Reklama

Ręcznik ze Słowacji i kierownik karuzeli z Hiszpanii. Radosne harce we Wrocławiu

redakcja

Autor:redakcja

10 marca 2017, 20:56 • 3 min czytania 25 komentarzy

Na ten mecz czekaliśmy jak nową płytę Norbiego. Ba! Czekaliśmy na niego jak na wysypkę na plecach. Na smutnym stadionie we Wrocławiu spotkały się dwie drużyny grające wyjątkowy smutny futbol. Przez nie potrafiliśmy mocno wątpić w to, że piłka to rzeczywiście rozrywka. Śląsk Wrocław podchodził do tego spotkania jako drużyna, która u siebie punktuje najgorzej w całej lidze (2 wygrane w 12 meczach), Piast Gliwice jako ekipa, która przywiozła najmniej punktów z wyjazdów (1 wygrana w 12 meczach). Wydawało nam się, że jedynym sposobem, by przetrwać ten mecz w jednym kawałku było ustawienie oczekiwań na poziomie „-10″…

Ręcznik ze Słowacji i kierownik karuzeli z Hiszpanii. Radosne harce we Wrocławiu

Tak też zrobiliśmy. I wiecie co? Z czystym sumieniem możemy teraz rzucić frazesem – momenty były! I to tyle, że dałoby się obdzielić nimi kilka ostatnich meczów obu drużyn.

Możemy trochę nadinterpretujemy to, co widzimy, ale kilku zawodników Piasta po odejściu Radoslava Latala zaczyna biegać tak, jakby z pleców ściągnięto im plecak wypełniony kamieniami. W meczu z Wisłą nie dało to jeszcze efektu punktowego, ale dziś we Wrocławiu, po sześciu porażkach z rzędu, wpadła pełna pula.  Drużyna Dariusza Wdowczyka była znacznie lepsza od gospodarzy. Udało się udokumentować golem zarówno w pierwszej, nudnej połowie, jak i na początku drugiej.

Głównym bohaterem w obu sytuacjach był Hiszpan Gerard Badia. W 7. minucie skorzystał z faktu, że Robert Pich w trakcie wyprowadzania piłki zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno wyłączył żelazko przed wyjściem z domu. Futbolówkę odebrał mu Mraz, Badia zalutował zza pola karnego. Później Hiszpan posłał futbolówkę w szesnastkę z rzutu wolnego, a Korun wykorzystał gapiostwo Lewandowskiego i fakt, że minął się z piłką Pawelec.

2-0 w 47. minucie, czyli w teorii prawie po meczu. W teorii, bo wystarczyło wybijać z rytmu Śląsk co dziś wydaje się zadaniem prostszym niż ściszenie telewizora. Taka prawda – Morioka nie jest sobą, trzeba polegać na pojedynczych zrywach Madeja, Picha i Romana. A Łukasz Zwoliński chyba już definitywnie wskoczył na poziom, na którym to nie on strzela bramki – ewentualnie strzela się bramki nim. Dziś miał dobrą okazję, by szybko wyrównać, ale zabrakło mu trochę sprytu i przewidywania, by Roman mógł cieszyć się z asysty. Później napastnik w końcu  oddał też celny strzał w barwach Śląska, ale Szmatuła nie miał problemów.

Reklama

Ale Zwoliński swoją rólkę też później odegrał. Mecz w pewnym momencie stał się bardzo… dziwny. W 140 sekund padły trzy gole. W tym dwa dla Śląska Wrocław.

56′ – Zwoliński nieprzepisowo zatrzymywany przed polem karnym, Kovacević ładnie pakuje z wolnego.
57′ – Badia wykorzystuje sytuację sam na sam po dobrym podaniu Żivca
58′ – Pich strzela po asyście… Mójty.

To był futbol tak wesoły, a raczej tak zabawny, że wygrałby „Maraton Uśmiechu”. A do końca było jeszcze ponad 30 minut.

Gdyby Piast wypuścił zwycięstwo z rąk, byłoby to sporych rozmiarów frajerstwo. Do tego nie doszło, bo dzień konia miał dziś Badia, a Kamenar puszczał praktycznie wszystko, co leciało w światło bramki. Hiszpan skompletował hat-tricka. Śląsk odpowiedział jeszcze jednym golem, Pich zamienił na bramkę wrzutkę Romana, ale na nic więcej wrocławian nie było stać. No, może poza bójką po końcowym gwizdku, po której po czerwonej wyłapali Hebert i Madej.

Uff, mocne rozpoczęcie kolejki. Śląsk ma problem, ale to tak oczywiste, że ciągłe przypominanie o tym podpada pod znęcanie się.

rELISd9

Reklama

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

25 komentarzy

Loading...