Reklama

Pięćdziesiątka na karku, ale gdyby zdrowie pozwoliło, do dziś nie zakończyłbym kariery

redakcja

Autor:redakcja

02 czerwca 2017, 10:15 • 33 min czytania 15 komentarzy

Mimo że Jerzy Podbrożny swój najlepszy czas ma już dawno za sobą, mimo że 122 bramki w Ekstraklasie i dwa tytuły króla strzelców to już wyłącznie odległe wspomnienie, to facet, który jest wciąż autentycznie zakochany w futbolu. Sam mówi, że gdyby nie kilka operacji na kolano i biodro, prawdopodobnie nigdy nie zakończyłby kariery piłkarskiej. Jeszcze całkiem niedawno robił na przemian w Promyku Nowa Sucha i Orle Kampinos za jokera. Wchodził na ostatni kwadrans meczu, bo na tyle pozwalało zdrowie i przesądzał o losach spotkania, ewentualnie grał od pierwszej minuty na… bramce. Losy Jerzego Podbrożnego to przykład na to, że po karierze nie zawsze wszystko musi się wieść zgodnie z planem. Kiedyś piękny dorobek strzelecki, skandal związany z przejściem do Legii z Lecha, mistrzostwa Polski, mistrzostwo MLS i gra w Lidze Mistrzów. Dziś – mecze w Mszczonowie czy Chlebni, na które nie zawsze da się zebrać jedenastu piłkarzy. Nie zmieniło się tylko jedno: prawdziwa, autentyczna miłość do piłki.

Pięćdziesiątka na karku, ale gdyby zdrowie pozwoliło, do dziś nie zakończyłbym kariery

– Obecnie zajmuję się dwoma drużynami. Z Orłem Kampinos związałem się pięć lat temu, gdy byliśmy jeszcze w Serie B. Dwa lata temu awansowaliśmy i tak sobie gramy. W zeszłym roku się utrzymaliśmy ledwo-ledwo, teraz jesteśmy na piątym miejscu na pięć kolejek przed końcem, więc jest spokój. Więcej nam nie potrzeba – i tak nie mamy tylu piłkarzy, by pociągnąć to wyżej. W międzyczasie trenera szukał Promyk Nowa Sucha. Zadzwonili do mnie nie wierząc w to, że się mogę w ogóle tego podjąć, ale ja się zgodziłem. Postawiłem tylko jeden warunek: muszę dogadać się z prezesem Orła Kampinos. Powiedział, że skoro chcę – droga wolna. Pracowałem już w obu klubach, gdy Orzeł awansował o ligę wyżej. Doszło do niezręcznej sytuacji – prowadziłem dwa zespoły w jednej lidze.

Jak wyglądał mecz pomiędzy Orłem a Promykiem? Po której stronie pan usiadł?

Wystawiłem skład w jednej drużynie, wystawiłem skład w drugiej, oba najsilniejsze. Nawet niewiele mówiłem przed meczem, tylko tyle, by jedni i drudzy grali o zwycięstwo, a co będzie – się okaże. Podczas meczów siedziałem zawsze po stronie tych, którzy grali u siebie, by to jakoś wyglądało. Teraz tego problemu już nie ma, bo Promyk także zaliczył awans – do okręgówki.

W Kampinosie mierzy się pan z prozą życia – zazwyczaj jest tak niewielu piłkarzy na zajęciach, że nie ma jak zrobić treningu.

Reklama

Gdy zostałem trenerem Kampinosu, na trening przyszło dwudziestu-kilku zawodników. Myślałem, że to będzie stała frekwencja, ale każdy przyszedł tylko z ciekawości i szybko wróciliśmy do tego, co zawsze. Tak tu jest – ktoś się pojawia, chwilę pogra, rezygnuje. Obecnie na treningi przychodzi pięciu-sześciu miejscowych, zdarza się, że w tym jest dwóch bramkarzy. No i co tu robić? Rzucam im piłkę i mówię by się bawili, coś tam postrzelają, niewiele innego można wymyślić. Jakby mi kilku chłopaków nie przyjeżdżało z Warszawy, ciężko byłoby mi jedenastu na mecz zebrać. Ci z Warszawy na treningi nie przyjeżdżają w ogóle. Zdarzyło nam się raz nawet oddać mecz walkowerem. Przyszło ośmiu, akurat mieliśmy jechać na boisko lidera… Nie było sensu jechać i dostać dychę w plecy, lepiej już wygląda ten walkower. Prezes wyraził zgodę, mimo że trzeba było zapłacić za to karę. Teraz w Kampinosie też będą kłopoty – jeden musi odcierpieć karę za czerwoną kartkę, drugi naobrażał sędziego i też będzie musiał pauzować… Dobrze, że utrzymanie pewne, to jakoś dogramy. Podczas sezonu często zdarza się, że na meczu mamy tylko jedenastu i nie da się zrobić zmian. Wcześniej gdy była nas tylko dziesiątka – na boisko wchodziłem ja.

Widziałem jedną pana akcję na YouTube. Wciąż pan to ma.

A tam, to jeszcze nic, bo grając w Promyku z tego samego miejsca zdobyłem jeszcze dwie! Zdarzały mi się dobre mecze, grałem z nimi, bo chcieli bym pomógł w awansie. Wszedłem raz na 15 minut do końca, przegrywaliśmy 4:2. Strzeliłem bezpośrednio z rożnego na 4:3, w 90. z wolnego na 4:4 i w doliczonym czasie dałem asystę z wolnego na 5:4. Umiejętności zostały, ale wszystko robiłem w miejscu. Już nie biegałem pod bramką, gdy wchodziłem, to raczej do środka pomocy, siły starczało na paręnaście minut. Obieraliśmy taką taktykę, że dwóch miało biegać wokół mnie, zabierać piłki i dawać do mnie. Czułem się jak w Zagłębiu za trenera Jabłońskiego, gdzie też miałem zupełną dowolność. Dziś nie mogę już nawet truchtać, więc to już chyba koniec całkowity. Trochę czasu minęło i do tego wszystkiego doszła mi kolejna, czwarta już operacja kolana. Wszystko jest powiązane z wcześniejszymi kontuzjami. Grałem mecz w Legii Champions, coś mnie zabolało. Wykurowałem się, za dwa tygodnie znowu mecz. W ostatniej akcji nie musiałem już biec, ale stwierdziłem, że się zerwę od połowy z myślą „a, może coś strzelę”. Ruszyłem i po pięciu metrach koniec. Do zrobienia łąkotka i chrząstka. Na ten moment praktycznie nie mam już chrząstki.

W Orle Kampinos na meczach stawał pan też na… bramce.

