Reklama

Liczy się droga, nie cel

redakcja

Autor:redakcja

23 stycznia 2017, 12:56 • 37 min czytania 22 komentarzy

Tomasz Łapiński w Widzewie wzbudzał taki szacunek, że Smuda pozwalał mu palić w autokarze. Miał opinię piłkarza, który książki przerzuca tonami – nam zdradza, że rzeźbił też nocami Quake’a i Fallouta. Chciały go Roma, West Ham i HSV, ale powiedział, że pójdzie za granicę jak wróci z Radomia, a do Radomia się nie wybiera. Przyczyną był strach przed lataniem – podczas lotu z Santiago otarł się o śmierć. Jak wyglądały kulisy jego transfery do Legii? Dlaczego w Warszawie nieustannie się leczył? Jak rekolekcje ignacjańskie, podczas których przez tydzień nie mógł odezwać się słowem, odmieniły jego relacje z panem Bogiem? Dlaczego pieniądze potrafią ogłupić, a porażka napędza rozwój? Prowadzi barwne życie po karierze: fotografia, motocross, komentatorka, a obecnie również szkoła filmowa i pisanie książki. Zapraszamy do dużego wywiadu z Tomaszem Łapińskim.

Liczy się droga, nie cel

***

Pamiętam dziesięć drzew, pomiędzy którymi graliśmy non stop. Tylko my wiedzieliśmy, które drzewa to bramki. Cała grupa dzieciaków z osiedla wychowała się na tym piachu, w tym kurzu. Drugim boiskiem był trzepak przy chodniku. Tu grało się w jedno podanie pomiędzy przechodniami. Dzieciństwo pamiętam jako okres, w którym na nic nie miałem czasu. Zawsze byłem albo w szkole, albo przy lekcjach, albo na treningu – czy to piłkarskim, koszykarskim, piłki ręcznej, siatkówki. Wszystko ciurkiem. Nie mógłbym teraz tak funkcjonować.

Wiele brakowało, by Tomasza Łapińskiego przechwyciła siatkówka albo koszykówka?

Wyróżniałem się w siatkówkę, gdzie wypożyczano mnie do innej szkoły, gdy ta grała ważny mecz, ale generalnie nie było takiej opcji. Wszyscy bracia grali w piłkę, a ojciec był trenerem w Pogoni Łapy. Jesteśmy mniej więcej po trzy lata rozrzuceni, więc zdarzało się z braćmi w składzie zagrać. A oprócz nas w Pogoni zwykle jeszcze kilku innych Łapińskich. Kiedy mówiłeś, że w Pogoni jest jakiś dobry Łapiński, to tak naprawdę nie mówiło to zupełnie nic.

Reklama

Czyli piłkarski dom, piłka cały czas obecna w jego życiu.

A ile kłótni przez nią! Ojciec wytykał nam błędy po porażce. Tu źle stałeś! Tu za bardzo do środka! A my wszyscy zagotowani. Kłótnie rodzinne jak sto pięćdziesiąt.

Jak braciom poszło w przygodzie z piłkę?

Najstarszy Marek miał papiery, żeby pograć wyżej. Jako osiemnastolatek był powoływany do młodzieżowej kadry Polski, pojechał z nią na zgrupowanie do Francji, interesowała się nim Jaga. Ale w pewnym momencie uznał, że nie będzie kopaczem. Zrezygnował z piłki – ojciec mało zawału nie dostał. Marek zbuntował się: miał osiemnaście lat, dziewczyny i imprezy w głowie, a tu na nic nie ma czasu, bo ciągle trzeba zapieprzać na treningi, jeździć na obozy. Zaparł się, poszedł do szkoły do Giżycka i odpuścił grę.

Żałuje czasem?

Wyrzuca to sobie co drugie nasze spotkanie. Jaki ja durny byłem! Jaki ja głupi! Nie ma dnia, żeby nie pluł sobie w brodę.

Reklama

Dużo dały panu treningi innych sportów?

Moim zdaniem każdy młodzieżowy trener powinien wplatać jak najwięcej innych dyscyplin do cyklu treningowego. Każdy sport ma swoją mechanikę, swoje nawyki, a to buduje kapitał fizyczny, koordynacyjny, psychiczny. Jestem przekonany, że treningi dzieciaków powinny opierać się na różnorodności. Mi moc wyskoku dała siatkówka, wydolność i szybkość zyskałem dzięki lekkoatletyce, a mówimy tylko o najbardziej oczywistych przykładach.

Z Łap rzut beretem do Białegostoku, a mimo to trafił pan do Łodzi.

Łapy są pod okiem Jagiellonii i oni wiedzieli, że tu jestem. Przebiłem się do osiemnastki reprezentacji U18, trafiałem do prasowych rankingów o najlepszych młodzieżowcach. Dobijali się, ale problem był taki, że najbardziej chciał mnie Karalus. Bardzo fajny facet, ale nie lubił się z Januszem Wójcikiem, który prowadził wtedy Jagę. Dochodziły mnie słuchy, że zakulisowa gra polega na mechanizmie: Karalus kogoś chce? No to Wójcik nie będzie go brał. Do Zagłębia próbował mnie ściągnąć Alojzy Jarguz z Zagłębia, ale dla rodziców Lubin to był koniec świata. Bali się mnie tam wysłać. Natomiast w Łodzi prezesem był Wiesław Brzozowski, który pochodził z Łap i znał rodziców. Tu oddawali syna w ręce człowieka znajomego, wiedzieli po co i na co. Taka wpadłem pod skrzydła trenera Lenczyka, co też nie jest bez znaczenia, bo to trener, który nie boi się stawiać na młodych, wie też jak ich kształtować.

Nadawał pan z trenerem Lenczykiem na jednych falach?

Nie istnieje człowiek, który nadawałby na tych samych falach co trener Lenczyk. Można się tylko czasem przez tę falę przebić, przepłynąć wierzchem. Ale mało jest takich trenerów, którzy nie idą do wyniku po trupach, tylko w pierwszej kolejności chcą stworzyć zawodnikowi możliwości. Lenczyk nie zrobi treningiem krzywdy.

Wspomniał pan, że czasem udawało się przebić przez tę falę. Bardziej ciekawi mniej jak wyglądało, gdy przebić się nie udało.

