Reklama

Półmaraton Warszawski, czyli jak spotkałem… światowej sławy wokalistę w Bristolu

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

27 marca 2017, 19:50 • 5 min czytania 15 komentarzy

Stoję na Placu Teatralnym w towarzystwie ponad dwunastu tysięcy ludzi. Po prawej widzę Spartan, po lewej groźnie spoglądającego na wszystkich wokół łysego, wydziaranego faceta. Nad naszymi głowami niesie się głos Czesława Niemena, który wyśpiewuje „Sen o Warszawie”. Za chwilę wszyscy ruszymy do boju. Spokojnie – obejdzie się bez rozlewu krwi. Nie będziemy się ze sobą bić, zamiast tego… pobiegamy. Każdy z nas pokona nieco ponad 21 km. Każdy z nas zamierza zaliczyć 12. PZU Półmaraton Warszawski.

Półmaraton Warszawski, czyli jak spotkałem… światowej sławy wokalistę w Bristolu

Mam sentyment do tego biegu, ponieważ był pierwszym, w którym wziąłem udział. 24 marca 2013 roku w okolicach południa zatraciłem zdolność chodzenia. Po pokonaniu premierowej „połówki” miałem takie zakwasy, że nie mogłem wejść na pierwsze piętro kamienicy, w której wówczas mieszkałem. Serio, byłem w tak kiepskim stanie, że trzech kumpli musiało… mnie wnosić. Przez kolejne cztery dni schodzenie ze schodów było jak najgorsza tortura.

Rok później znowu pojawiłem się na starcie. Był to pierwszy i ostatni bieg, którego nie ukończyłem – mięsień dwugłowy odmówił współpracy. Na bodajże trzynastym kilometrze przeszedł mnie taki prąd, że od razu stanąłem i wiedziałem, że jest pozamiatane.

Jak widać, Półmaraton Warszawski mógłby kojarzyć mi się kiepsko. Mógłby, ale tak nie jest. Uwielbiam to wydarzenie m.in. dlatego, że pośród uczestników można spotkać niezłe oryginały. W tym roku natrafiłem na gościa, który przegrał zakład z kumplami i zdecydował się wystartować, mimo że nigdy w życiu nie przetruchtał więcej niż 10 km. Głupie? Jasne, ale też w jakiś sposób urocze. I chyba obyło się bez przykrych konsekwencji – nie słyszałem, żeby ktoś nie przeżył biegu. Spotkałem też grupę ludzi przebranych za – tak mi się wydaje – Spartan oraz kumpla, który noc wcześniej… pił do 3 (czyli właściwie 4, przecież mieliśmy zmianę czasu). – Jestem jeszcze na bani! – mówił z uśmiechem. W sumie nie musiał tego tłumaczyć, bo waliło od niego jak z gorzelni.

Oczywiście takie postaci stanowią ułamek procenta wszystkich startujących. Większość ludzi, którzy pojawili się wczoraj na półmaratonie, nie miała w organizmie choćby 0,1 promila alkoholu, a wcześniej zdarzyło im się przebiec jednorazowo przynajmniej 18 km. Każdy z nich miał jakiś cel: dla jednego było to ustanowienie życiówki, dla drugiego samo przekroczenie linii mety, dla jeszcze kogoś zwiedzenie Warszawy w nietypowy sposób. Jakikolwiek powód nie przywiódł ich na start, szanuję to, że zdecydowali się wziąć udział w półmaratonie. Przecież mogliby w tym czasie chociażby leczyć kaca po grubym sobotnim melanżu. A jednak, zamiast tego wybrali ruch fizyczny – super.

