Gdy przypominamy sobie historie takie jak ta, za każdym razem coraz dobitniej uświadamiamy sobie to, jak szybko w piłce – i zresztą nie tylko w piłce – leci czas. 13 lat. Właśnie tyle mija od momentu, gdy skazywane na pożarcie AS Monaco wbrew wszelkiej logice zdołało awansować do finału Champions League. Choć na przestrzeni ponad dekady klub z niewielkiego księstwa zdołał popaść w przeciętność, tułać się po zapleczu francuskiej ekstraklasy, z powrotem do niej awansować i po raz kolejny zawitać do europejskiej elity, wspomnienie sezonu 2003/04 wśród wielu wciąż pozostaje żywe. Jako że dziś czerwono-biali będą starali się odrobić u siebie dwubramkową stratę z pierwszego meczu przeciwko Manchesterowi City, warto by skorzystać z okazji, by przypomnieć sobie i wam heroiczne wyczyny z najlepszego roku monakijczyków na międzynarodowej arenie.

* * *
PSV Eindhoven, Deportivo La Coruña, AEK Ateny, AS Monaco. Gdyby ktoś w sezonie 2003/04, czy też kiedykolwiek wcześniej, powiedział na głos, że w grupie tej znajduje się półfinalista i finalista Ligi Mistrzów, zostałby uznany za – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt poważnego człowieka rokującego na kaftan i erkę na sygnale. Choć rzecz jasna PSV czy Deportivo nie byli wówczas tymi samymi PSV i Deportivo, co obecnie, z samego założenia była to grupa, z której awansować mieli nie najsilniejsi, lecz najmniej słabi na tle reszty biorących udział w rozgrywkach zespołów.
To jednak właśnie w grupie C Ligi Mistrzów 2003/04 zaczęła pisać się jedna z najbardziej zaskakujących XXI-wiecznych historii Champions League, w której główną rolę odegrało AS Monaco. W pierwszej fazie rozgrywek klub z Księstwa odniósł trzy zwycięstwa (PSV, AEK, Deportivo), dwukrotnie zremisował (PSV, AEK) i odniósł jedną porażkę (Deportivo), do 1/8 awansując z pierwszego miejsca. Przyznajemy jednak bez bicia, że o bilansie tym bardziej niż z wewnętrznej potrzeby wspominamy w ramach dziennikarskiego obowiązku.
Cokolwiek bowiem napisać o przebiegu grupowej rywalizacji, wszystko i tak musi prędzej czy później zostać sprowadzone do jednego z najbardziej surrealistycznych meczów w historii Ligi Mistrzów. Spotkania, które na dobre obrosło legendą i w którego przypadku śmiało można stwierdzić, że prędko na oczy czegoś podobnego nie zobaczymy. 5 listopada 2003 roku AS Monaco w kompletnie oderwanym od rzeczywistości starciu pokonało na własnym stadionie Deportivo 8:3.
Głównym aktorem widowiska okazał się nieco już zapomniany Dado Prso – były napastnik Monaco ukłuł wówczas cztery razy. Żeby było zabawniej – gdyby nie kontuzja Fernando Morientesa, Chorwat prawdopodobnie w ogóle nie wybiegłby wówczas w podstawowym składzie.
Aha, do tego wszystkiego obchodził jeszcze tamtego dnia urodziny.
W ramach ciekawostki – Dado Prso dziś wygląda mniej więcej tak:
* * *
Gdy w 1/8 los skrzyżował drogi Monaco z Lokomotivem, włodarze największych europejskich potęg z jednej strony pewnie żałowali, że nie trafili na którąś z tych drużyn, z drugiej – po cichu mogli liczyć, że w ćwierćfinale jeden z tych zespołów otworzy przed nimi autostradę do najlepszej czwórki. Jeśli w fazie pucharowej Champions League można mówić o paździerzowych potyczkach, tamten w teorii idealnie wpisywał się w schemat. Cieszcie się chwilą, bo za moment i tak nadejdzie czas konfrontacji z poważnymi kandydatami do ostatecznego triumfu.