Pamiętam taki moment za jego drugiego pobytu w Widzewie. 1999, dla mnie klamra historyczna – przyszedłem za Lenczyka i za niego odszedłem. Oczywiście nie byliśmy wtedy u szczytu swej siły, ale wciąż mieliśmy wielu zawodników, którzy grali w piłkę. Byliśmy po starciach z Monaco, gdzie nie wyglądaliśmy źle, byliśmy zespołem ogranym, dwukrotnym mistrzem Polski. Przed nami wyjazd do Płocka. Żadne ogórki, ale jednak drużyna z dołu tabeli. Wchodzimy w tygodniu do szatni, a tu przyklejone na ścianie zdjęcia czterech piłkarzy Wisły. Nazwiska znane, ale żadne gwiazdy. Lenczyk natomiast do nas: patrzcie panowie, to ludzie, z którymi będziecie się mierzyć w sobotę. Bardzo dobrzy piłkarze. Trzeba podejść bardzo uważnie do tego spotkania, żebym nam krzywdy nie zrobili. Myślę, że chciał, żebyśmy nie lekceważyli przeciwnika, ale wychodziło to tak, jakbyśmy mieli się bać. A przecież jadąc do Wisły Płock nie możemy się bać, mamy ich zjeść. Słynął też ze swoich rotacji w składzie: „Wsadziłem cię na ławkę, bo zagrałeś bardzo dobre trzy mecze. Nie ma takiej możliwości, żebyś czwarty taki dobry zagrał”.

Do jakiej szatni w Widzewie pan trafił?

Trafiłem idealnie. Nie było już Krzysia Kajrysa, który słynął z podejścia: młodzi są do opierdalania, stary to jest pan i władca. Fali nie było, poza tym ja miałem o tyle dobrze, że przyszedłem i od razu grałem. Atmosferę tworzył „Wrażka” (Wiesław Wraga – przyp. red.). Komediant. Wrażki ulubiona zabawa: wszyscy zajęci swoimi sprawami, przebierają się, krzątają, a on nagle jak nie huknie piłką! Ile fabryka dała w tych ludzi. Bum, bum, bum, piłka lata po szatni, chowamy się, śmiejemy. Zapada cisza, wszystko wraca do normy, wszyscy zapominają… I znowu pierdut! Z całej siły. Orientować się!

Wspominał pan też, że Piotr Szarpak miał talent komediowy.

Piotrek to było radyjko, gęba mu się nie zamykała. Franek Smuda ma w mediach obraz osoby niedostępnej, warczącej na wszystkich. Wtedy natomiast „Szpak” non stop z niego darł łacha. Jak jechaliśmy do Parmy na mecz, a Smuda delikatnie mówiąc miał strój niewyjściowy, to Szpak pytał: pan te spodnie od powodzian dostał? Wychwytywał przejęzyczenia Franka, poprawiał go. Pan wie, że nie mówi się przy rzutych rożnach, tylko rzutach rożnych? Słynna sprawa ze Szczecina, gdy myśleliśmy, że się popłaczemy. Szatnia przed meczem, wszyscy gotowi, nabuzowani, czekają na instrukcje. A Smuda bite pięć minut zawiechy. Panowie, musimy uważać przy rzutych… rzut… rza… Coś mu nie grało, nie wiedział co i mielił. W końcu Mucha (Tomasz Muchiński – przyp. red.) poprawił go: trenerze, przy kornerach. Inna sprawa, że jak wychodziło się na trening, to zapomnij, żadnej gadki, rozprężenia. Wszyscy nosy w dół, koncentracja i zapieprzamy.

Jeszcze cień wielkiego Widzewa unosił się nad szatnią, a tu spadek do drugiej ligi.

Dziwolągowata sprawa z trenerami, przewinęło się ich kilku. Wśród nich Janek Tomaszewski, który moim zdaniem za dużo gadał, a za mało wiedział co mamy robić. Pamiętam sławny mecz w Mielcu, gdzie tak zestawił drużynę, że nie wiedzieliśmy kto gdzie gra. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się widzieć taki burdel na boisku. Nikt, absolutnie nikt, nie wiedział gdzie ma grać, co ma grać. Po tym meczu chwalił Jacka „Bajeranta” (Jacka Bayera – przyp. red.). Brawo, tak mieliśmy grać! Długa piłka na Jacka, on zgrywał głową do boku, a tam nikogo. Jechali z nami w drugą stronę, a my z jęzorami na wierzchu w tę i z powrotem, zorganizowani jak pięciolatki.

Wydawało się, że powrót do pierwszej będzie spacerkiem, a tymczasem biliście się do ostatniej kolejki ze Stilonem czy Stalą Stalowa Wola.

Droga przez mękę. Bogu dziękować, że awansowaliśmy. Trenerem był Paweł Kowalski. Pamiętam jego pierwszą przemowę w szatni: panowie, ja nie przyszedłem was zajebać. Będzie bardzo spokojnie, będziemy powoli zwiększać obciążenia, ale wszystko pod kontrolą. Nie zarżniemy was. Po czym wychodzimy na pierwszy trening w Spale, „Wózek” (Marek Woziński – przyp. red.) nas prowadzi, zapierdalamy do Inowłodza i z powrotem. Łącznie na dzień dobry piętnaście kilometrów na pierwszy trening po miesięcznej przerwie, bieg po asfalcie. Po tygodniu zacząłem skrzypieć – miałem stany zapalne achillesa. Gonitwa brutalna. Woziński był drugim trenerem, miał koło czterdziestki, ale cały grudzień zapieprzał po lasach, żeby się przygotować. Tempo narzucał takie, że z tyłu wyzywali go od faszystów, bo wszyscy umierali, a on trzy metry przed wszystkimi. W Spale raz rano wybiegliśmy do lasu i jemu popierniczyły się ścieżki. Zgubił się. Mieliśmy biec 45 minut, a biegaliśmy dużo dłużej. Jak znowu zobaczyłem bramę ośrodka, to już miałem mgłę przed oczami. Jedyny raz w życiu odczułem tak wielką potrzebę zjedzenia czegoś słodkiego. Biegłem i marzyłem o ptysiu z białym kremem, wszystkie myśli krążyły wokół czegoś strasznie słodkiego. Glukoza chyba spadała, organizm się domagał. Poza tym strumienie na sali, gdzie mało nie porzygaliśmy się od fikołków, biegów, wszystko na pełnym gazie. Niemniej wiesz jak to przy piłkarzach – choćby nie wiem jakie były obciążenia, choćby nie wiem ile wybiegali, to jeśli rzucą po pięć złotych stawki na mecz, mało się nie pozabijają. Po całym dniu treningu wychodziliśmy na gierkę, a emocje takie, że czasem skakano sobie do oczu. Fizycznie wyglądaliśmy fatalnie, awans był wymęczony. Niemniej w kolejnym sezonie rozpęd beniaminka dał nam trzecie miejsce.

