Reklama

Gdy tyczka się łamie, to nie mamy już nad niczym kontroli

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

26 stycznia 2017, 14:51 • 8 min czytania 1 komentarz

Piotr Lisek został nowym rekordzistą kraju w skoku o tyczce. Wczoraj na mityngu w Cottbus pofrunął na wysokość 5,92. Tym samym o centymetr pobił osiągnięcie swojego dobrego kolegi Pawła Wojciechowskiego. W tym roku nikt na świecie nie osiągnął lepszego rezultatu od Polaka, który próbował jeszcze „złamać” magiczną dla skoczka barierę sześciu metrów. Nie udało się. Tym razem. Ale możemy być pewni, że Piotrek będzie jeszcze próbował, bo to wyjątkowo zawzięty facet, który uwielbia swój zawód. Niedawno spotkaliśmy się z nim, by pogadać na luzie o co właściwie chodzi w tym całym skoku o tyczce. I dlaczego jest tak bardzo niebezpieczny.

Gdy tyczka się łamie, to nie mamy już nad niczym kontroli

Jakie to uczucie frunąć prawie sześć metrów nad Ziemią? Jesteś jak ptak, jak samolot, jak Superman?

To jak wystrzelenie się z katapulty. Nie ma wtedy czasu na myślenie o tej czynności.Wznoszę się w górę i koncentruję tylko na tym, by pokonać poprzeczkę. Spadanie sprawia mega radochę, a najlepiej jak jeszcze poprzeczka zostaje na bolcach. Wtedy wiem, że wykonałem swoje zadanie dobrze.

Zaczynałeś jednak od skoku wzwyż, który w końcu porzuciłeś. Skąd ta decyzja?

Byłem młodym zawodnikiem, gdy trenowałem skok wzwyż pod okiem wujka. W końcu jednak powiedział, że będzie mi trudno coś osiągnąć, ponieważ jestem za niski.

Reklama

Nie da się ukryć, masz „tylko 194 cm”…

Kto wie, może jeśli wtedy wiedziałbym, że aż tak urosnę, to zostałbym przy skoku wzwyż? Kilka tam temu dobrze przemyślałem jego słowa i postanowiłem spróbować czegoś innego. Kumpel uprawiał skok o tyczce, a ja od zawsze byłem zajarany wysokością, więc poszedłem w jego ślady.

Czyli nie masz lęku wysokości?

W żadnym wypadku, wręcz zawsze staram się zmierzać w stronę jak największych emocji. A na pewno od nich nie uciekam. Nie mam strachu, że uderzając w materac mógłbym coś sobie zrobić. 

Ubezpieczasz się dodatkowo prywatnie na wypadek nieprzewidzianych okoliczności?

Ubezpiecza mnie zarówno klub, jak i Polski Związek Lekkiej Atletyki, więc nie muszę się o takie sprawy martwić. Jasne, nie wszystko od nas zależy. Gdy tyczka się łamie, to nie mamy już nad niczym kontroli, więc może zdarzyć się tak, że wylądujemy na ziemi głową do dołu czy w innych, bardzo niebezpiecznych pozycjach. Ryzyko zawodowe.

Reklama

Przed mistrzostwami Europy w Pradze złamałeś tyczkę podczas rozgrzewki. Jak takie wydarzenia wpływają na koncentrację przed startem?

Jestem już dosyć doświadczonym zawodnikiem, więc tego typu sytuacje zdarzały mi się częściej. Gdyby to był mój pierwszy raz, to pewnie mógłbym ulec stresowi. Jeśli więc takie wydarzenie kończy się bez poważnych komplikacji, czyli bez złamania ręki czy przecięcia skóry, to luzik, można sobie z tym poradzić.

Tyle że ty rozciąłeś rękę w tej Pradze.

Nie skutkowało to żadnym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym. Podczas pierwszego skoku byłem trochę niepewny, później już poszło z górki.

Miałeś jakieś poważniejsze wypadki?

Odpukać, jeszcze nie. Moje poważne wypadki polegają głównie na skręceniu nogi, a to niby nic strasznego. Tyle że to powoduje, iż więzadła nie trzymają wtedy tak mocno, jak powinny i przy wbieganiu na zeskok automatycznie podkręcam trochę tę nogę.

Masz opanowaną technikę lądowania na wypadek, gdyby tyczka pękła? Coś takiego również się ćwiczy?

Nie ma nawet takiej opcji. To dzieje się tak szybko, że nic nie można zrobić, tylko instynktownie próbować zasłonić się przed obrażeniami.

Rozumiem jednak, że siniaki po zawodach to pewnie dla ciebie coś naturalnego.

