Reklama

Kapelusz miał może i słomiany, ale zapał mistrzowski

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

03 marca 2017, 16:00 • 6 min czytania 0 komentarzy

Tak to już jest. Kiedy ktoś pyta nas o datę bitwy pod Grunwaldem, z uśmiechem politowania wskazujemy na rok 1410. A jeśli o bezsprzecznie najlepszego golfistę w historii – chociaż często nie mamy o tym sporcie zielonego pojęcia – aż cmokamy: „no Tiger Woods!”. No właśnie czy na pewno? Tutaj sprawa jest nieco dyskusyjna, ponieważ Woods wrócił do sportu po długiej przerwie m.in. dlatego, żeby doścignąć w liczbie wygranych turniejów PGA Tour legendarnego Sama Snead’a. Dziś opowiemy, kim jest człowiek, którego dopiero goni więc doskonale znany golfista-poligamista.   

Kapelusz miał może i słomiany, ale zapał mistrzowski

Na starcie zaznaczamy, że nie chodzi nam o Sama Sneeda, drugorzędnego rapera z Pensylwanii, dla którego pewnie największym życiowym sukcesem było nagranie kawałka Snoop Doggiem. Nasz Sam Snead urodził się w maju 1912 r. i przez wielu uznawany jest za największego golfistę w historii. Takie kwestie oczywiście zawsze są mocno dyskusyjne jeśli porównuje się zawodników z różnych epok, ale prawda jest taka, że gość wciąż zajmuje pierwsze miejsce pod względem liczby wygranych turniejów PGA Tour – miał ich na koncie 82. Tiger jest tuż za nim z 79 triumfami. W sumie Snead wygrał też aż 165 zawodowych turniejów. 

Ktoś oczywiście powie, że to Tiger Woods w przeróżnych rankingach został uznany za najlepszego w historii i bije staruszka popularnością. Tak, to genialny zawodnik, ale do świadomości szerszej publiczności wkradł się nie tylko grą, ale także ze względu na to, że jest obrzydliwie bogaty (znak czasów, w których gra) i przez aferę, kiedy jego głowę kijem golfowym chciało mu rozbić trzynaście rzekomych kochanek (w sumie też znak czasów).

Warto przypomnieć, kim tak naprawdę był Snead, bo to wyjątkowa postać także z innego względu. Facet – którego znakiem rozpoznawczym oprócz świetnej techniki był słomiany kapelusz i niekiedy chodzenie boso po polu golfowym – grał zawodowo aż przez cztery dekady. Sportowy unikat.

Jak trzaśnięcie drzwami Rolls-Royce’a

Reklama

Sławę i styl Snead’a można byłoby w zasadzie sprowadzić do jednego zdania. Jak pisał Al Barkow, autor biografii „Sam: The One and Only Sam Snead”, dźwięk jego uderzenia w piłkę można porównać do odgłosu trzaśnięcia drzwiami Rolls-Royce’a. Przyznacie, trudno o bardziej ekskluzywne porównanie. Dorobił się ksywki Slammin’ Sammy, ponieważ słynął z niepodrabialnej techniki oraz dalekich i celnych uderzeń. Kiedy przed laty przepytywali go dziennikarze magazynu „Golf Digest”, grę w golfa porównał do… polowania.

– Gdy byłem młodszy, idąc do szkoły brałem strzelbę i polowałem. Ale pewnego dnia po prostu przestałem. Doszedłem do punktu, w którym bardziej cieszyło mnie karmienie zwierząt, niż ich zabijanie. Później ostatecznie w pewnym sensie i tak polowałem, tylko grając na całym świecie – opowiadał. I dodał: – Ludzie zawsze mówili, że moje uderzenie było naturalne. Myśleli, że nie musiałem nad tym bardzo ciężko pracować. Ale kiedy byłem młody, grałem i ćwiczyłem przez cały dzień, a kiedy była noc, robiłem to przy reflektorach samochodu. Czasami moje ręce  aż krwawiły. Naprawdę, nikt nie pracował więcej niż ja.

Pierwsze zawody cyklu PGA Tour wygrał w 1936 r. mając zaledwie 24 lata. Tamten sukces i kilka miejsc w pierwszej „10” i „25” pozwoliło mu zarobić w tamtym roku dokładnie 535 dolarów. Dwa lata później podnosił z pola golfowego już blisko 19 tys. dolarów, co dla wielu było wtedy sumą wręcz niewiarygodną. Jego najlepszym sezonem w karierze był rok 1950, kiedy wygrał aż 11 turniejów PGA.