Ciekawi mnie postać Demianienki w Widzewie. Najlepszy piłkarz ZSRR 1986 roku, wicemistrz Europy, 80 meczów w kadrze.

Z Tolą wielkiego kontaktu nie było. Wiele się nie odzywał, siedział, robił swoje. W piłkę grał dobrze, od razu było widać jakość, szybkość, rozegranie, wejście do przodu. Piłkarsko od razu się bronił, nie było o czym gadać.

Integrował się z drużyną?

Nie, raczej nie. Sam się integrował, w hotelu mieszkał. Popijał też zdrowo. Poprosiliśmy go raz, by nam na AWF napisał pracę po rosyjsku, potrzebowaliśmy do zaliczenia. Wyfasował takie dzieło, że ledwo nam wykładowca zaliczył, błąd na błędzie.

Ale gdzie lepsze pole od integrację niż przy alkoholu.

On wolał sam albo miał swoich kolegów.

Czyli nie jak Uli Borowka.

Uli potrafił z Ruskim (Andrzejem Michalczukiem – przyp. red.) całą Piotrkowską przejść ze śpiewem na ustach. Sympatyczny, ciekawy człowiek. Miał tylko problem, żeby się utrzymać w ścieżce podczas biegów – rzucało go na boki, biegł całą szerokością. Albo jak po całonocnej imprezie wchodził do dziadka na rozruchu, to nie mógł wyjść ze środka. Potem znalazł sobie sposób – atakował wślizgami, wycinał wszystkich, czasem udało się wybić i piłkę.

To prawda, że Andrzej Grajewski w przerwie meczu z Eintrachtem wszedł do szatni i powiedział: panowie, mamy ich?

Nie, to mit. Ale Władek Żmuda przed meczem się śmiał: panowie, jest bardzo dobrze, Uwe Bein pije piwo na górze, na pewno nie zagra. Za chwilę Bein strzelił nam trzy bramki. Panowie, na rozgrzewce wyglądacie zdecydowanie lepiej! A potem cyrk na boisku. Andrzej Kretek opowiadał, że Grajek (Andrzej Grajewski – przyp. red.) ustawił sobie krzesełko reżyserskie ostentacyjnie przed ławką rezerwowych. Władka traktował jako drugiego trenera. Co bramka jednak padała, to Grajek przesuwał się do tyłu. Pod koniec był już schowany za ławką. Pamiętam jeszcze te okropne koszulki od Mullermilch: strasznie się rozciągały, szczególnie jak popadało. Czułeś się jakbyś biegał w worku. Po pięciu minutach dekolt miałem koło pępka. Ale sam mecz – my podeszliśmy do tego spotkania jak dzieci, które nie mają pojęcia, że wchodzą do klatki z tygrysem. Eintracht lał wszystkich w lidze, grali kapitalnie. My bez świadomości, bez organizacji… myślę, że krzywdę zrobił nam remis w Łodzi. Uznaliśmy, że jesteśmy równorzędni. Na Eintrachcie w pierwszych minutach Koniu (Marek Koniarek – przyp. red.) wyszedł sam na sam, a dlaczego? Bo oni nie bali się otwierać. Znali siłę swojej ofensywy. Nam się wydawało, że zaatakujemy, pogramy swoje, a tu bum, bum, bum! Nie wiedzieć kiedy zrobiło się 0:3. Dalej już pociekło.

Ale pierwszy mecz po Eintrachcie wspomina pan jako jedno z najpiękniejszych przeżyć piłkarskiej kariery.

Byliśmy pośmiewiskiem w całej Polsce. Trauma taka, że o rany Jurek. Dostajesz dziewiątkę w pałkę i za chwilę wychodzisz grać z Legią. Nie wiedziałem jak nasi podejdą do tego. Wychodzimy, a tutaj 45 minut przed meczem mnóstwo kibiców. Dostajemy owację na stojąco. Brawa, wsparcie, śpiewy. Może zabrzmię banalnie, ale drugiej takiej chwili w piłce nie przeżyłem. Te kilka minut kontaktu z kibicami było dla mnie zdecydowanie ważniejsze, niż jakiekolwiek dopingowe rzeczy, które działy się podczas meczów.

Smuda dał jakościową zmianę Widzewowi lat dziewięćdziesiątych?

Myślę, że podstawy położył Władek Stachurski. Franek przemeblował, sporo piłkarzy wprowadził, ale Władek dużą wagę przykładał do taktycznego przygotowania drużyny. Utrzymywał ludzi w ryzach, uczył współpracy, poruszania się po boisku. Franek przychodząc miał w jakimś tam sensie drużynę poukładaną, a też niezłą kadrowo, bo cały czas byliśmy w czołówce. Dołożył swoich ludzi, swoją myśl, swoje przygotowanie fizycznie i zatrybiło.

Atmosferę budował John Bull?

John Bull to był nasz dyżurny lokal. Taka druga szatnia w dużej mierze. Tam często dekowaliśmy między treningami, tam też odbywały się wszystkie pomeczowe imprezy. Robiliśmy to oficjalnie, mówiłem Frankowi – trenerze, idziemy się napić piwa. Żeby nie było jaj, jak ktoś życzliwy doniesie. Franek też nam ufał, że wariactwa nie zrobimy, więc nie zabraniał.

Panu wyjątkowo ufał, pozwalał nawet palić w autokarze.

Prawda jest taka, że pozwalał wszystkim, tylko inni mimo to bali się palić. Ja poszedłem do przodu, przycupnąłem na schodkach koło kierowcy, żeby chłopakom nie dymić i jarałem. Paliłem całą karierę, rzuciłem, jak skończyłem grać.

Uchodził pan za prawą rękę Smudy.