Niezależnie od tego, jak postrzegano ten dwumecz z boku, dla Monaco stanowił on pierwszą próbę charakteru – już na dzień dobry w rewanżu przyszło im odrabiać straty. Choć porażkę 1:2 w Moskwie ciężko nazwać sytuacją beznadziejną, to jednak – zważając na dalsze losy wicemistrza Ligue 1 – konieczność wygrania u siebie w jakiś sposób na pewno musiała wyrobić w tym zespole instynkt przetrwania. Gola na wagę awansu na Stade Louis-II po przerwie zdobył wspomniany przed sekundą Dado Prso, który w pierwszej połowie nie wykorzystał rzutu karnego.
* * *

Niezbyt silna grupa, w 1/8 słaby rywal wyeliminowany w trudach. Fenomen Monaco przez wielu wciąż tłumaczony był zwykłym szczęściem. Zespół z Księstwa przed losowaniem ćwierćfinałowych par stanowił mokry sen całej reszty stawki. Koniec końców, tak przynajmniej początkowo mogło się wydawać, poszczęściło się Realowi Madryt. Dwumecz podopiecznych Didiera Deschampsa z ekipą Królewskich miał oddzielić chłopców od mężczyzn. A raczej oddzielić monakijskich chłopców od madryckich osiłków.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że w tamtej parze na Monaco nikt o w pełni zdrowych zmysłach nie postawiłby złamanego grosza. Wystarczyło nadmienić, że w ataku kopciuszka kluczową postacią w ataku był wypożyczony z Realu Fernando Morientes, który przy Raúlu i Ronaldo w formie mógł co najwyżej pomarzyć o regularnej grze. Tak samo, jak dziś pomarzyć o grze przeciwko „Los Blancos” mogą pomarzyć zawodnicy wypożyczeni ze stolicy Hiszpanii do innych klubów. To właśnie Morientes walnie przyczynił się bowiem do wyeliminowania „swojego” klubu. W dwumeczu zdobył on dwie bramki, tym samym rozpoczynając w Madrycie do dziś kultywowany zwyczaj zawierania w kontraktach wypożyczonych piłkarzy „klauzul strachu”.
Zawężenie wspomnienia tamtego ćwierćfinału wyłącznie do wątku zemsty Hiszpana byłoby jednak wyjątkowo kiepskim uproszczeniem. Dwumecz ten stanowił przecież przede wszystkim dowód na to, że – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – w futbolu niemożliwe nie istnieje. Pogoń, której dokonali wówczas monakijczycy, do dziś jest jednym z najczęściej wspominanych momentów w historii klubu.
Choć na Santiago Bernabéu jako pierwsi trafili goście – (konkretniej Sébastien Squillaci), to jednak, gdy w 82. minucie Królewscy prowadzili już 4:1, chyba tylko najwięksi pasjonaci fantastyki dopuszczali do siebie myśl, że tutaj cokolwiek może się jeszcze wydarzyć. Monaco było już praktycznie odcięte od respiratora, w rewanżu miało zaś już jedynie dogorywać. Nim rozbrzmiał ostatni gwizdek, kibicom w Madrycie przypomniał się jednak jeszcze wspomniany Morientes, który trafił na 2:4. Raczej nikt nie przypuszczał, że bramka, która miała stanowić wyłącznie pojedynczy oddech tonącego, ostatecznie przyczyniła się do zachowania życia.
Tym bardziej, że w rewanżu Królewscy pod koniec pierwszej połowy wbili – wydawać by się mogło – gwóźdź do trumny. Po golu Raúla Real w dwumeczu prowadził bowiem już 5:2.
I wtedy dopiero zaczęły dziać się prawdziwe cuda.
Awans Monaco trudno było przecież określić inaczej niż mianem właśnie cudu. Najpierw, jeszcze przed przerwą, po zgraniu głową – jakżeby inaczej – Fernando Morientesa, Casillasa uderzeniem z powietrza zza pola karnego pokonał Giuly. Tuż po przerwie na 2:1 gola zdobył sam Morientes, a szaleńczą pogoń Monaco zwieńczył kapitalnym strzałem podeszwą jeszcze raz Giuly. W stolicy Hiszpanii po tamtej koszmarnej klęsce nie wiedzieli jeszcze, że miał to być ostatni ćwierćfinał dla Realu aż do momentu, gdy zespół Królewskich przejął José Mourinho…
* * *
Jeśli ktoś uważał, że Monaco po potyczkach z Realem nie jest w stanie zaprezentować już światu równie brawurowej jazdy bez trzymanki, szybko musiał nabrać wody w usta. Półfinały z Chelsea stanowiły bowiem kolejny rozdział szalonej opowieści o nieustannych podróżach ekipy z Księstwa z piekła do nieba i z powrotem oraz, przede wszystkim, o umiejętności pokonywania własnych słabości.