Zdarzało się. Na dziesięć rozegranych spotkań broniłem w czterech. I wszystkie cztery wygraliśmy! Śmieję się, że bardziej byłem ostatnim obrońcą niż bramkarzem. Szła jakaś piłka – stałem wysoko, błyskawicznie wybiegałem i kasowałem.

Reklama

Neuer z A-klasy!

Trzeba było tak grać. Ale jak już się była potrzeba – cofałem się na linię. Coś tam przepuściłem, ale coś tam też obroniłem. Pamiętam mecz w Piastowie, gdy do przerwy łatwo prowadziliśmy 4:0. Na kwadrans przed końcem zrobiło się 4:3. 90. minuta, zawodnik wychodzi sam na sam, ja na bramce i… obroniłem.

Babole musiały się jakieś przytrafić, no bo skąd pan niby miał umieć bronić?

Nie, raczej nie było tak, że mi wpadła przez ręce czy między nogami. Proste piłki mogłem ewentualnie przepuszczać, gdy ktoś mi strzelił do boku. Mam zrobione biodro i nie bardzo mogłem się na rzucać na prawą stronę. Teraz problem jest zażegnany, bo mam dwóch bramkarzy. Ale to tacy bramkarze tylko z nazwy. Jednego nie wpuszczam na boisko nawet jak jest na meczu. Nigdy nie bronił i tak tylko zaczął przychodzić na treningi. A że jest grubszy – no to na bramkę! Zgłoszony jest, jeździ z nami, siedzi sobie na ławce. Może kiedyś dostanie szansę, gdy będziemy grali ostatni mecz i będziemy mieli pewne utrzymanie.

Doświadczył pan na własnej skórze, że piłkarze z niższych lig lubią nauczyć duże nazwiska moresu? 

Akurat było w miarę spokojnie, choć spodziewałem się, że może być różnie i będą chcieli mnie kopać. Ale z takimi sytuacjami się mierzyłem wcześniej w Widzewie, gdy nie wiadomo za co zostałem przesunięty do rezerw. No dobra, w sumie wiadomo – za to, że poszedłem w przerwie meczu do domu. Trener mnie zdjął z boiska po poleceniu prezesa, a było siedmiu słabszych ode mnie. Wkurzyłem się, poszedłem i przesunęli mnie za to do czwartej ligi. Tam pamiętam mecz w Rawie Mazowieckiej. Gość dostał instrukcję od trenera, że ma za mną chodzić i mnie kopać. Co dostałem piłkę – nawet nie zdążyłem przyjąć, bo ten mnie od razu za koszulkę i na ziemię. Sędzia – nic. Dopiero jak mi prawie nogi połamał – dobrze, że w ostatniej chwili zauważyłem jak się rozpędził i odskoczyłem – dostał czerwoną kartkę.

– 3:0 przegrywacie, po co to robisz? Graj w piłkę, przecież i tak nie wygracie – pytam.

– Trener mi kazał, muszę! – odpowiedział.

No i to też głupota trenera – jak można kogoś wystawiać tylko po to, by kogoś kopał? Chore. W Ekstraklasie niejednokrotnie miałem plastra, ale nikt aż tak nie przeginał. Trudno było mnie wyłączyć. Szybkość robiła swoje – dobry start, gdy już ruszyłem nie było szans mnie zatrzymać. Teraz też mam takiego jednego fajnego, bardzo szybkiego skrzydłowego. Kiedyś powiedziałem w Cafe Futbol, że jest jak Langil – bardzo szybki, ale grać nie potrafi (śmiech). Piłka mu trochę w tym wszystkim przeszkadza.

Prezesi potrafią zmotywować do wygrywania?

Żadnych nagród nie ma, musimy sami sobie organizować. Mamy taką zasadę, że za spóźnienie się na mecz, nawet minutę, trzeba przynieść do puli czteropak. Tak się to zbiera – chłopaki potem siadają po meczu i piją czy odkładają na inny czas. Zakończenie sezonu w Promyku jest bardzo fajne – robimy składkę i organizujemy imprezę, która wygląda jak wesele. Pod tym względem – super atmosfera. Trzeba być dla tych chłopaków trochę na zasadzie kolegi. Gdybym zaczął karać czy krzyczeć, nikt by nie przyszedł na mecz. Wiadomo, na samym meczu krzyczę, denerwuję się, ale to jest zupełnie coś innego. Wydaje mi się, że z jednymi i drugimi mam dobry kontakt. Rok temu rzuciłem hasło, że może byśmy pojechali na obóz. Podłapali temat i sami pojechaliśmy do Międzyzdrojów, każdy zapłacił za siebie. Wtedy była tylko trzynastka z Promyka, w tym roku – 19 z Promyka i dziesięciu z Kampinosa. Trenowali razem, sparingi grali już oddzielnie, czasem tylko wspomogłem się kimś z Promyka, by była pełna jedenastka.

Dla piłkarzy na tym poziomie taki obóz to głównie oderwanie się od rzeczywistości.

Oni wiedzieli, po co jadą, sami się motywują. Ja ich nie muszę prosić, by trenowali. Ale fakt, tak mówili: Jedźmy, zbierzmy się, odpocznijmy od codziennej pracy. Trzy treningi dziennie to dla nich był spory przeskok. Pierwszy to 30 min truchtu po plaży, po południu już było tylko boisko. Dla nich taki tydzień zgrupowania daje więcej niż normalnemu zespołowi miesiąc.

Co pan robi poza trenowaniem Orła i Promyka? Podejrzewam, że to nie jest dochodowe zajęcie.

No nie. Pracuję w firmie prezesa Orła Kampinos jako kierownik zmiany. Jestem w biurze, zarządzam pracownikami na magazynie, którzy naprawiają palety, przydzielają je. Jest dobrze, bo jest blisko. Mam pięć minut do Kampinosu, firma poukładana, mam pilnować chłopaków by robili, ale każdy wie, co ma robić, więc problemów nie ma. Ciężko się w tym wszystkim spełnić. Chciałoby się przekazać więcej tym chłopakom, ale to trudne. Raz, że nie ma ich na treningach, dwa – niektórym ciężko wchodzi wiedza do głowy. Mówię setki razy, a oni popełniają te same błędy. Ale myślę, że i tak zrobili postęp i nauczyli się grać trochę inaczej. Trzymają linię, wcześniej tego nie robili. Każdy myśli o czymś więcej niż trenowanie klubu z okręgówki czy A-klasy, ale ja nie narzekam. Chyba już się w tym odnalazłem.