Franka nie interesowała organizacja obrony, miał fioła na punkcie ofensywy. On zachęca wszystkich do gry w ataku, to kapitalne. Każdy inny dawał ograniczenia – ty zostań, bo się zrobi dziura, stój, przyklej się do linii! Franek? Zapomnij. Masz piłkę, masz możliwość. Leć, zapierniczaj! To miało też wymiar psychologiczny, bo zdejmował z nas presję. Idźcie, uruchamiajcie się, a jeśli będziecie robić błędy, ja jestem odpowiedzialny, nie wy. To była kapitalna sprawa. Moja „asystentura” polegała na tym, że trzymałem lejce. Franek wołał „lećcie!”, a ja mówiłem Michałowi (Andrzejowi Michalczukowi – przyp. red.) – wyłącz teraz łowcę bramek, nie będę cały czas za ciebie zasuwał. Widziałem, że idzie akcja ofensywna, to trzymałem sobie ze dwóch. Inna sprawa, że gra w obronie wtedy wyglądała zupełnie inaczej. Nie było siatki i stref, jak teraz, dominowała gra jeden na jeden. W tym systemie jak ktoś przegra, nie będzie asekuracji. Ja doskoczę do zawodnika, ale wtedy zostawię swojego. Postawię brutalną tezę: dziewięćdziesiąt procent dzisiejszych obrońców nie dałoby sobie rady w tamtych czasach, bo nie podołaliby grze jeden na jeden. Dziś broni cała drużyna, systemem jest na przykład zagęszczenie, wtedy chodziło o pojedynki twarzą w twarz. Inna sprawa, że my nie baliśmy się otwierać. Jak Eintracht z nami, tak i my z wieloma rywalami czuliśmy pewność, ze odrobimy. Znaliśmy ryzyko i je podejmowaliśmy.

To ryzyko widać, gdy się odświeży mecze Widzewa w Lidze Mistrzów. Cios za cios od początku do końca, bez kalkulacji.

To właśnie to, o czym mówię. My na Eintrachcie też chcieliśmy grać cios za cios. Tylko, że trzy czwarte z nas nie potrafiło grać jeden na jeden. Przy ich sile rażenia wszystko się rozpieprzało w drzazgi. Wiadomo, że nie da się zagrać bezbłędnego meczu, żeby nikt nie przegrał indywidualnego pojedynku, ale zdarzało nam się w pewnym momencie w Lidze Mistrzów na tyle mało błędów, że dało radę łączyć to z ofensywną grą przeciwko silnym drużynom. Może warto było więc dostać w łeb od Eintrachtu?

Obawialiście się Ligi Mistrzów?

Ja się bałem bardzo. Nie bałbyś się? Za plecami Eintracht, dziewięć w pałkę. Po mistrzostwie myślałem: ja pierniczę, jak my sobie poradzimy? Największą niewiadomą był pierwszy mecz. Dortmund. A tu raptem okazało się, że Citek (Marek Citko – przyp. red.) strzela, a oni ostatnie pięć minut napieprzają w ziemniaki, bo tak się boją. W końcówce próbowaliśmy ich nadziać, a ich obrońcy – światowej klasy fachowcy – wybijali piłkę w trybuny. To był symptom – panowie, ogórcy nie prijechali.

Widzew mógł wtedy wyjść z grupy?

Myślę, że nie. BVB i Atletico były za mocne.

Ale sam pan mówi jak broniło się z wami BVB, nawet u siebie. Na Vicente Calderon też mogliście wygrać.

No tak, ale u siebie z Atletico przegraliśmy z kretesem. Można gdybać, że nie powinniśmy przegrać w Bukareszcie, gdzie mieliśmy tragiczną sytuację kadrową i Paweł Miąszkiewicz zagrał, choć od tygodnia nie trenował ze względu na kontuzję. Na ławce nie mieliśmy wtedy nikogo. Mecz w Madrycie był co najmniej na remis. Sytuacje Sławka Majaka: w pierwszej połowie wychodził sam na sam, spalonego nie powinno być, a sędzia zagwizdał. Nikt nam jednak nie odbierze tego, że graliśmy jak równy z równymi z silnymi europejskimi drużynami.

Jak pan wspomina ówczesną eksplozję formy Marka Citki?

Jak Franek go wyciągnął z Białegostoku, Citek był strasznie zapuszczony fizycznie. Trenowaliśmy w Buku i jeszcze nie było żadnych poważnych obciążeń: 15-20 minut biegu, spokojne tempo. Tymczasem Citek sto metrów za nami i ledwo dycha. Rozciąganie na treningu? Sięgał dłońmi do kolan, dalej nie dawał rady. Był twardy jakby kija połknął. A potem wychodził na boisko i zabierz mu piłkę. Kapitalny technicznie, świetne panowanie nad piłką, dużo widział… no, może z tym ostatnim przesadziłem, bo lubił pograć z głową w dół (śmiech). Był też bardzo silny, fizycznie jak klocek. Mało jest takich ludzi, którzy z piłką przy nodze potrafią wygrać fizycznie pojedynek – Lewy też to ma. Natomiast w szatni Citek to był spokojnota. Po prostu jeden z nas.

Od Citki nigdy nie odklei się temat oferty Blackburn, ale i pan miał wtedy mnóstwo doskonałych ofert.

Temat rzeka. Menadżerowie dobijali się non stop.

„Odejdę jak wrócę z Radomia, ale do Radomia się nie wybieram”.

Autorem powiedzenia był Tadek Gapiński, ja to puściłem w eter i wszyscy podchwycili. Nie wiem ile było prawdy, a ile legendy w ofercie Liverpoolu. Kilka drużyn z ligi włoskiej brało mnie na pniu. HSV Hamburg: Frank Pagelsdorf przyjeżdżał mnie obserwować. Był na meczu Legia – Widzew 2:3, musiał wyjść na dziesięć minut przed końcem ze względu na samolot. Ponoć wychodząc mówił – jak mi szkoda tego Franka! Najkonkretniejszy był West Ham, którego wysłannicy zjawili się z kontraktem w klubie. Trzeba było wyłącznie testów medycznych, żebym został „Młotem”. Ale ja to zawsze ucinałem, nie dopuszczałem do rozmów.

Zawsze chodziło o latanie?

Nie wyobrażałem sobie jak będę funkcjonował w klubie, w którym będę musiał latać na mecze ligowe. Co ja będę, cały tydzień autem pokonywał jakieś niewyobrażalne odległości? Już miałem przedsmak w Widzewie przy okazji meczu z Liteksem. Jechaliśmy Mercedesem Vito, więc o tyle dobrze, że koc walnąłem na podłogę i sobie spałem. Turlaliśmy się półtora dnia, spaliśmy gdzieś na Węgrzech. Przez Rumunię podróż polnymi drogami. Końcówka Bułgarii to jakieś średniowiecze – osiołki, wozy na drewnianych kołach. Przyjechaliśmy dzień przed meczem, nawet nie odbyłem jednego treningu. Następnego dnia mecz, a potem powrót.