20 kwietnia 2004 roku. AS Monaco – Chelsea.
17. minuta. Dado Prso strzela na 1:0. Krok w stronę nieba.
22. minuta. Hernán Crespo trafia na 1:1. Moment słabości.
53. minuta. Akis Zikos wylatuje z boiska. Piekło.
78. minuta. Fernando Morientes trafia na 2:1. Przezwyciężenie słabości.
83. minuta. Shabani Nonda podwyższa na 3:1. Niebo.
Choć 3:1 w pierwszym meczu niewątpliwie było solidną zaliczką przed rewanżem na Stamford Bridge, awans Monaco wciąż mimo wszystko nie miał prawa wydawać się tak pewny, jak – nie szukając daleko – w przypadku Realu po 4:2 na Bernabéu. Monakijczycy musieli mieć pełną świadomość tego, że chwilowa euforia za chwilę może ustąpić miejsca cierpieniom w stolicy Anglii.
I, rzeczywiście, druga odsłona po raz kolejny obfitowała w niesamowitą dramaturgię. Choć Monaco na rewanż wyszło aż piątką w obronie, grunt szybko zaczął osuwać im się pod nogami. Chelsea zdołała bowiem strzelić dwa gole, które dawały im awans. Cóż jednak z tego, skoro londyńczycy w finale znajdowali się przez zaledwie minutę – na bramkę Lamparda w 44. minucie jeszcze przed przerwą odpowiedział Ibarra, który musnął piłkę po strzale głową Morientesa. Jedna bramka dla którejkolwiek ze stron, jak nietrudno się domyślić, w tamtym momencie kompletnie zmieniłaby wydźwięk rywalizacji. Gdy kwadrans po wznowieniu gry Morientes strzelił na 2:2, wiadomo było, że Chelsea potrzebować będzie cudu z tych, w których produkcji specjalizował się ich rywal. Los tamtego wieczoru postanowił jednak, że nie będzie się jeszcze bardziej naśmiewał z logiki.
Monaco w finale Ligi Mistrzów.
* * *
Monaco – Porto. Finał, którego składu przed startem tamtej edycji Ligi Mistrzów nie przewidziałby nawet Wróżbita Maciej, o Nostradamusie nie wspominając. Faworyt? Po tak szalonej drodze przebytej przez oba zespoły jego wskazywanie kompletnie mijało się z celem. Z punktu widzenia futbolowych pragmatyków – finał stanowiący o chwilowym obniżeniu poziomu rozgrywek. W oczach piłkarskich romantyków – finał będący kwintesencją piękna i nieprzewidywalności futbolu. Finał, w którym oba zespoły doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że podobna szansa na odniesienie tak spektakularnego sukcesu może nie przydarzyć się już nigdy. Ostateczny bój, w którym z Monaco w końcu stało się to, co wróżono im przez całą fazę pucharową. Spuchli. Wyczerpali pokłady many.
Porto nie dało najmniejszych szans monakijczykom, którzy w niczym nie przypominali dzielnej drużyny będącej w stanie stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu. 0:3 po bardzo słabej grze, niepozostawiającej najmniejszych wątpliwości co do tego, kto był lepszy. Bolesne wybudzenie z pięknego snu. Snu, który do dziś budzi w Monako niedosyt, lecz który jednocześnie nie ma prawa być wspominany jako koszmar. Monaco nigdy wcześniej i nigdy później nie zdołało bowiem zajść w Europie aż tak daleko. Pretensje do zawodników o to, że zawiedli na ostatniej prostej po pokonaniu w pięknym stylu tylu zakrętów, byłoby wyjątkowo niesprawiedliwe.
* * *
Losy Monaco z sezonu 2003/04 przypominają historię z pięknego filmu, w którym jednak na koniec reżyser postanowił zadbać o to, by mimo wszystko zakończenie nie było zbyt cukierkowe. Historię, w której krzywdzącym byłoby nazwanie srebrnego medalisty pierwszym przegranym. Nawet jeśli po sezonie Monaco opuścili najważniejsi zawodnicy, jak Ludovic Giuly (Barcelona), Fernando Morientes (powrót do Realu po wypożyczeniu), Jérôme Rothen (PSG) czy Dado Prso (Glasgow Rangers), a po odpadnięciu sezon później w 1/8 z PSV na powrót do Ligi Mistrzów czekało 10 lat, w międzyczasie stając się średniakiem Ligue 1, któremu przed erą Rybołowlewa przyszło nawet pałętać się po zapleczu francuskiej ekstraklasy.