17884222_1343165635764113_7304527750284220320_n

Fot. Facebook Promyka Nowa Sucha

***

– Przez moment byłem dyrektorem sportowym w Resovii i to była funkcja, która chyba najbardziej by mi odpowiadała. Dyrektor sportowy albo skaut, który jeździ i podpatruje zawodników – raczej pod pierwszą drużynę, to byłoby najciekawsze. Ale nie ma propozycji z Legii, więc ciężko cokolwiek samemu działać.

Po co drugoligowej Resovii był dyrektor sportowy? To funkcja, na którą kręcą nosem nawet niektóre kluby z Ekstraklasy.

Niewielu mieli w klubie ludzi, którzy mogliby się zajmować sprawami sportowymi. W tym klubie wszystko działo się z przypadku. Transfery, młodzież – kompletny miszmasz. Pamiętam jak pierwszy raz przyjechałem do klubu i akurat trafiłem na rozmowę z zawodnikiem o nowym kontrakcie. Taki raczej toporny, grał bo grał, ale żadna rewelacja.

– Co byś Wieśku chciał? – pyta prezes.

– Tyle i tyle.

– No to dobra, Wieśku, to masz!

Ja się wtrąciłem na szybko i coś urwałem, ale to prezes rządził, więc chciał mu dać więcej – to mu dał więcej. Tak samo było z trenerem. Nie było go w klubie, to powiedziałem, że znajdę takiego, co grał w piłkę i wie co i jak. Usłyszałem, że mamy młodego, któremu trzeba dać szansę, bo pracował z drugą drużyną. Chciałem mu znaleźć chociaż asystenta z jakąś większą wiedzą. Szukam, szukam, za dwa dni w klubie pojawia się nieznajoma postać.

– To mój nowy asystent! – mówi do mnie młody.

Wziął sobie kolegę, obaj grali najwyżej w trzeciej lidze. Ja rozumiem, że można grać nisko i być dobrym trenerem, ale gdy ja zobaczyłem ich pracę… Gdy robili badania wydolnościowe na podstawie książki profesora Chmury, nie potrafili ustalić progów dla zawodników. Mieli życzenie, by zorganizować obóz. Dobra – załatwię! Kasy nie było, ale udało się znaleźć coś niedaleko w Dębicy.

– Tylko żeby była siłownia! – upominali się.

Akurat w naszym hotelu siłowni nie było, ale oni codziennie męczyli.

– No będzie ta siłownia? Udało się? .

W końcu załatwiłem im tę siłownię. Pan wie ile razy w niej byli? Ani razu! Więcej niż oni to ja trenowałem z okręgówką. No i potem wyszło – pierwszy mecz w łeb, drugi w łeb, w 60. minucie nie było prądu.

Komfortowy klub dla piłkarzy – wysokie zarobki, wymagania niewielkie. Wygodne życie.

Wyglądało to tak, jakby chcieli grać w tym klubie, bo dobrze płacili, ale nie chcieli robić awansu. Raczej bliżej środka, tam jest bezpiecznie, tam jest wszystkim dobrze. Po czterech meczach w łeb stwierdziliśmy, że już nie ma na co czekać, bo skoro nie ma prądu to lepiej już nie będzie. Wziąłem na trenera Marcina Jałochę, z nim przyszedł trener od przygotowania fizycznego. Gdy przyjechał na piąty mecz zobaczyć, usiadł i stwierdził jedno:

– Albo zajechani albo niedotrenowani.

No i się potwierdziło – udało mu się wyprowadzić drużynę na prostą do piątego-szóstego miejsca. Po pół roku kibice stwierdzili jednak, że dyrektor im niepotrzebny.

Kibice?

Cały czas się czegoś doszukiwano. Po co ja przyszedłem? Kto ma z tego korzyść? A kogo ja w ogóle nasprowadzałem? Ile z tego mam? Dawali do zrozumienia cały czas, jak mile jestem widziany. Przychodzili nawet na zarząd sekcji. Wiedzieli o wszystkim, co się dzieje w klubie. Nikt nie potrafił zrozumieć, że można przyjść do klubu po prostu zrobić coś fajnego. Aż tak tej kasy nie potrzebowałem by jechać spod Warszawy aż do Rzeszowa. Nie poszło tam wszystko tak jakbym chciał, ale ten klub jest – chyba mogę to powiedzieć – chory. Zanim przyszedłem, klub sprzedał jakieś tam tereny i akurat miał pieniądze. Za moich czasów większości już nie było. Rok przede mną wydali 10 milionów złotych nie wiadomo na co. Druga liga! A wyników nie było.

Absurdalna była też pana praca Polonii Warszawa.

Zostałem tam trenerem napastników, ale przez dwa miesiące odbyłem tylko… dwa treningi. Wyobrażałem sobie to tak, że skoro mam taką funkcję, to mam być z nimi na każdym treningu, jeździć na mecze, siedzieć na ławce. Trenerem był wtedy Jacek Grembocki i odbywało się to na zasadzie „przyjedziesz wtedy jak ci powiemy”. Śmiałem się, jak już przyjechałem, to zawodnicy zaczynali strzelać. Czyli efekt był! Ale tak się nie da pracować, by być dwa razy na treningu i czegoś nauczyć.

Czemu tak rzadko dzwonili?

Nie wiem, naprawdę. Ale najważniejsze, że płacone miałem za cały miesiąc.

To idealna robota!

Dla mnie dobra, ale chciałoby się inaczej. Jak nie chcieli – to nie. Skończyło się to tak, że nikt mi nawet wprost nie zakomunikował, nikt nie podziękował na współpracę. Takie ich prawo.

Był pan też asystentem w Śląsku Wrocław.

Pasowałoby mi takie bycie drugim. Kolega poprosił mnie, bym przyjechał i pomógł w treningach, może pojechał na obóz, bo nie ma jeszcze trenera. Znałem się z Chicago Fire z Lubosem Kubikiem – doradziłem właśnie jego. Zgodził się, ale postawił warunek, bym ja był jego asystentem. Wiele nie wymagał, bo wiele chciał robić sam. Rozgrzewki dawał do poprowadzenia Sybisowi, bo skoro był w klubie tyle lat, czymś się musiał zająć. Czasami wchodziłem, gdy brakowało kogoś do gierki. Obserwowaliśmy, dyskutowaliśmy, chyba bardziej potrzebował mnie do tego, by mieć kogoś, kto mówi po polsku i z kim można wymienić spostrzeżenia. Potem mu się chyba znudziło i zrezygnował.

Chyba zabrakło panu samookreślenia. Mówi pan, że fajnie być skautem, dyrektor sportowy to też dobra fucha, asystent czemu nie. Nie określił się pan konkretnie.