Jak wyglądał ten feralny lot?

Startujemy w Santiago, lecimy sobie grzecznie w kierunku Madrytu. Kilka godzin po starcie, bez żadnego ostrzeżenia, raptem drobne dygotania. A potem lecimy w dół. Facet obok mnie miał szklankę z wodą… zrobił się pionowy strumień wody. Ja miałem zapięte pasy, więc wisiałem na nich, nie czując pod tyłkiem fotela, ale wiele osób się nie zapięło i uderzyli głowami w półki, z których wypadają maski tlenowe. Powgniatali głowami te blachy. Koledzy opowiadali mi później, że skrzydła latały jak u ptaka – wyglądały, jakby zaraz miały odpaść. Kilku z kadrowiczów było hiszpańskojęzycznych, więc najbardziej nas przestraszyło, że obsługa była spanikowana. Wiedziałeś po tym, że nie chodzi o normalną turbulencję, która zdarza się raz na jakiś czas. Facet odpiął się i na czworaka szedł cucić tych, którzy uderzyli głowami o szafki. A stewardessy siedziały zapięte i krzyczały do nich – co robisz durniu, to nie koniec, zapnij się! To trwało parę minut, ale zjazdów było kilka. Wszyscy tylko czekali z paniką w oczach. Gdy wyłączył się wreszcie napis „zapiąć pasy”, cały samolot nawalił się w dziesięć minut. Ja jako jeden z nielicznych pozostałem trzeźwy.

Życie przeleciało panu przed oczami?

To był abstrakcyjny moment kompletnej bezradności. Siedzisz, gapisz się i nic nie jesteś w stanie zrobić, nad niczym zapanować.

Mimo to dwa razy dał się pan przekonać do samolotu.

Mieliśmy przed sobą mecz na Wembley, a potem w Chorzowie ze Szwecją. Wiedziałem, że nie mam opcji. Lot był na szczęście króciutki, więc chyba dlatego dałem się przekonać.

Słynny mecz z ósemką obrońców na boisku.

Przegrany przed pierwszym gwizdkiem. Wiele dziwnych, złych rzeczy się tam działo. Brakło mentalnego przygotowania. Jeśli wychodzimy ośmioma obrońcami, to po co? Żeby wybijać piłkę w ziemniaki. Jak to więc mogło wyglądać?

Ratował się pan środkami nasennymi, jak niektórzy zrażeni do latania?

Co ty, nie zmrużyłbym oka. Leciałem jak w transie. Wszystkie zmysły miałem nakierowane na odbiór sygnałów płynących z samolotu. Czy zakołysze, czy coś stuknie, puknie. Czoło oparłem o siedzenie, byłem wyłączony, zero kontaktu z kimkolwiek.

Ciekawym wyjazdem reprezentacyjnym był też wypad do Hong Kongu i 0:5 z Japonią.

Cały Hong Kong to było nieporozumienie. Chodziliśmy jak nieprzytomni, nie odkręciliśmy się z drastycznej zmiany stref czasowej do końca zgrupowania. Wtedy było dużo dziwnych wyjazdów. Pamiętam też wyjazd do Kolumbii, gdzie zakwaterowano nas tak wysoko, że spać nie mogłem. Na bezdechu się budziłem, dusiłem się. I w takich warunkach mieliśmy grać mecz. Gdzie tu sens? Jakakolwiek logika? Po co to?

Wasze pokolenie uchodzi za jedno z najlepszych, które nic nie ugrało. Jak tak się dobrze przyjrzeć, to paczkę mieliście znacznie lepszą niż następcy, którzy jeździli na wielkie turnieje.

Możliwości mieliśmy ogromne. Świetnie umieliśmy grać w piłkę. Drużyna za Apostela jak miała swój mecz, to mogliśmy ograć każdego. Mecze z Brazylią, gdzie nawiązywaliśmy walkę, też swoje mówiły.

Podobno imprezowo byliście równie mocni.

Oj, pod tym kątem… (śmiech). Nie chcę wyrokować, ale może to był ten element, który zaważył na naszych niepowodzeniach, ale zarazem nie chce mi się wierzyć. Natomiast z pewnością był to jeden z tych okresów, gdzie czuło się autentyczną radość u wszystkich, że jedziemy na tygodniowe zgrupowanie (śmiech). Tyle się działo, było tak ciekawie… Ale to nie są opowieści do wiadomości publicznej.

Dla kibiców Legii i Widzewa przyjaźń pana i Jacka Zielińskiego mogła zdawać się czymś osobliwym.

Z Zielkiem bliżej się zmówiliśmy w klubie, ale na pewno nadawaliśmy zawsze na tych samych falach. Na kadrę przyjeżdżaliśmy jako zawodnicy z drużyn sobie przeciwnych, które gdy grają na siebie, to idzie na noże. Obaj byliśmy wiodącymi postaciami w swoich zespołach, takimi, którzy są przyzwyczajeni do narzucania, a nie podporządkowania się. Ale z Zielkiem nie było żadnego problemu. Jak miałem jakąś uwagę, spokojnie ją przyjmował do wiadomości, ja reagowałem tak samo. Moim zdaniem taka relacja bardzo rzadko się zdarza – w kadrze próba merytorycznej rozmowy, wpływu na to jak ktoś gra, wcale nie jest łatwa. Przyjeżdżają ludzie z muchami w nosie. Ktoś przyjechał z Niemiec, to miał cię za jakiegoś tam piłkarzyka z polskiej ligi. A jak ja patrzyłem pod kątem taktycznym co wyrabiali niektórzy ludzie, którzy przyjeżdżali z tych zajebistych klubów, to mi się scyzoryk w kieszeni otwierał. Mówiłem: zobacz Zielek, co oni robią. Podstaw nie mieli, elementarnych nawyków, które powinno się złapać za juniora.

Stwierdził pan, że został wypchnięty z Łodzi do Legii.