Pewnie. Często zdarza się, że wyląduję gdzieś blisko stojaków lub pomiędzy kostkami na zeskoku i się uderzę, ale hardcorów nie ma.  Chyba, że sobie przywalisz kolanem w zęby po wylądowaniu na materacu. Zdarzają się takie akcje, że zawodnicy zaczepiają tyczkami o genitalia i to powoduje spory dyskomfort. Ja miałem takie zdarzenie w Zurychu, nie polecam. Nie wiem, czy można nazwać skok o tyczce sportem ekstremalnym, ale z konkurencji lekkoatletycznych na pewno jest najbardziej niebezpieczny.

Zawodnicy pożyczają sobie tyczki?

Tyczki dopasowane są indywidualnie pod każdego i nie ma zbytnio możliwości, by je komuś pożyczyć. Jeśli już, to dzieje się tak między kolesiami o podobnych gabarytach. Z czołówki światowej jestem aktualnie najcięższy w stawce, co powoduje, że reszta skacze na dużo bardziej miękkich tyczkach niż moje. Byłoby bez sensu je pożyczać, bo nie wzniosłyby mnie na odpowiednią wysokość.

Zapomniałeś kiedyś sprzętu na zawody?

Na całe szczęście nie. Wiesz, to tak jakbyś ty przyszedł na rozmowę do mnie bez dyktafonu albo rolnik wyjechał na pole bez pługu. Staramy się tego pilnować, jeśli już, to nie dolatują. Czasem nie mieszczą się do samolotów lub ktoś zapomina je przetransportować z jednego luku bagażowego do drugiego. 

Są linie lotnicze, których zawsze musicie unikać, bo na bank tyczki w ich samolotach się nie zmieszczą?

Są takie, które biorą tylko te tyczki mające 4,8 metra, tymczasem moje mają długość 5,2, więc trochę słabo.

Pamiętam, że Jelena Isinbajewa mówiła często do swojej tyczki. U ciebie czegoś takiego nie zauważyłem, ale masz może jakieś inne, podobne rytuały?

W sumie jest jedna rzecz: zawsze do niej krzyczę. Na szczęście ani tyczka, ani publiczność jeszcze nigdy się nie wystraszyła.

Mamy obecnie trójkę Polaków, którzy liczą się na świecie. Ciebie, Roberta Soberę oraz Pawła Wojciechowskiego. Wszyscy jesteście kumplami, więc zastanawiam się jak rozładowujecie między sobą napięcie, by rywalizacja was nie przytłoczyła.

Każdy z nas trenuje w innym mieście, więc nie widzimy się na co dzień, a trudno aż tak posprzeczać się w ciągu dwóch-trzech dni na jakiś zawodach. Nie ma opcji, by niechęć się wdarła. Jesteśmy kumplami, którzy się szanują i jestem pewny, że tak pozostanie. Myślę też, że nasze  dobre rezultaty są również efektem tego, że pozytywnie mobilizujemy się między sobą. Udany skok kolegi powoduje, że pozostali chcą mu dorównać. Zresztą nasza konkurencja jest o tyle specyficzna, że każdy z nas rywalizuje przede wszystkim z samym sobą i poprzeczką. To nie drużynówka, tutaj trzeba przede wszystkim koncentrować się nad swoimi podejściem do skoków.

Gdybyś mógł wziąć jedną cechę od Roberta i Pawła, to  co by to było?

Od Pawła przejąłbym wysokie założenie. To niuans techniczny. U niego lewa ręka, podtrzymująca tyczkę, kiedy wkłada się ją w „dołek”, jest bardzo wysoko. U mnie jest ona ugięta, a u Pawła znajduje się nad czołem. Od Roberta skopiowałbym… fryzurę, bo jest zawsze dobrze zrobiona na zawodach.

Chętnie posłuchałbym o dowcipach, które wywijacie sobie na zgrupowaniach.

Opowieści z czasów juniorskich byłyby ciekawsze. Wtedy zdarzało się siłować na rękę czy sporadycznie wracać z pubów trochę za późno, ale teraz to same nudy. Jemy, śpimy, trenujemy. Na zmianę, w dowolnej konfiguracji. Każdy skoncentrowany jest na celu i panuje pełen profesjonalizm. Gonimy czołówkę światową. Serio, to jest najważniejsze i nikt nie chce zaprzepaścić swojej szansy.

Jakie to uczucie zająć czwarte miejsce na igrzyskach? Dominuje radość z bycia jednym z najlepszych na świecie, czy raczej żal, że zabrakło tak niewiele do medalu?