Reklama

Zamiast z konkretnym biegaczem, niedzielny bieg będzie mi się jednak kojarzył z… Ronanem Keatingiem, czyli gościem, który śpiewał m.in. tę piosenkę:

Sytuacja wyglądała tak: znajomi umówili się na śniadanie w zlokalizowanym niedaleko mety półmaratonu hotelu Bristol. Plan był taki, że dołączę do nich po starcie. No więc wchodzę do tego snobistycznego przybytku, wszędzie siedzą eleganccy panowie w koszulach, którym towarzyszą atrakcyjne kobiety. Brudny, spocony, w folii zapewniającej utrzymanie ciepła zdecydowanie wyróżniałem się w tym towarzystwie. Poza mną tylko jeden gość wyglądał jakby miał gdzieś swój ubiór – był to właśnie siedzący w t-shircie Keating. W pierwszej chwili, gdy go zobaczyłem, pomyślałem, że ze zmęczenia mam omamy, ale to rzeczywiście był Irlandczyk – jak sprawdziłem dwa dni wcześniej występował na Torwarze, zapewne został w Warszawie trochę dłużej.

Nie dziwię mu się, że nie chciał za prędko wyjeżdżać z tego miasta – stolica ma wspaniałą energię. Podczas półmaratonu można się było o tym przekonać. Na każdym kroku dopingowali nas pozytywni, uśmiechnięci ludzie. Wielu z nich miało transparenty. Dwa, które zapamiętałem: „Zenek musisz, nawet jeśli się udusisz” i „Biegnij Monika, niezła z ciebie czika”. Wiem, że to rymowanki na poziomie drugiej klasy podstawówki, ale przecież nie chodzi o to, żeby wspierać swoich przyjaciół/członków rodziny mickewiczowskimi wersami. Sęk tkwi w tym, żeby poprawić znajomemu biegaczowi humor, który – nie oszukujmy się – w drugiej połowie półmaratonu, przy narastającym zmęczeniu, bywa kiepski.

_Q6C5829 (3)

Poza wierszokletami na trasie pomagały zespoły, grające każdy rodzaj muzyki, od rocka do disco-polo. Na Pradze spotkałem dwie dziewczyny śpiewające „Przez twe oczy zielone” Zenka Martyniuka, ale bardziej od nich rzucał się w oczy kto inny, mianowicie typowy żulek z tamtejszych okolic, który stał przy pasach i przybijał uczestnikom Półmaratonu Warszawskiego piątki. W sumie fajnie, że po na oko czterdziestu latach nieprzerwanego melanżu zrobił sobie chwilę przerwy. A propos pasów – w niedzielę trwał drugi, nieoficjalny wyścig. Polegał na tym, że starsze panie/młode kobiety z dziećmi próbowały przetruchtać po przejściach dla pieszych w taki sposób, żeby nie przeszkodzić biegaczom. – Zdążą czy nie? – zastanawiali się uczestnicy. Na szczęście za każdym razem się udawało, nie widziałem, by doszło do choćby jednej kolizji. Dostrzegłem za to wściekłych kierowców, zdenerwowanych faktem, że bieg zablokował część Warszawy. Jako osoba, która nie ma prawa jazdy, mam dla was krótką wiadomość: przestańcie spinać dupki. Wy cierpicie przez biegaczy kilka razy w roku, ja mam przez was przegwizdane przez 365/66 dni, bo muszę wdychać te cholerne spaliny, które bez przerwy wytwarzacie. Kto ma gorzej? No właśnie.

Reklama

Żeby nie kończyć tego tekstu pesymistycznie, chcę podkreślić jedno: mamy w Warszawie jeden z fajniejszych półmaratonów w Europie. Jeśli biegaliście już po Londynach, Nowych Jorkach i innych Pekinach, a nigdy nie zdarzyło wam się wystartować w naszej stolicy, musicie nadrobić to niedopatrzenie. Poza koszulką i batonem w pakiecie startowym otrzymacie szybką trasę, masę uśmiechów, ładny medal, a jak kto będzie miał szczęście, to trafi mu się jeszcze po biegu atrakcyjna fizjoterapeutka, która zaopiekuje się zakwaszonymi mięśniami…

KAMIL GAPIŃSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

15 komentarzy

Loading...