie wiadomo jaki pięściarz, powód był inny – oczko w głowie rodziny boksowało za… dolara. Chodziło o pokazanie się na dużej gali. Imprezie, na której zmierzający po mistrzowski pojedynek Tomasz Adamek zastopował Kevina McBride’a. Fonfara przypomniał o słynnej gaży organizującej wydarzenie Kathy Duvie trzy i pół roku później, gdy „Żelazna dama boksu” oceniła, że bardziej niż na konfrontacji z Sergiejem Kowaliowem Polakowi zależy na pieniądzach.

Dzisiaj Fonfara to, bez dwóch zdań, najlepiej zarabiający polski bokser. 29-latek był pierwszym urodzonym nad Wisłą pięsciarzem pięściarzem, który związał się kontraktem z wszechwładnym Alem Haymonem. Były menadżer Whitney Houston gwarantuje mu nie mniej niż 600 tys. dolarów za walkę.

Polak zarobione pieniądze inwestuje od kilku lat w kamienie kwarcowe. W granicie i obróbce siedzi już prawie od ośmiu. Zajął się tym, gdy wspólnie z bliskimi zamknął rodzinną pierogarnię. – Quartz zyskuje na popularności w Stanach. Ludzie, którzy obecnie budują domy chętnie sięgają po ten materiał. Oferuje im on większą gamę kolorów niż granit. To syntetyczny kamień, choć niemal identyczny jak te wykopywane z ziemi. Biznes się zwraca, zarabiamy. To dość prosta robota. Na zasadzie hurtowni – taniej kupić, drożej sprzedać.

Fonfarowie mają jeszcze dwa inne biznesy. Hurtownię towarów z Chin i firmę transportową.

fonfaraaaaa

A nie wolno zapominać, że sam Andrzej to świetnie prowadzony brand. Na walkach pięściarskiego reprezentanta rodziny jest więcej stanowisk z okolicznościowymi koszulkami niż budek z piwem. Nie zabraknie ich także pewnie podczas konfrontacji ze Stevensonem. Choć ta, jak poprzednie starcie obu panów, odbędzie się na dobrze znanym przez „Supermena” gruncie – w Kanadzie.

Do rewanżu z jednym z lepszych pięściarzy bez podziału na kategorie wagowe mogło dojść zdecydowanie wcześniej. Niestety, po znakomitych występach Fonfary przeciwko Julio Chavezowi Juniorowi i Nathanowi Cleverly’emu, przyszła wpadka z Joe Smithem Jr. Z porażki cenionego Polaka z pracującym jako robotnik budowlany pięściarzem śmiano się równo sześć miesięcy. Do czasu aż Smith brutalnie ściął „Kata”, czyli zakończył karierę Bernarda Hopkinsa, który aż do porażki z rzeźnikiem z Nowego Jorku nie przegrywał przez nokaut.

Niespodziewaną klęskę z Amerykaninem osłodziły Fonfarze narodziny dziecka. Andrzej to zdecydowanie tradycjonalista. Kończy budowę domu, a na działce posadził już niejedno drzewo. Teraz przyszedł czas na mistrzostwo świata.

Jeżeli mam sam oceniać, teraz jestem faworytem – mówi pewny siebie. Deklaruje, że pozostanie w boksie dopóki będzie widział szanse na zwycięstwa z zawodnikami z czołówki. Daje sobie jeszcze cztery lata.

Co potem? Ciężko stwierdzić. Jedno jest pewne. On akurat poradzi sobie bez pięściarstwa. I to niezależnie od tego, czy zostanie w niedzielę kolejnym polskim mistrzem świata.

HUBERT KĘSKA

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...