Wiesz, gdybym nie miał szans na zdobycie trzeciego miejsca, to bym się cieszył z czwartej lokaty. Byłem jednak dobrze przygotowany i liczyłem na lepszy rezultat. Niektórzy mówią, że nie byłem w dobrej formie i za mną przeciętny sezon. Prawda jest jednak taka, że byłem w 100% przygotowany na 5,85 metra. Jedna próba mi nie wyszła, przełożyłem poprzeczkę na wysokość rekordu Polski, ale wtedy nie udało mi się go pobić.

Potrzebowałeś potem spotkania z psychologiem?

Nie, w ogóle nie korzystam z jego pomocy. Wiele osób mnie do tego namawiało, ale chyba nie potrzebuję. Może kiedyś, na razie czuję się mocny psychicznie.

Po igrzyskach miałeś wystrugać sobie brązowy medal z drewna.

Spójrz na wprost, tam leży.

Nie wierzę, serio masz brązowy medal z drewna!

Sprezentował mi go przyjaciel rodziny. Fajny gest. Stoi obok mojego krążka z Portland, więc na honorowym miejscu.

Jesteś facetem sporych gabarytów. Ważysz 20 kilogramów więcej od medalistów olimpijskich. Czy to powoduje, że jesteś wolniejszy na rozbiegu?

Tak, zdecydowanie. Myślę, że na rozbiegu jestem najwolniejszym ze wszystkich zawodników światowej czołówki.

W czym więc tkwi twoja przewaga nad innymi?

Nadrabiam siłą. Muszę dźwigać mocniej od nich, ale daję sobie radę. Nie jestem otłuszczony i nie ma mowy o sytuacji, że zrzucam 20 kilogramów i wyglądam jak oni. Mam zdecydowanie inną budowę ciała i moje słabości muszę tuszować atutami.

Dotarłem do informacji, że współpracowałeś z Anią Lewandowską, która rozpisała ci dietę.

Oj, ciężko jest. Lubię jeść i to nawet to niezdrowe rzeczy. Gdy czuję coś smakowitego, trudno mi się powstrzymać. Ciężki jest los sportowca, nawet najeść się nie można! Spróbowałem diety od Ani i kto wie, może za jakiś czas do tego wrócę.

Czyli raczej schabowy z buraczkami niż krem z dyni?

Ze słodyczy też lubię najbardziej schabowego!

Co się właściwie stało, że w pewnym momencie odszedłeś od trenera Wiaczesława Kaliniczenki i rozpocząłeś współpracę z bardzo młodym szkoleniowcem, który obecnie ma 27 lat?

Trudny temat. Coś nie zagrało między nami. Oboje jesteśmy charakterni i nasze drogi mocno się rozmijały. Myślę, że nie czuliśmy satysfakcji ze współpracy między sobą i na dłuższą metę nie miałoby to większego sensu. Trener Kaliniczenko to profesjonalista i bardzo dobry fachowiec, ale to była trafna decyzja.

A jak się pracuje pod okiem Marcina Szczepańskiego?

Nie narzekam. To mój dobry kolega, dogadujemy się i czuję, że rozwijam się jako sportowiec. 

Co ma Renaud Lavillenie, czego nie mają inni zawodnicy?

Dar od Boga. To totalny luzak, jest crazy. Znam wielu zawodników, którzy skaczą, ponieważ dostrzegają w tym szansę dla siebie. On jest inny, ponieważ widać, że to kocha. To jego gigantyczny atut. Myślę, że pod tym względem jestem do niego podobny. 

Gdzie się  nauczyłeś windsurfingu?

Dziadek pływał na desce i uwielbiał spędzać aktywnie czas na jeziorach. Mam po nim to, że uwielbiam chyba wszystkie rzeczy związane z wodą. Prócz windsurfingu lubię też nurkować.

W ciągu roku raczej nie masz za wiele możliwości, by pohasać po wodzie.

W domu jestem cztery miesiące w roku, więc jest ciężko.

Na zgrupowaniach możesz śmigać!

Jasne! Tyczki, deski i jeszcze kogoś kto pomoże to wszystko pozanosić na plażę!

Słyszałem, że nie przepadasz za smarfonami i laptopami. Starasz się nawet ich unikać na zgrupowaniach.

Tak, nawet dzisiaj chciałem założyć koszulkę z napisem „antysocial”. Nie mogę się zabrać za tego Facebooka czy inne strony społecznościowe. Rzadko tam bywam, nie kręci mnie to. Wolę już posiedzieć przed telewizorem  i zobaczyć coś sensownego, niż wisieć na fejsie, który jest mózgojebem naszych czasów. Na zgrupowaniach wybieram spacer, gry w karty i rozmowy.

ROZMAWIAŁ PAWEŁ DRĄG

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy

Piotr Rzepecki
3
Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
17
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...