Reklama

Skoczkowie szybko kończą

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

07 lutego 2017, 12:32 • 8 min czytania 9 komentarzy

Maskotką skoków narciarskich jest dziś blisko 45-letni Japończyk Noriaki Kasai, czyli zawodnik – jak na sport – w wieku geriatrycznym. Dziennikarze piszą o nim jak o fizjologicznym fenomenie, kibice chcą wiedzieć, ile misek ryżu wsuwa na śniadanie, czy po tylu latach skakania nie bolą go gnaty. Japończyk jest jednak wyjątkiem w swojej dyscyplinie. Nie brakuje w niej zawodników, którzy kończą kariery bardzo młodo lub w najlepszym jej momencie. Powody często są te same: wypalenie, wyniszczająca presja, ciągłe nerwice, strach przed kolejnym paskudnym upadkiem. Oto ciemna strona skoków.   

Skoczkowie szybko kończą

Wyobraźcie sobie, że macie 21 lat i zdążyliście już zostać mistrzem świata w swojej dyscyplinie. Zaczęliście zarabiać w końcu porządne pieniądze na sporcie, dziennikarze do was dzwonią, robią zdjęcia, a dziewczyny – bo nie jesteście brzydcy – chętnie się za wami rozglądają. Większość osób łapie to pełnymi garściami, wyciska z kariery ile się da, nawet wtedy, kiedy wyniki są w pewnym momencie gorsze i jedzie się na reputacji z przeszłości. Robicie tak, chyba, że jesteście jak Rok Benković. Słoweniec w 2005 r. w Oberstdorfie został właśnie mistrzem świata na normalnej skoczni. Sensacyjnym, bo wcześniej nie wygrał nawet jednych zawodów Pucharu Świata. Mało tego, podczas tej samej imprezy w Niemczech zdobył jeszcze brązowy medal z drużyną, a w konkursie indywidualnym na dużej skoczni otarł się o podium – był piąty.

Mistrz świata poświęcił się fotografowaniu

670x420_djvu_1150662_janjas_gka_rok-benkovi--

W Słowenii zaczęła się jazda bez trzymanki, bo kibice od lat wypatrywali następcy dwukrotnego zdobywcy PŚ Primoża Peterki. Do końca roku wszystko jeszcze grało, „Benko” regularnie zajmował miejsca w pierwszej „10” zawodów PŚ, przez co na koniec sezonu był w klasyfikacji generalnej 19. Ale już kolejny sezon (2005/2006) skończył daleko – dopiero w trzeciej dziesiątce. Wtedy też zaczęły pojawiać się pierwsze sygnały, że dzieje się źle. – Wolałbym, aby ludzie mnie nie rozpoznawali, ale jestem skoczkiem, więc o to jest trudno. Szczerze mówiąc, to chciałbym być zupełnie nieznany, ale na to niestety nie ma szans – mówił serwisowi skijumping.pl w jednym z nielicznych wywiadów dla polskich mediów i w ogóle, bo przed dziennikarzami momentami wręcz uciekał.

Reklama

W sezonie 2006/2007 już tylko wegetował. Po raz ostatni na skoczni pojawił się 18 marca 2007 r. podczas zawodów w Oslo. Nie potrafił przebrnąć tam nawet kwalifikacji. Dwa dni później obchodził dopiero 21. urodziny. Skoki rzucił kilka tygodni później będąc – o dziwo – szczerze zaskoczonym, że media tak szeroko to opisywały. Chociaż nie widział powodów, żeby cokolwiek komukolwiek tłumaczyć, to między wierszami przyznawał, że nie miał już motywacji do kolejnych startów i o rezygnacji myślał już znacznie wcześniej.

W Słowenii, co zrozumiałe, wywołało to konsternację. Benković od tamtej pory usunął się w cień. Po kilku latach pewnie odetchnął z ulgą, że jego kraj doczekał się nowego idola, czyli Petera Prevca. W końcu przestał być gnębiony pytaniem „dlaczego”. Zdał maturę, poświęcił się fotografii, podróżowaniu i… alpinizmowi. – Byłem na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Australii. Najbardziej zafascynowany byłem Azją. Byłem pod wielkim wrażeniem Indii, nie znalazłem piękniejszej części świata. Jedną z ulubionych wspinaczek było dla mnie zdobycie Dawa Peak w Himalajach – opowiadał w 2013 r. słoweńskiemu portalowi Delo.   