Spośród 82 wygranych, siedem stanowiły też wielkie szlemy. Tutaj akurat Woods jest od niego wyraźnie lepszy, ponieważ wygrał je 14 razy, a rekordzistą z 18 zwycięstwami jest Jack Nicklaus (ten ostatni ma też 73 wygrane turniejów PGA). Samowi nigdy nie udało się też wygrać w ciągu roku wszystkich czterech zawodów, czyli Masters, US Open, The Open Championship oraz PGA Championship. Najbardziej pechowy był dla niego US Open, którego nie zdobył, aż czterokrotnie będąc drugim. Nie szło mu tam wybitnie. Ponadto, siedmiokrotnie wygrywał też prestiżowy Ryder Cup, będąc też kapitanem amerykańskiej drużyny. Tiger Woods Ryder Cup wygrał tylko raz.

To do niego wciąż należy kilka ciekawych rekordów. Był m.in. najstarszym zawodnikiem, który kiedykolwiek wygrał zawody PGA. W 1965 r. podczas Greater Greensboro Open miał prawie 53 lata. Ale potem i tak grał jeszcze bardzo długo. Do dziś jest też najstarszym zawodnikiem, który znalazł się w TOP 10. turnieju PGA – w 1975 r. podczas B.C. Open miał 63 lata.

Golfa nie porzucił, chociaż już w 1974 r. jego nazwisko znalazło się w World Golf Hall of Fame. Pod koniec życia martwił się, że nie może już grać, bo „nogi nie pozwalały mu przejść nawet dziewięciu dołków”. Przyznawał, że starość i śmierć zawsze go przerażały. Zmarł jednak dopiero w 2002 r., przeżywając prawie 90 lat. 

Reklama

Para skarpetek na święta 

Do swojej sławy podchodził jednak z dużą rezerwą. Żartował, że największą korzyścią z bycia popularnym były dla niego dobre stoliki w restauracjach. Dziwił się też, że zwykły autograf z jego nazwiskiem może być dla kogoś warty każdych pieniędzy.

Ale zarobione na golfie przez siebie pieniądze już bardzo szanował, zdaniem niektórych aż do przesady. Wyniósł to jednak z domu w Virginii, w którym się nie przelewało. Jak wspominał, najpiękniejsze Boże Narodzenie w dzieciństwie przeżył wtedy, kiedy pod talerzem znalazł 15 centów i parę skarpetek. Swój charakter wyrabiał także poza domem i sportem. W latach 1942-1944 służył w marynarce wojennej. Zawsze powtarzał, że pomogło mu to dorosnąć, zupełnie inaczej spojrzeć na życie. Wyznawał zasadę, że taką lekcję powinien przejść każdy zdrowy amerykański mężczyzna.     

Chociaż twierdził, że jest wierzący, to będąc dorosłym rzadko zaglądał do kościoła. To o tyle zaskakujące, że jego ojciec, Harry, przez wiele lat był nauczycielem w szkółce niedzielnej. Lubił żartować, że akurat w niedzielę często grał w golfa. Chociaż trzeba przyznać, że swojej ukochanej dyscyplinie oddawał się bez reszty. – Kiedy trenowałem do turniejów, szedłem spać o godz. 20 i wstawałem o świcie. Nigdy jednak nie udawało mi się przespać dziesięciu godzin bez przerwy. Budziłem się, leżałem i po prostu myślałem o golfie – mówił.

Kiedy Sam Snead był w szczytowym momencie swojej kariery, dla sportowców tamtych czasów takie pojęcie jak „dietetyk sportowy” – powiedzmy sobie szczerze – było tak kosmiczne jak rzekome UFO lądujące wtedy, w 1947 roku w Roswell. Mimo to pilnował się, na ile mógł. Chociaż uwielbiał regularnie wsunąć półkrwisty stek z pieczonymi ziemniakami i zieloną sałatą, to już przez 50 lat unikał na przykład deserów. Dopiero później przestał sobie odmawiać lodów. Kto wie, być może m.in. takie prowadzenie się i brak wielkich skandali sprawiły, że przez tyle lat utrzymywał się na topie?

Kiedy będąc już dawno na emeryturze został zapytany przez jednego z dziennikarzy, czy pokonałby Tigera Woodsa, rzucił natychmiast: – O, tak. W moich najlepszych czasach mogłem robić z piłką golfową co chciałem.   

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...