Mój transfer nie czynił szczęśliwym nikogo – ani mnie, ani widzewiaków, ani legionistów. Finansowa sytuacja klubu była jednak tragiczna. Widzew nie śmierdział groszem i to w zasadzie jakieś mistrzostwo świata, że my zrobiliśmy dwa mistrzostwa z nieustannie ciągnącymi się długami. W Łodzi narastała świadomość, że tak dłużej nie da się funkcjonować. Muszą zacząć się pozbywać piłkarzy, bo inaczej padną. Powiedziano mi to jasno, ale ja nie byłem chętny odejść, więc zaczęły się brzydkie zagrywki, na przykład wywiady w prasie, gdzie ludzie z klubu opowiadali ile zarabiam. Ruchy ewidentnie obliczone na to, by wysadzić mnie z siodła, żeby mnie wykurzyć. Miałem poczuć się osaczony, miałem zwiewać. Jak zostać w takich warunkach?

Nie było innych ofert?

Wtedy, zimą, nie. Tylko bardzo konkretna z Legii, gdzie trenerem był Franek. No i już, tak to się potoczyło. Dla mnie to była rewolucja. Zasiedziałem się, spędziłem trzynaście lat w Łodzi, a szedłem do największego rywala. Trafiłem do klubu, w którym gra się trudniej niż w Widzewie. To nie przypadek, że wielu piłkarzy sobie nie radzi po transferze do Legii. Tu panuje inna presja. Szatnia wyglądała diametralnie inaczej – zapomnij o niemal rodzinnej widzewskiej atmosferze. Niby wszyscy się uśmiechali, ale byliśmy traktowani jako ktoś, kto przyszedł zabrać miejsce pracy. Nie przez wszystkich, ale wielu ewidentnie patrzyło na nas krzywo. Siłą rzeczy trzymaliśmy się w swoim gronie. Przychodziliśmy z Pawłem Wojtalą do klubu pierwsi, bo mieliśmy widzewski zwyczaj, że przed treningiem spotykamy się na kawę. Warunków nie było, to je sobie stworzyliśmy w kanciapie na końcu korytarza. Rafal Siadaczka przyniósł ekspres i mieliśmy kącik przedtreningowy. Siedzieliśmy ja, Wojtala, Siadaczka, często Zielek. Czasem ktoś zaglądał, ale wiedzieli, że to nasz rewir – śmiali się, że to łódzka ośmiornica.

A potem dotknęła pana plaga kontuzji.

W Legii nie miałem szansy obronić się grą. Jeden mecz w Pucharze Polski, jeden w lidze, jeden w Pucharze Ligi. Od samego początku miałem duży problem z achillesem, który łapał stany zapalne. Machoś (dr. Machowski – przyp. red.) serwował zastrzyki, ale później uznaliśmy, że nie ma sensu tego zaleczać doraźnie, tylko trzeba wyczyścić. Położyłem się, pokroili mnie, wyczyścili teoretycznie ze złogów i miało być fajnie. Po trzech miesiącach rehabilitacji wchodzę w trening, a tu dalej mnie boli. Pojechałem do Viktora Fassa do Freiburga i okazało się, że owszem, oczyścili to, co powodowało stan zapalny, ale nie zauważyli naderwania. No to co, znowu kroimy. Druga operacja, pobierali mięsień z innego miejsca, robili taki warkoczyk, żeby wzmocnić naderwaną stronę. Wydawało się, że wszystko jest okej, ale wdała się pieprzona infekcja w bucie po Citku.

Infekcja w bucie po Citku?

Zrobiłem koszmarny, idiotyczny manewr. Tak mi się paliło do powrotu na boisko, że nie chciałem czekać kilku tygodni na specjalny pooperacyjny but ze Szwajcarii, ówczesny krzyk medycznej techniki. Citek takiego kamasza miał, podobnie jak wcześniej infekcję. Rozmiar trochę za mały, ale dobra, upchnę się. Trzy dni później czterdzieści stopni gorączki, noga jak bania. Stany zapalne non stop, achilles pieprzył się brutalnie. W końcu wyprowadzili mnie z tego, wszedłem w trening na zimowym okresie przygotowawczym. Biegałem, trenowałem na coraz większych obrotach. Któregoś dnia siedzę na siłce, a przylatuje Wróbelek (Radosław Wróblewski – przyp. red.). Chodź Łapa, jednego nam brakuje, chcemy pograć na hali na małe bramki! Zawahałem się, ale poszedłem. Jeden start i słyszę trzask, jakby urwał się gruby sznur. Wrażenie, jakby ktoś mi przywalił ciężkim narzędziem. Ja z krzykiem do Wróbelka, bo myślałem, że mnie kopnął, ale tam nie było kontaktu. Urwało się w diabły przy samym przyczepie piętowym, zostały same farfocle przy kości piętowej. Lekarze mieli wielki problem, żeby go przyczepić. Musieli przewiercać się przez kość piętową, pobierali mięsień z uda, przeprowadzali go przez tę dziurę, tam dwie końcówki ścięgna łączyli z achillesem… karkołomna operacja. W miarę rozsądnie to wyglądało, ale źle się goiło przez infekcje, ciągle były problemy. Pobierali szpik kostny z biodra, żeby wzmocnić wszystko komórkami macierzystymi… ciągle coś. Ciągnęło się to trzy lata.

Był taki moment, że czuł pan się wreszcie w pełni sił, czy cały czas towarzyszyła niepewność?

Szczęście w nieszczęściu, że jak doszedłem do siebie, trenerem Legii był Okuka. Trener, u którego wszyscy ukrywali urazy, bo jak wypadłeś z treningu, szedłeś na wyrównawczy, po którym człowiek trzy dni nie mógł się ruszać, a już do końca sezonu się nie odnalazł. Serwował mordercze obciążenia. Dystanse, tempo… Mi było nieustannie blado, ale z drugiej strony nie przypuszczałem, że po trzech latach przerwy, w wieku ponad trzydziestu lat, będę jeszcze w stanie tyle biegać. Z perspektywy mogę Drago dziękować, bo on mnie odbudował fizycznie. Nie powiem, że przygotował mnie do gry, bo mnie zarżnął, ale po trzech latach chodzenia o kulach wróciłem do poziomu fizycznego, w którym mogłem normalnie funkcjonować. Niemniej gdy robili nam badania zmęczeniowe, byłem poza skalą.

Była u Drago w ogóle szansa się przebić?

Tak. Była taka chwila na obozie, że zaczął we mnie dostrzegać piłkarza. Człowieka powracającego z niebytu, który wychodzi na boisko i coś pokazuje. Zaświeciła mu się lampka, że może ma stopera. Ale potem wróciła sprawa samolotów i patrzył na mnie jak na dziwoląga. Miałem w kontrakcie zapis, że nie latam, a on szykował drużynę na puchary. Musiał gotować sobie ludzi, którzy będą do gry. I tyle.