77102_G08_W01

Wątek medialny pojawił się też w tle zawieszenia kariery przez Gregora Schlierenzauera. Jeden z najlepszych skoczków w historii, który w wieku 26 lat wygrał praktycznie wszystko co się dało (nie ma tylko olimpijskiego złota w konkursie indywidualnym), powiedział w styczniu ubiegłego roku, że ma już dosyć dziennikarzy grzebiących w jego życiu prywatnym. – Nałożyłem na siebie zbyt duży ciężar. Chcę się nieco wycofać, żeby nie być w centrum uwagi – pisał na swoim blogu Austriak, który kiedyś w jednym z wywiadów rzucił też, że nie chce być Davidem Beckhamem skoków. Miał żal do mediów, że zamiast skupiać się na sporcie, łazili za nim krok w krok. Jeszcze przed ogłoszeniem dłuższej przerwy od sportu niektórzy szeptali nawet o jego depresji, ale nikt nigdy tego nie potwierdził.

Kilka miesięcy później podczas wakacyjnej jazdy na nartach w Kanadzie zerwał więzadła krzyżowe, dlatego 2016 r. w dużej mierze minął mu na powrocie do zdrowia po operacji. Gwiazdor wrócił jednak w tym sezonie na zawody Pucharu Świata w Polsce, szykując się oczywiście do zbliżających się mistrzostwach świata w Lahti. Ale pech go nie opuszcza. Po groźnie wyglądającym upadku w ostatni weekend na mamuciej skoczni w Oberstdorfie czeka go przerwa i nie wiadomo, że zdąży się wykurować do MŚ. 

„Bałem się przed każdym skokiem”

Reklama

Zupełnie inna historia związana jest z końcem kariery jego reprezentacyjnego kolegi Thomasa Morgensterna (na marginesie – obaj panowie bardzo się nie lubili. „Morgi” zarzucał Schlierenzauerowi, że ten po wejściu do austriackiej kadry nie miał wobec niego szacunku, prowokował go, za wszelką cenę chciał być samcem alfa w ekipie).

Morgenstern powiedział „dość” mając niecałe 28 lat. Tutaj jednak od początku wszystko było jasne – zawodnik przegrał walkę ze strachem przed kolejnymi groźnymi upadkami. Wypadki Austriaka należały bowiem do jednych najbardziej koszmarnych w całej historii dyscypliny. Do pierwszego doszło podczas pamiętnych zawodów w Kuusamo w 2003 r. Morgenstern zaraz po wyjściu z progu – czyli z prędkością blisko 100 km/h – poleciał głową do przodu uderzając z impetem o zeskok. Najczarniejszy okazał się jednak dla niego sezon 2013/2014 r. Najpierw upadł podczas zawodów w Titisee-Neustadt, a zaledwie miesiąc później na mamucie w Kulm. Wówczas po uderzeniu o zeskok doznał m.in. obrażeń czaszki, co było przyczyną zaników pamięci, na które początkowo cierpiał. Wrócił wprawdzie jeszcze na igrzyska w Soczi, gdzie zdobył nawet srebrny medal z drużyną, ale czuł, że to już może być koniec. Być może czuł, że z któregoś wypadku może się już nie wylizać.

Skoczek bardzo szczerze o paraliżującym strachu opowiadał w swojej biografii „Moja walka o każdy metr”: „Jestem w stanie przypomnieć sobie z najdrobniejszymi szczegółami wszystkie swoje upadki. Zawsze przeżywałem je w pełni świadomy (…). Może byłoby nawet lepiej dla mnie, jeśli tych bardzo groźnych w ogóle bym nie kojarzył. Wspomnienia bólu hamuje człowieka, ale równocześnie pomaga uniknąć błędów. Można by powiedzieć, że wspomnienia chronią, ale czy naprawdę? Mój pierwszy upadek w Kuusamo w końcu nie był ostatnim. Szczerze mówiąc, myślenie o nim sprawia mi ból (…) Bałem się przed każdym skokiem, ale mimo to skakałem. Kochałem to” – przyznawał.