Choć nie mamy pojęcia, czy Monaco będzie w stanie wieczorem odwrócić niekorzystny rezultat z pierwszego meczu, to jednak będziemy się upierać – historie takie, jak ta właśnie przytoczona, warto przypominać niezależnie od okoliczności.
Treść usunięta
Treść usunięta
Właśnie sobie uświadomiłem jaki stary jestem. Doskonale pamietam Dado Prso i jego charakterystyczną kitkę. Pamiętam go tez z gry dla Glasgow Rangers. A Giuly to był jeden z moich ulubionych piłkarzy. Jakze ten czas leci…
Zdaje się, że Rybołowlew jakiś tam wpływ na Monaco miał już w tamtym sezonie. W końcu „Fedcom” na koszulkach ASM pojawił się właśnie wtedy, a to jest m. in. jego firma.
Treść usunięta
jak myślę o tamtym Monaco to od razu mi się przypomina Rothen, boże święty, co to był za piłkarz! niestety, wraz z odejściem do PSG kompletnie się posypał i go oddali do Rangersów, a potem gdzieś do Turcji… szkoda.
po latach najwięcej się mówi o Giuly’m i Morientesie, ale to Rothen był wówczas najważniejszym elementem tego zespołu.
to prawda, Rothen był kozacki, choć trzeba pamiętać, że jednak gdy przechodził do PSG nie był już najmłodszym zawodnikiem
Jedna z najlepszych edycji CL jaką pamiętam i ostatnia naprawdę godna zapamiętania przed trwającą do dziś erą: symulek, pozaboiskowych gierek i pomagania mocniejszym ze strony sędziów.
Wystarczy też dodać że wówczas mistrz Polski (Wisła) musiała rozegrać jeden(!) dwumecz by zagrać w fazie grupowej. Inna sprawa że po letnim exodusie kluczowych zawodników z Wisły, Anderlecht był o klasę lepszy, co pokazał zwłaszcza w pierwszym meczu w Brukseli.
W pełni zgoda. Szczególnie z ostatnim zdaniem. Lantame Ouadja niestety nie był w stanie zatrztymać Arouny Dindane ;(
Jak pokazuje historia, nie pierwszy i nie ostatni raz w historii naszej piłki klubowej popełniono permanentny błąd niewłaściwego skonsumowania sukcesu sportowego jakim w tym wypadku był dublet krajowy + świetny wcześniejszy sezon pucharowy.
Ouadja to był flagowy pomysł Kasperczaka. Niestety jeden z wielu do pojemnika oznaczonego jako „inwestycje strasznie chybione”. Środek obrony z nieruchawym Paszulewiczem też nie wyglądał zbyt okazale. Choć po golu honorowym na 3-1 w pierwszym meczu jakaś nutka nadziei na rewanż jeszcze była.
W tej Wisełce zawsze nadzieja była. Taki Żurawski czy Szmkowiak potrafili jak równy z równym grać z Barceloną czy Interem i w pojedynke odmienić losy meczu. Poza tym do tej Wisły człowiek zawsze miał większy sentyment. Zdecydowana większość zawodników to byli Polacy a z taka drużyną łatwiej się identyfikować
Heh, stare dobre czasy. Telewizja Polska pokazywała wszystkie mecze eliminacji naszych klubów od pierwszych rund, bo i było co pokazywać. Zespoły z Malty, Walii, Irlandii Płn. pykało się kilkoma bramkami. Przejście 2-3 rywali było czymś normalnym, a zespoły odpadały dopiero z klubami typu Lazio, Porto, Malaga czy Inter, dodatkowo potrafiąc wygrywać w pojedynczych meczach z takimi zespołami.
Teraz trafiamy na mocarzy z Macedonii albo nie daj Bóg z Kazachstanu i jest od razu wtopa. Jeszcze parę lat temu często śledziłem rankingi klubowe naszych pucharowiczów. Potem jednak sobie odpuściłem bo wobec boiskowych realiów te rankingi są i tak o dupę roztłuc.