Kwestia dostania propozycji – wtedy bym się zdecydował konkretnie w którymś kierunku. Ale tak naprawdę wydaje mi się, że najlepsze dla mnie byłoby być skautem, ale też nie na zasadzie „jadę tylko ja i decyduję o wszystkim”. Wydaje mi się, że w klubach powinno być kilku skautów i raz jedzie jeden, raz drugi, raz czwarty – na końcu siadamy i wymieniamy się spostrzeżeniami, można podjąć decyzję. Często się w piłce działo tak, że jeden skaut jeździł obserwować gościa, miał przy tym układ z menedżerem i ten gość przychodził do klubu. Pierwszym trenerem nie chcę być. Nawet gdybym zrobił papiery trenerskie – jest tak trudno się gdzieś dostać, że to bez sensu. Jeśli ktoś mnie będzie chciał wykorzystać, wykorzysta bez papierów.

***

– W szkole mieliśmy tak ustalone, że gdy tylko był dzwonek na przerwę, każdy leciał od razu na boisko. Wracając ze szkoły też byliśmy już ugadani, że tylko zostawiamy torby i idziemy grać. Mieliśmy swój tunel, nad którym był przejazd na podwórko i w tym tunelu graliśmy tylko głowami. Bramka liczyła się wtedy, gdy piłka przeszła na określoną wysokość. Później przenieśliśmy się do ogrodu na 30 metrów szerokości, gdzie ustawiało się bramki z butelek. W późniejszych latach był jeszcze plac, wokół którego był asfalt i co niedziela odbywały się tam mecze. Schodziło się pełno mieszkańców, to był taki stały element – ta sama pora, to samo miejsce, wszyscy wiedzieli. W zimie robiliśmy w tym samym miejscu lodowisko.

Życie w Przemyślu w tamtych czasach od razu nasuwa jedno skojarzenie – przemyt.

Sporo osób jeździło na Ukrainę czy wtedy jeszcze do ZSRR i handlowało. W Przemyślu była odprawa, stamtąd jechał pociąg do Lwowa. Ludzie jeździli w kółko. Lwów i z powrotem. Albo Lwów – Budapeszt – Lwów – Przemyśl. Niejednokrotnie odbywałem taką trasę. Coś tam się sprzedało we Lwowie, coś się kupiło, coś się sprzedało w Budapeszcie, coś kupiło, do Polski przywoziło się złoto czy dolary. Jako dzieciak byłem brany do przemytu, by coś gdzieś schować. Takie były czasy. Do odprawy celnej stały kolejki, tyle ludzi jeździło. Z Polski przeważnie brało się ciuchy, jakieś swetry, golfy, bluzki. Nie wolno było brać tego w torbę, więc miałem zadanie, by te ubrania przewieźć na sobie. Siedziałem z tymi kilkoma warstwami i czekałem tylko, by minąć granicę i mieć za sobą odprawę za Medyką. Gdy pociąg ruszał po odprawie, każdy z ulgą zrzucał z siebie te swetry.

Jak się pan stamtąd wybił?

Było łatwo z tego względu, że w drugiej lidze grało się już spotkania po całej Polsce, więc w w prosty sposób ktoś mógł nas zauważyć. Od 10 roku życia grałem w Polnej Przemyśl, w wieku 16 lat grywałem już w III lidze, do Resovii przyszedłem jako 19-latek i od razu wskoczyłem do podstawowego składu. Spotkałem tam trenera Latawca, dla którego wymyśliłem swoją słynną cieszynkę – samolocik. Zawsze powtarzał mi, że jak zagram w pierwszej lidze, to muszę wymyślić coś specjalnego. Wyszło zupełnie spontanicznie, niczego nie planowałem, ale taj już zostało do końca kariery. Chyba wierzył w to, że mogę pójść gdzieś wyżej, skoro mi tak powiedział.

Grał pan później w pierwszoligowym Igloopolu Dębica – jak na takie niewielkie miasto to musiał być ogromny sukces.

Miałem wtedy ofertę z Widzewa, w którym zawsze chciałem grać, jako dzieciak oglądałem ich w pucharach. Stwierdziłem, że jeszcze rok za wcześnie i zdecydowałem się na Igloopol – słusznie, bo awansowaliśmy, a Widzew spadł. Organizacyjnie klub był naprawdę dobrze poukładany, za tamtych czasów prezesem był minister Edward Brzostowski. Rządził kombinatem Igloopol i klubem, wszystko było zorganizowane na bardzo dobrym poziomie. Zdarzały się zaległości, ale jak na tamte czasy, było całkiem dobrze. Zostało wybudowane nowe boisko, miało być już oświetlenie, bo czekały z boku słupy, ale coś się chyba stało, bo słupy cały czas tylko leżały. Ostatecznie po Igloopolu wybrałem Lecha, którego zawodnikiem byłem już pół roku przed opuszczeniem Dębicy. Kibice wyczekiwali, kiedy przyjdę. Gdy w Igloopolu graliśmy z Lechem i strzeliłem bramkę, to już dopytywali.

W Lechu wręcz nosili pana na rękach i robili po meczach audiencje za balkonem.

W zasadzie od początku zacząłem strzelać bramki. Dwa bardzo udane lata. Dwa mistrzostwa, dwa razy król strzelców. Po każdym meczu kibice siedzieli na podwórku pod balkonem i śpiewali. Gdy odszedłem do Legii – trochę się pozmieniało. Przyjechałem się przeprowadzać i gdy tylko to zobaczyli, oblali mi samochód farbą. Pisali później na murach hasła „Bóg wybacza, kibice nigdy”. Zawsze gdy przyjeżdżałem na Lecha z jakimkolwiek klubem – nawet z Zagłębiem, które było zaprzyjaźnione z poznaniakami – zdarzało się, że coś we mnie leciało. Najgorzej było, gdy szedłem wybijać róg. Zapalniczki, małe buteleczki po wódce – rzucali wszystko.

Kojarzy pan, co zrobił ostatnio Adam Frączczak? Odwinął rzuconego w niego Knoppersa i… po prostu zjadł. Gdyby pan to samo z wódką zrobił – to byłoby coś!

Puste już rzucali!

Traktował pan te mecze szczególnie? Nie chcieliście mnie, to ja wam pokażę?

Nie, właśnie nigdy czegoś takiego nie miałem, bo z takiego napinania się na siłę zwykle nic nie wychodzi. Miałem coś takiego, że potrafiłem się wyłączyć i nie słuchać trybun. Chciałem grać w piłkę i tyle.

Jak pan wspomina przechodzenie przez poznański tunel strachu?