aaf5a3d5-12be-4001-882f-982ac0a97472

Błąkał się po hotelowych pokojach

Najsłynniejszy koniec to jednak historia Svena Hannawalda, którego kariera naznaczona była anoreksją, ale przede wszystkim depresją. Ostatni występ w Pucharze Świata zanotował w 2004 r. nie mając jeszcze nawet 30 lat. Sport rzucić chciał już jednak znacznie wcześniej. Długo udawało mu się jednak kamuflować swoje problemy. Tak jak podczas pamiętnego Turnieju Czterech Skoczni w sezonie 2001/2002, kiedy jako pierwszy i jak na razie jedyny skoczek w historii wygrał wszystkie konkursy. W wydanej przed dwoma laty biografii „Sven Hannawald. Triumf. Upadek. Powrót do życia” przyznawał, że przed finałowymi zawodami w Bischofshofen przeżywał nerwicę, był na krawędzi. Nie spał przez kilka nocy, zamiast tego błąkał się po hotelowych pokojach. „Byłem pusty. Moje akumulatory nie miały płynu. Przerosło mnie to. Było mi już wszystko jedno. Proszę, niech to już się skończy, proszę, uwolnijcie mnie – tak myślałem sobie tego dnia w Bischofshofen, który po południu, krótko przed czwartą, zajaśniał dla mnie złotem” – opowiadał.

Walczył z rywalami na skoczni, presją, wagą oraz oczekiwaniami kibiców, mediów i wykładających kasę sponsorów. Wszystko to doprowadziło go w pewnym momencie do kliniki psychiatrycznej w Lipsku, gdzie faszerowany lekami powoli wracał do równowagi psychicznej. Jeśli wierzyć doniesieniom niemieckich brukowców, do szpitala zgłosił się sam kilka dni po tym, jak Niemcami wstrząsnęło samobójstwo bramkarza Robert Enke, który cierpiał na zaawansowaną depresję (rzucił się pod nadjeżdżający pociąg). Skoczek, u którego depresja wciąż się rozwijała, nie chciał skończyć tak samo. Powrót do normalności zajął Hannawaldowi kilka lat. Dzisiaj twierdzi, że życie w końcu przestało go boleć. Niedawno znów został ojcem, współpracuje też z niemiecką telewizją.

Niektórzy zamiast skakać, „popłynęli”

Niewiele mówiącą formułkę „brak motywacji do dalszych treningów” powtarzano także w kontekście rzucenia skoków przez Norwega Rune Veltę. 27-latek, który jeszcze w 2015 r. był największą gwiazdą mistrzostw świata w Falun (zdobył tam aż cztery medale), zakończył karierę w sierpniu ubiegłego roku, chociaż jeszcze pokazał się na Letniej Grand Prix. Było to pokłosie ostatniego sezonu, kiedy przez kiepską formę został zdegradowany do Pucharu Kontynentalnego. Próbował jeszcze walczyć o powrót do poważnego skakania, ale przerosło go to. Tym bardziej, że oczekiwania wobec mistrza świata były mistrzowskie. Jak mówił, po odłożeniu nart chce pójść na studia.

Oczywiście nie zawsze jednak przedwczesny koniec kariery spowodowany jest wyniszczającą presją otoczenia. Niektórzy skoczkowie sami skutecznie się wyniszczali. Mistrz olimpijski z Turynu Norweg Lars Bystoel nie odszedłby ze sportu mając raptem 30 lat, gdyby nie miał słabości do zalewania się w trupa. Z jego przygód można byłoby zresztą ułożyć cały serial: pijacka bójka na jachcie, awantura w barze, wykrycie w organizmie marihuany. Przez słabość do balowania świetnie zapowiadającą się karierę szybko zakończył też nasz Mateusz Rutkowski, czyli mistrz świata juniorów z 2004 r. Przed wykolejeniem nie uratowało go nawet namaszczenie na nowego Małysza. Dlatego dziś nawet… Wikipedia przypomina mu, że „jest uznawany za jeden z najbardziej zmarnowanych talentów w polskim sporcie”. Akurat on i Bystoel wylądowali na śmietniku historii na własne życzenie.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Antoni Figlewicz
0
Media: 60 milionów to za mało. Barcelona odrzuciła ofertę za Raphinhę

Inne sporty

Polecane

Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Komentarze

9 komentarzy

Loading...