Jak wyglądało pożegnanie z Legią?

Jak to w Polsce – próbowali coś kombinować, zsyłać do rezerw. Standard. Ostatecznie jednak dość szybko się dogadałem, rozwiązaliśmy kontrakt za porozumieniem stron.

Potem szarpany okres: Piotrcovia, Widzew, Mazowsze Grójec.

Podrygi, nie wiedziałem co zrobić. W Piotrcovii kończyłem kursy trenerskie, myślałem o karierze szkoleniowej. Za wiele Piotrków z profesjonalną piłką nie miał wspólnego: narady sztabowe Dawida Ptaka, który mówi co kto powinien robić, bawił się w trenera… mnie to śmieszyło. Amatorka, amatorka.

W Widzewie wielu myślało, że niebawem zostanie pan pierwszym szkoleniowcem.

Tam zraziłem się bardzo do pracy trenerskiej. Klub funkcjonował bez grosza. Grajek przyjeżdżał co parę tygodni z walizką pieniędzy, a pod gabinetem ustawiała się kolejka, od sprzątaczek po piłkarzy. On stawał i się zaczynało: ty masz tyle, a tobie nie dam nic. A ty, durniu, to przyjdź później. „Dureń” było określeniem żartobliwym, pieszczotliwym, ale ja się czułem zażenowany sytuacją. Kolejka jak po jałmużnę. Połowie nic nie płacił, innym rzucał ochłapy. Ludzie pracowali przy klubie non stop, a nie mieli ani wynagrodzenia, ani szacunku. Straszne. Potem przychodził na trening, zmieniał plan treningowy, zarządzał gierkę, przebierał się i wchodził do gry. Dramat. Ale z drugiej strony był jedynym, który dostarczał do klubu jakiekolwiek pieniądze. Babrać się jednak w czymś takim? Wolałem powiedzieć dziękuję bardzo.

Pana pierwszy krok po skończeniu kariery?

Poszedłem w fotografię. Mam dosyć analityczne podejście do życia, więc jak czymś się interesuję, to drążę temat. Czytałem książki poświęcone tej tematyce, chodziłem do szkoły fotograficznej, wkrótce zmieniłem optykę na to czym jest zdjęcie. Specjalizowałem się w fotografii ulicznej, fotografowałem przechodniów. Brałem aparat i szedłem w miasto.

Jaką miał pan filozofię robienia zdjęć?

Ktoś mówi, że fotografia mówi prawdę. Gówno prawda, w fotografii nie ma prawdy. To są fragmenciki. Dwóch facetów rozmawiających na tle ściany? A skąd wiesz, czy poza kadrem nie stoi ktoś z pałą? Zdjęcie opowiada historię autora. To wycinek świata, natomiast z prawdą niewiele ma wspólnego. Zdjęcie to kwestia wrażliwości. Będziemy szli po mieście ramię w ramię, ty zobaczysz coś innego, ja co innego. Każdy ma inne wyczulenie. Dla mnie wyjście z aparatem to nie spacerek, gdzie cykniesz sobie chmurki – o, mam zdjęcie. To jest kwestia nastawienia, koncentracji. W meczu myślisz co robi partner, gdzie jest piłka, co może się zdarzyć. W fotografii też – jak ładnie mawia Tomasz Hajto – antycypujesz. Szukasz tematów. Ja świadomie robiłem zdjęcia analogiem, nie cyfrówką. Analog wymusza oszczędność. Trzeba mieć świadomość tego co robisz i po co to robisz, nie chodzi o pstrykanie byle komu, byle gdzie. Wywoływałem zdjęcia sam, choć to pochłaniacz czasu straszny. Wchodzisz do ciemni na całą noc i nie wiesz kiedy wyjdziesz. Jak cykniesz pięćset zdjęć to kto to wywoła? Tygodniami będziesz siedział? Nie.

Z jednej strony pasja wymagająca określonej wrażliwości, z drugiej MotoCross, czyli adrenalina.

Cross to było odkrycie. Zawsze myślałem, że taka jazda jest banalna: posadzisz tyłek, silnik pracuje i koniec. Natomiast to fizyczna walka ze sobą, z maszyną, ze strachem, a także z tym, żeby nie wylądować w krzakach.

Bywało naprawdę groźnie?

Mnóstwo było sytuacji, kiedy motocykl spierniczał i się wykładałem. Non stop jesteś w uślizgu, więc momenty, kiedy możesz coś sobie zrobić, są nieustannie – to każdy pagórek, każdy zakręt, każde błoto, każdy wiraż. Ułamek sekundy wystarczy, żeby wylądować na glebie.

A mimo to tak pan się uśmiecha wspominając, że aż wątpię czy naprawdę pan go sprzedał.

Sprzedałem, uznałem, że przy szkole filmowej nie mam na niego dość czasu, a nie ma sensu, żeby stał. Wejdę na niego raz do roku, to się zabiję. Jak wszystko, cross też wymaga treningu i konsekwencji w pracy.

Oglądałem pana film, Sąd. Słyszałem, że został uznany za najlepszą etiudę na roku, a zarazem ma pan do niego mnóstwo uwag.

Mnóstwo. Postać ojca, który wyskakuje jak filip z konopi – on powinien równolegle przewijać się przez cały scenariusz. Taki był zamysł początkującego reżysera, chciałem zaskoczyć widza, ale teraz wiem, że to zabieg bez sensu. W szkole mówili mi, że woleliby historię ojca, nie sędziego, którego nikt nie darzył sympatią. Tu się nie zgodzę. Nie jestem zwolennikiem teorii, że tylko fajny, wybitny, budzący pozytywne emocje człowiek, może być głównym bohaterem. Mnie bardziej ciekawią niejednoznaczne postacie. Teraz wiem, że lepiej powinniśmy przygotować się też pod kątem aktorskim, czyli wszystkie sceny odegrać próbnie. Ale mieliśmy pięć dni, więc na planie dziki pęd z językiem po kolana. Ale dla mnie to są pierwsze błędy, na których trzeba się uczyć. Co, miałem wyjść i zrobić od razu oscarowy film? Nie, uczę się wchodzić po schodach, które dopiero dostrzegam. Teraz zupełnie inaczej patrzę na kino, analizuję film, a nie go oglądam. Co, jak, dlaczego. Jaki ruch aktorski, jak rozwiązana scena, światła, ujęcie. Takie skrzywienie.