Ciężko tam zawsze było. Człowiek szedł i nie wiedział, czego się spodziewać. Ochroną byli kibice Lecha i niejednokrotnie się zdarzało, że jakiś piłkarz dostał w tym tunelu po głowie. Trener Janas będąc w Amice i grając na Lechu poprosił nawet Canal+ o kamery w tym tunelu, by było wszystko rejestrowane. Na mnie nie było nigdy żadnej zasadzki. Chociaż gdy strzeliłem w 90. minucie bramkę na Lechu, ciężko było później wyjść do budynku. Tłumy, przepychanki… Po jakimś czasie wychodziłem do autokaru i było już spokojnie. Spotkałem tylko grupkę starszych panów po siedemdziesiątce z laskami. I oni jak mnie tylko zobaczyli zaczęli krzyczeć:

– Podbrożny! Ty chuju!

Tylko się uśmiechałem.

Innym razem wyjeżdżając ze stadionu Lecha podjadłem decyzję, że lepiej będzie, jeśli się położę, by nikt nie rzucał żadnymi kamieniami. Kasper Hamalainen czy Bartek Bereszyński mają już inaczej, odczuwali to tylko przez pierwsze dni. W Lechu w ten dziwny sposób zachowują się nie tylko kibice, ale też działacze. Zagrałem kiedyś mecz z oldboyami Lecha i chłopakom powiedziano od razu:

– Jak to, legionista z wami gra?

Chora sytuacja. Innym razem nie zaprosili mnie na uroczystość klubową, na którą zaprosili wszystkich zasłużonych piłkarzy dla klubu. A ja przecież zdobyłem dwa mistrzostwa i dwa tytuły króla strzelców. Z Pawłem Wojtalą też dziwnie postąpili – zaprosili go, ale nie dostał żadnego medalu. Czasem bywam w Poznaniu i starsi kibice nie mają do mnie żadnych pretensji. Gorzej z tymi młodymi, którzy pewnie nie wiedzą, co zrobiłem dla Lecha, a wiedzą tylko to, że odszedłem do Legii.

Słabe to wszystko tym bardziej, że Lech po prostu z pana zrezygnował i poszedł pan tam, gdzie pana chcieli.

Miałem wyjechać do Niemiec, ale się nie udało. Wróciłem – klub sam stwierdził, że klub chce odmładzać drużynę. Sami mi powiedzieli, że jest propozycja z Legii i jeśli chcę to mogę jechać na rozmowy. Skoro tak powiedzieli – to pojechałem i już zostałem.

Ciężej grało się przy poznańskiej czy warszawskiej publice?

Przy poznańskiej. Nie strzeliliśmy bramki w 20. minut – już były gwizdy. Wydaje mi się, że to nie jest prawdziwy kibic. Gdy na Legii nie szło albo zdarzyło się – co prawda bardzo rzadko – że jako pierwsi straciliśmy bramkę, ten doping był do 90 minuty.

Jak wyglądała reakcja szatni na mistrzostwo Polski w 1993 roku? Zostało przyznane wam po wielkim skandalu, gdy w ostatniej kolejce biły się ze sobą Legia i ŁKS, ale jedni wygrali 6:0, a drudzy – 7:1. PZPN uznał, że mecze były przekręcone i zarządził obustronny walkower, na czym skorzystaliście wy.

To wszystko trwało bardzo długo, dowiedzieliśmy się dopiero na obozie w Niemczech. Jak zareagowaliśmy? Zaczęliśmy się cieszyć, bo dlaczego nie? Wiedzieliśmy jak to wyglądało i jaka była sytuacja w tabeli, a klub się przecież nie starał o to, by pozabierać komuś punkty. Przecież zrobiliśmy dużą liczbę punktów i to też nasz sukces, że byliśmy na finiszu tak blisko. W końcówce nawet się nie spinaliśmy, bo wiedzieliśmy, że i tak nie dogonimy czołówki. Winne są sobie tylko te dwa kluby, nie my. Jedni sześć bramek, drudzy siedem – coś było podejrzanego. Ale wielkiej zabawy po decyzji PZPN nie było, posiedzieliśmy tylko jednego wieczora, następnego dnia normalny dzień treningowy. Zero fiesty.

Czuł pan z boiska, że gra w dzikich czasach?

Szczerze mówiąc nie czuło się, że mecze są kręcone. Nigdy nikogo za rękę nie złapałem, więc nawet nie próbowałem niczego podejrzewać. Kojarzę tylko jedną sytuację, gdy będąc już w Pogoni przyczailiśmy jednego z piłkarzy, że gdzieś tam wyszedł z hotelu i z kimś się spotkał, a później na drugi dzień zawalił bramkę. W szatni było takie spięcie, że prawie doszło do bójki. Ale jak mówię – nikt nikogo za rękę nie złapał. Mówiło się tylko co chwilę, że ten wygra z tym, a ten z tamtym, ale nie było tego widać. Ja nawet nie wiem, czy bym umiał tak oszukać. Wychodzę sam na sam i mam celowo nie strzelić? Jak? I żeby jeszcze wyglądało to tak, że bramkarz faktycznie obronił?! No naprawdę – nie potrafiłbym.

W Legii grał pan w Lidze Mistrzów. Co pojawia się przed pana oczami jako pierwsze, gdy słyszy pan „Liga Mistrzów”?

Nawet teraz jak siedzę przed telewizorem i leci Liga Mistrzów, to wspominam jak się stało na środku boiska i słuchało tego hymnu. Dalej przechodzi dreszczyk. Kurczę, jednak grało się tam w tej prawdziwej Lidze Mistrzów, bo wtedy byli w niej tylko mistrzowie – nie jak teraz trzecia czy czwarta drużyna. Hymn, światła, kibice… Coś wspaniałego. Przyjeżdżasz na stadion dwie godziny przed meczem – kibice siedzią wszędzie, na schodach, w przejściach, było więcej niż komplet. Chyba właśnie to rozpoczęcie mam przed oczami. Mecz to co innego.

Odetchnął pan z ulgą, że Legia wreszcie awansowała? Pana pokolenie powoli zaczynało stawać się czymś mitycznym.

Nie wiem, cieszyłem się po prostu. Patrząc z drugiej strony – dalej będziemy jedynymi, bo jednak wyszliśmy z tej grupy i w składzie bez obcokrajowców. Nie było stadionu, nie było warunków, przecież my grając w Lidze Mistrzów sami praliśmy sobie w domu sprzęt, żeby mieć na drugi dzień na trening, bo nie było na tyle. Dzisiaj to wszystko wygląda zupełnie inaczej. Przed meczami staliśmy w blaszanym tunelu i Marek Jóźwiak przed meczami mocno walił w tę blachę i starał się deprymować przeciwników. Oni stoją – a Marek wali, krzyczy… Patrzyli na niego jak na wariata.

Jako ulubionego trenera wskazał pan kiedyś Pawła Janasa. Jak Janas rozwiązywał konflikty?

Legia była mocnym zespołem i wystarczyło, by trener umiejętnie to sobie prowadził. Treningi, wiadomo, były inne niż dzisiaj, ale miał z nami dobry kontrakt. Nigdy nie było kłótni. Kiedy musiał opierniczyć – opierniczył, ale nie było też tak, że kara za byle co. Zawsze powtarzał:

– Poza boiskiem możecie sobie robić co chcecie. Mnie interesuje boisko. Masz przyjść na trening, masz być przygotowany do zajęć. Jeżeli nie – to nie grasz.

Każdy to wszystko wiedział i nikt nie nadużywał zaufania. Gdyby trener zakazywał – może ktoś bardziej by jeszcze chciał przesadzać, bo zakazany owoc smakuje lepiej. Natomiast każdy wie, że po treningach siedziało się wtedy w Garażu. Ale to nie było tak, że zawsze kończyło się nie wiadomo czym. Jeden wypił dwa piwa, drugi cztery, ale na drugim treningu każdy był zdolny do swojej roboty. Konflikty rozwiązywały się same. Na jednym z obozów wydawało się, że szatnia się podzieliła – doszło paru młodych i wytworzył się zbyt duży podział na młodych i starych. Na gierkach mieliśmy większą walkę niż na niejednym meczu ligowym, wszystko na noże. Już na treningach prawie łapaliśmy się za gardła. W nocy Leszek Pisz stwierdził, że tak być nie może. Obudził wszystkich, rozmowa, po lufie i na drugi dzień był już spokój. Wszystko się załatwiało samo. Trener nie musiał nic robić.

A propos siedzenia w Garażu, Kowal pisze w swojej książce o panu tak: Podbrożny miał jeszcze jedną dość istotną wadę – nie lubił piwa, tylko od razu przechodził do poważniejszych trunków. Kiedy my zaczynaliśmy prawdziwe spożywanie, to on już miał kaca. A jak my mieliśmy kaca, to on już chciał grać mecz. Zawsze był ten jeden krok przed nami i chyba do końca życia będzie stawiał „białą” nad piwem. I jak tu nawiązać nic porozumienia?

Z tym piwem to zostało do dzisiaj. Nie lubiłem, nie lubię i chyba już nie będę lubił. Ale to nie było tak, że ja siedziałem dzień w dzień w Garażu.

Nikt nie mówi, że dzień w dzień.

Gdy przychodziłem – raczej nie zostawałem tak długo, co niektórzy. Było tak, że oni brali sobie drugie piwo, a ja wtedy brałem sobie drinka. Miałem siedzieć i czekać aż oni skończą to piwo? Jak skończą, to się nie będą nadawali do niczego! Jakąś tam lufę brałem wtedy samemu, ale wszystko było z głową.

Z Kowalem miał pan też pewien rytuał – po lufie do snu.

Tak było. Raz nakrył nas na tym doktor. Znaczy nakrył… My się wcale z tym nie kryliśmy! Graliśmy na Stomilu, spaliśmy w Novotelu i normalnie zamówiliśmy sobie z baru po jednym i usiedliśmy na kanapach. Stały szklanki jak z colą. Szedł Janas, Brychczy, Jabłoński, masażyści i doktor. Podszedł tylko doktor i napił się ze szklanki Kowala. Kowal odpowiedział w swoim stylu:

– Ja doktorowi ryja do szklanki nie wkładam!

Doktor poszedł i powiedział trenerowi o całej sytuacji, a Janas przecież doskonale wiedział o tym co robimy, bo to nie było po litrze na głowę, a po małym do snu. Dostaliśmy tylko jedną reprymendę:

– Wiem, co robicie przed meczami i mam tylko jedno „ale”… Weźcie sobie tę flaszkę do pokoju i tam pijcie, żeby nikt nie widział. Doktor przychodzi i gada. Po co nam to?

Po jednym jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło.

Po Legii poszedł pan do Hiszpanii i wspomina pan, że po raz pierwszy widział pan tam trening taktyczny. Nawet nie chcę się zastanawiać, jak to wyglądało w Polsce.

W Polsce nie było czegoś takiego. Tam w tygodniu mieliśmy jeden trening poświęcony wyłącznie taktyce. Zakładaliśmy płaskie obuwie i chodziliśmy po boisku, przesuwaliśmy, wszystko na zwolnionych obrotach. Nie mieliśmy biegać, ale zapamiętać, kto ma być i gdzie. Trener się tylko przesuwał z piłką.

Czuł się pan potem bardziej kompletnym piłkarzem?

Na pewno. Idzie piłka w jedną stronę – trener już nie musiał podpowiadać, gdzie stanąć, bo wiedziałem doskonale, co robić. Potem w Polsce w łatwy sposób robiłem parę metrów i zabezpieczałem strefę. Nie było jak u trenera Smudy w Widzewie, gdzie trening taktyczny wyglądał następująco:

– Podbiegnij do gościa, potupaj mocniej nogą i jest twój!

Taka była taktyka.

Jak pan wspomina z boiska gwiazdy Realu?

Raz z nimi zagrałem. Naprawdę mocna ekipa – Illgner, Panucci, Roberto Carlos, Sanchis, Hierro, Redondo, Seedorf, Guti, Raul, Butragueno. Fajne przeżycie tym bardziej, że zremisowaliśmy z nimi 0:0. Z boiska największe wrażenie robił Redondo. Łatwo prowadził piłkę, miał taki spokój, nie było widać, że jakoś specjalnie przyspiesza. Ale potrafił dużo. Wymienić koszulek się nie udało, ale piłkarze Realu byli później u nas w szatni, siedzieli, gadali. Wszystko odbywało się w ramach meczu pokazowego – co roku mistrz kraju grał z drużyną, która awansowała. Hiszpanie ogólnie byli bardzo sympatyczni i gościnni. Na osiedlu na 10 domków tylko jeden sąsiad był taki sobie. Reszta – rewelacja. Siedziało się z nimi do drugiej czy trzeciej w nocy przed domem. Nie, że się piło. Oni tak po prostu siedzą. Kolacja długo trwa, trzeba pogadać, inny świat. Początkowo nie znałem hiszpańskiego. Zgłosiła się do mnie jedyna Polka, która była w Meridzie i spytała, czy mnie może uczyć. Zapytałem klubu – klub się zgodził. Ale dość szybko sam ją pogoniłem, bo widziałem, jak mnie uczy i klub by potem miał do mnie pretensje, że nic nie umiem, a jej płacą. Bardziej się nauczyłem na zasadzie „kali jeść, Kali pić” rozmawiając w szatni.

Miał pan tez ciekawego trenera, który przed meczem już wiedział, kogo zmieni i w której minucie.

Tak było. Gdy przyszedłem, był inny trener, z Jugosławii. Grałem ileś tam spotkań, wyniki nie były złe, ale coś mu się odwidziało i posadził mnie na ławce. Potem przyszło pasmo porażek. W końcu zmienili trenera i przyszedł Argentyńczyk D’Allesandro, który był trenerem Romana Koseckiego w Atletico. Chyba dobrze go wspominał, bo gdy tylko wszedł do szatni, zaczął mnie traktować jak swojego ulubieńca.

– Polaco! Polaco! Chodź tu bliżej przy tablicy, Polaco!

Później na treningu co bym nie zrobił – wszystko było super. Wychwalał mnie nie wiadomo jak. Grałem wszystko. Wkurzało mnie tylko właśnie to, że przed meczem wiedział, kiedy zejdę. Przed jednym ze spotkań powiedział do mnie:

– Polaco, dzisiaj zejdziesz w 55. minucie.

Gram mecz, strzeliłem dwie bramki. Schodzę na przerwę i myślę: cholera, wreszcie dałem argument by mnie nie zdejmował, pogram! 55. minuta i zmiana. Zacząłem się potem spierać o to. Gram dobrze, strzelam bramki – a tu muszę zejść. No dlaczego? Tak miał i tyle. Na następny sezon zebrała się cała drużyna i wyliczał tylko palcami:

– Ciebie chcę, ciebie chce, ciebie nie, ciebie też nie, ciebie chcę.

Nie, że prezes wzywa na rozmowy czy dyrektor – sam sobie to ustawiał. Ja zostałem, podpisałem nowy kontrakt, a sprowadził 14 nowych zawodników, z czego dwóch napastników z Argentyny. Jeden z nich kosztował trzy miliony i ważył 120 kilogramów. Grał wszystko, strzelił tylko jedną bramkę. W ogóle nie biegał. Tracił tyle piłek, że szok. Ja zagrałem w dwóch meczach na początku i odszedłem do Toledo, bo nie było sensu.

Argentyńczyk Argentyńczyka nie skrzywdzi.

Podejrzewam, że jakby nasz trener pojechał byłoby na odwrót – nie, żeby pomóc, tylko żeby pokazać, że Polak nie będzie miał łatwiej. Podobało mi się to, że żeby grać, trzeba było być lepszym od Hiszpana. Byłeś równorzędny – grał Hiszpan. U nas o tym zapomniano. Pamiętam jak do Płocka przychodziły zaciągi z Jugosławii czy Litwy. Lepsi byli Polacy, a nie grali.

W Płocku podobno w pewnym momencie mieliście lepszy skład rezerw niż pierwszy.

To prawda, wszyscy lądowali w rezerwach. Zagrałem cztery mecze i zostałem przekreślony. Nie wiem, czy oni liczyli na to, że ja cały czas będę sam ten wózek ciągnął? Złapałem po czterech kolejkach kontuzję i powiedzieli mi tylko:

– Idź sobie do kombinatu, tam sobie zapłać i się lecz.

Mówiłem, że skoro mam się leczyć na własną rękę, to wrócę do domu, bo tam mam większe możliwości i wszystko za free. Stwierdzili, że nie. Gdy wyzdrowiałem, zabrali mnie na mecz pucharu, chyba nie mieli piłkarzy do składu. Strzeliłem bramkę, za trzy dni siedziałem na ławce w meczu ligowym, a od następnej kolejki już mnie nie powoływali. A grali tacy słabi zawodnicy, że szok! W rezerwach graliśmy ja, Piotrek Mosór, Grzesiu Bonk, Radek Sobolewski. Jakbyśmy zagrali zespół rezerw na pierwszą drużynę – nie mieliby szans. Broniszewski nie dopuszczał jednak do takiego meczu, bo wiedział, jakby się to skończyło. W tych rezerwach wszystkich laliśmy, choć w derbach ze Stoczniowcem Płock nastawieni byli tylko po to, by nas kopać. Chore.

To o co chodziło w tym Płocku?

Nie wiem, chorzy ludzie. Jak się dobrał Dmoszyński z Broniszewskim jeszcze dwóch ludzi z klubu – była masakra. Przecież gdyby Groclin nie wykupił Radka Sobolewskiego, mógłby skończyć grę w piłkę. Ile on nie grał? A taki dobry zawodnik. Że tego nikt nie widział z Orelnu – dziwię się. Szkoda było pieniędzy na ten klub.

Układy?

Nie wiem. Zaczęto ściągać tych Litwinów i to myślę, że kasa z tego jakaś była. Chyba to się na tej zasadzie odbywało.

Jak wyglądały początki MLS? Czuć było te wielkie plany Amerykanów?

Chicago Fire było wtedy nową drużyną. Sprowadzono trzech Polaków, by przyciągnąć Polonię na stadion. Oprócz nas był jeszcze Czech i Jorge Campos z Meksyku. Różnie to wszystko wyglądało. Większość w naszym zespole chciała atakować, nikt nie chciał bronić. Piotrek Nowak zaczął rozmawiać z trenerem i pokazywać, jak wszystko powinno wyglądać. Na środku obrony Lubos krzyczał na swoich obrońców przez cały mecz, ale jeden był tak leniwy, że jako obrońca biegał tylko z przodu. A żeby kryć z tyłu – wykluczone! Sporo nerwów się tam traciło, ale jak już się poukładało wszystko, zdobyliśmy mistrzostwo i puchar.

Bardzo pan doceniał ligę przez to, że w ogóle nie było w niej presji.

Tak naprawdę nikt tam nie liczył na nic. Załapać się do play off – super. Nikt nie spadał, a skoro nikt nie spada – nie ma stresu. Przed meczem Amerykanie zawsze muzyka, słuchawki, luzik. Nie było koncentracji, spinania. My zawsze graliśmy przed meczem w siatkonogę, szatnie były tak wielkie, że dawaliśmy radę ułożyć sobie placyk. Na mecze przychodziło nawet po 40 tysięcy ludzi, to już nie jest tak mało.

Pojawiały się na trybunach polskie przyśpiewki?

Nie, nic zorganizowanego, tylko pojedyncze głosy. Ale to bardziej konkretnie do nas, a nie na drużynę. Typowego dopingu w ogóle nie było. Co ciekawe, spotkałem w Chicago trenera Latawca, tego, dla którego wymyśliłem cieszynkę. Trenował Wisłę Chicago, polonijny klub. Jakoś tak się związałem, że często bywałem u nich w klubie, poznałem tam wielu znajomych.

Widział cieszynkę z trybun?

Widział, bo cały czas ją stosowałem.

Musiał pękać z dumy.

Cieszył się, cieszył, do dziś dzwoni do mnie w urodziny czy imieniny i wspominamy.

Trenował pana Bob Bradley – zapowiadało się, że osiągnie sukces w trenerce?

Nie, w tamtym czasie to tak nie wyglądało. W każdym tygodniu robiliśmy praktycznie to samo. Jeszcze nie znałem dobrze języka, a już wiedziałem bez słuchania, jak trenujemy. Rozgrzewki te same, zajęcia te same, wszystko było zakodowane. Nawet fajnie mu się potoczyło, ale nic się nie zapowiadało, że może zostać asystentem i pierwszym trenerem reprezentacji.

Trochę niepoważne było to, że pozwalał Camposowi, który był bramkarzem, trenować cały czas w polu.

Od poniedziałku do czwartku Campos trenował normalnie w polu, dopiero w piątek stawał do bramki. W lidze meksykańskiej grywał podobno w ataku, u nas też się raz tak zdarzyło, że stał na bramce, trener wpuszczał bramkarza, Campos się szybko przebierał i wchodził do ataku. Nie wiem, czy to dla show, ale umiejętności miał by grać z przodu, bo szło mu całkiem nieźle.

Za czasów pana gry w Amice mieszkał pan w Poznaniu. Nie bał się pan z taką łatką? 

Nie myślałem już o tym, było zupełnie spokojnie. Najgorsze we Wronkach były te muszki, było ich mnóstwo. Nie szło biegać. Prezes próbował zarządzać klubem nie znając się na tym. Dyrektorem sportowym był Janas a trenerem Jabłoński, więc tragedii nie było, ale prezes za bardzo się starał wtrącać. Po pierwszym meczu miał do mnie pretensje, że się do niego odezwałem, a nikt nigdy się na to nie odważył. Pamiętam jak przyszedł do szatni po przegranym meczu, i najpierw ofukał Jabłońskiego:

– Za moje pieniądze! I taka gra! – leci z wiązanką, a wszyscy głowy pozwieszane. Potem przeszedł do mnie: – Podbrożny, za te pieniądze to i ja tak mogę grać!

A nie grałem źle, grałem tak jak reszta. Odpowiedziałem:

– No to bierze pan moją koszuleczkę i szura!

A wszyscy w szoku, że ktoś się postawił. Za trzy dni mecz ligowy, zgrupowanie, wychodzimy na spacer, Jabłoński stoi i czeka na mnie. Myślę sobie: kurczę, już coś się szykuje.

– A jakbyś tak może nie wyszedł dziś od początku… – mówi mi.

– Co pan pierdoli? Przecież wtedy przyzna pan temu głupkowi, że ma rację – odpowiedziałem wprost.

– A to masz rację, gramy normalnie.

Grałem w każdym meczu, zdobyłem piłkarza sezonu „Przeglądu Sportowego”, ale po każdym meczu byłem krytykowany przez prezesa. Mateusz Borek opowiadał mi, że kiedyś po meczu z Wisłą siedzieli, gadali i wszyscy w towarzystwie chwalili mnie, że dobrze grałem. Tylko prezes stwierdził, że bramka Wisły to była moja wina. A była to bramka Sypniewskiego z trzydziestu metrów i po rykoszecie. No moja wina!

Jak wyglądał od wewnątrz skorumpowany Świt Nowy Dwór?

Nie wiem, bo w czwartej kolejce zerwałem krzyżowe i nie uczestniczyłem nawet w treningach, miałem operacje, rehabilitacje. Dopiero w końcówce sezonu czasem przyjeżdżałem potruchtać. Patrząc na to, co się ze Świtem działo później – może dobrze, że miałem tę kontuzję. Chociaż nie powinienem tak mówić, bo przez tę kontuzję wszystko się posypało. Przytyłem, nie byłem w formie, później przez te więzadła poleciało mi biodro, później znowu kolano… Po latach wyszły też te wszystkie obozy w górach. Katowano nas. Chodziliśmy na Giewont czy Kasprowy w trudnych warunkach w bardzo szybkim tempie. Próbowaliśmy kantować, ale źle się to kończyło, bo zazwyczaj skrót był zasypany i trzeba było iść jeszcze dalej. Raz w Ustroniu zawieźli nas akurat pod wyciąg krzesełkowy i mieliśmy wybiec pod górę. Niewiele myśląc pojechaliśmy krzesełkami. Nagle się okazało, że Jabłoński był schowany za drzewem i wszystko wyszło. Czasami trzeba było oszukać, organizm nie wytrzymałby wszystkiego. Mieliśmy wtedy tylko trzy sporttestery na całą drużynę. Dzieliliśmy się na trzy grupy i biegliśmy tuż obok tego, który miał sporttester. A jak tylko dorwał go Kowal – pierwsze co to walił nim o drzewo.

Kariera piłkarza to sen, który docenia się dopiero po jej zakończeniu?

Pięćdziesiątka na karku, ale gdyby zdrowie pozwoliło, do tej pory nie zakończyłbym kariery. Do dzisiaj brakuje mi tego rytmu. Wstajesz, śniadanie, trening, obiad, trening – ten dzień był taki fajny, zaplanowany, do dziś za tym tęsknię. Więzadła zerwałem w wieku 37 lat, ale przed tą kontuzją w ogóle nie myślałem o zakończeniu kariery. Najgorszy był ten pierwszy rok. Tak, jestem pewien, że gdyby zdrowie pozwalało, cały czas grałbym w piłkę. Gdybym tylko mógł biegać, umiejętności by mi wystarczyło. Może nawet grałbym w drugiej lidze?

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

***

Sprawdź też poprzednie odcinki cyklu:

Kam5kRx-835x420

Jan Furtok pyta: A ty nie pijesz piwa? No to o co ci chodzi?! 

RdP1NLD-835x420

Michał Listkiewicz przytacza rozmowę z Diego Maradoną: Ten mały jest słaby, ale może coś kiedyś z niego będzie. Messi, podpisz się mojemu przyjacielowi!

ot9vtQn-835x420

Łukasz Piszczek, który dopiero co świętował awans Goczałkowic, wspomina: Glik i Pazdek dziwili się, co ja oglądam. A to derby z LKS Łąka!

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

15 komentarzy

Loading...