Co na przykład teraz pan dostrzega, a wcześniej umykało?

Na przykład co jest znakomite we wczesnych filmach Tarantino, to przygotowywanie gruntu pod efekt. Pięć minut usypiania ględzeniem, ktoś gada, gada, gada, niby nic się nie dzieje. Jest taka scena z Pulp Fiction, kiedy Willis dowiaduje się, że żona nie wzięła jego zegarka. Pięć minut gruchają sobie – dziubasku, dziubasku. Gadanie o niczym. A potem nagle: gdzie jest zegarek? Gdzie kurwa jest zegarek? Cała scena przewrócona. Nie miałoby to takiej mocy, gdyby nie to pięć minut blebleble, które pokazuje rutynę, dzięki czemu widzimy, że to przewrót. Ja nie zawsze rozumiałem po co takie scenki, ale teraz wiem, że przybliżają bohaterowi widza. Sprawiają, że staje się kimś z krwi i kości. Tarantino to robi kapitalnie. W „Sądzie” teraz dodałbym kilka przyziemnych scenek, tego też brakło.

Film, który zrobił na panu największe wrażenie?

„Tron we krwi” Kurosawy. Oglądałem ten film jako gówniarz nie mając pojęcia, że to „Makbet” Szekspira. Dla mnie to był największy horror. Po seansie potężne wrażenie, które zostało ze mną na lata. Ostatnio obejrzałem go ponownie. To jak budował historie Kurosawa, jak prowadził film… Ujęcia trwają po pięć minut. Są statyczne, wolne, a opowieść spokojna, cicha. To kompletnie co innego niż dzisiejsze kinowe standardy. Byłem w kinie na nowej wersji „Siedmiu wspaniałych”. To jest tak zły film, tak płaski, że trudno sobie wyobrazić. Durnowaty i o beznadziejnej treści. Mam nieodparte wrażenie, z kino popularne kretynieje. Przecież poprzednie „Siedmiu wspaniałych” to też był film popularny, zaledwie bazujący na arcydziele Kurosawy, czyli „Siedmiu samurajach”. A jednak trzymał wysoki poziom. Tutaj czułem, że ktoś traktuje mnie jak kretyna. Według mnie cała siła kina tkwi w niewiadomej. Niech widz ma szansę na własną interpretację, czyli na wyjęcie z filmu czegoś, co będzie należało tylko do niego. Jakiś wniosek, skojarzenie, którego nie miał na myśli reżyser. Moim zdaniem dużo lepiej jest zawierzyć widzowi, sprawić, żeby sam szukał drogi, niż tłumaczyć mu wszystko łopatologicznie. Takie kino samo strzela sobie w stopę, bo nie wchodzi w interakcję z widzem.

Miał pan opinię jednego z niewielu piłkarzy, którzy nałogowo czytają.

Nie jest to norma w środowisku, ale też bez przesady. To nie jest tak, że akurat piłkarz mało czyta. Czytelnictwo ogólnie leży.

Ale pożyczał pan kolegom książki, było na nie zapotrzebowanie?

Nie, chyba nie. Nie palili się do pożyczania.

Były sytuacje, gdy wszyscy szli na miasto, a pan mówił: ja zostaję, chcę poczytać.

Pewnie były, ale raczej nie wynikały z tego, że chciałem tylko czytać, tylko że chciałem odpocząć. Natomiast owszem, zdarzały się lektury, że leciałem jak najszybciej do pokoju, żeby się do nich przykleić. Na zgrupowaniach rządziły książki, ale zawsze miałem też w sobie komputerowca. Rzeźbiłem po nocach Quake’a, Fallouta, Tomb Raidera, Counter Strike’a. Najbardziej lubiłem role’playe, więc ostatnio w Wiedźmina też wbijałem. Pokazałem Aleksowi – synowi – starocie, w które rzeźbiłem… on się wyrywa i nie chce, woli swoje, niemniej znajdujemy kilka wspólnych tematów w grach.

W gry sportowe też pan grał?

W życiu. Nawet się tego nie dotykałem. Już za moich czasów byli tacy, którzy zabierali po to na zgrupowania PlayStation, ale mnie to w ogóle nie ciągnęło.

FIFA dzisiaj bije rekordy popularności, także na zgrupowaniach kadry.

To jest dobra gra, bo można w to wejść, zagrać jeden mecz, wyjść. Z drugiej strony nudzi mnie strasznie. FIFA nie jest czasochłonna, ale to może atut gry, kiedy wiesz, że na godzinę to nawet nie ma po co do niej siadać? Ja w grach widzę bardzo wiele z filmu, szczególnie, gdy chodzi o RPG. Pomagasz współtworzyć historię. Podejmujesz wpływające na kształt wirtualnego świata decyzje. Rozwijasz współczynniki, statystyki, wpływasz na opowieść. Historia, tylko, że interaktywna.

Gry bywały sposobem, by na przykład skoncentrować się na meczu, wyciszyć?

Broń cię panie Boże. Mnie gry rozklejały, rozstrajały. Z długiego posiedzenia wychodziłem jak po praniu mózgu. Dlatego pilnowałem się – jak chciałem się długo pobawić, to po meczu, do środy max. Ale po meczu i tak nigdy nie możesz zasnąć, więc jeśli nie było imprezy w Johnie Bullu, to zdarzało się, że zarywałem do rana, potem dwie godziny snu i na trening.

Wracając do książek. Które były dla pana najważniejsze?

Dla mnie numerem jeden, do którego nikt się nie zbliżył, jest Myśliwski. Pan Pisarz przez dwa duże P. Mamy na studiach filmowych strukturę prowadzenia opowieści. Jest akt pierwszy, wezwanie bohatera, najciemniejsza grota itd. Gdyby przyłożyć to do Myśliwskiego, schemat rozsypuje się jak domek z kart. Jego książki często nie mają akcji, nie mają fabuły, na czym w ogóle nie tracą, a zyskują. To forma luźnej opowieści, gawędy skaczącej w czasie. Na pozór chaotycznej, ale w całości broniącej się w sposób kapitalny. Zaczytywałem się w „Kamień na kamieniu” już jako gówniarz, wygrzebałem tę książkę w antykwariacie na Piotrkowskiej. Sporo też jako początkujący piłkarz siedziałem w fantastyce. Przebijałem się przez Lema, Aasimowa, przerzucałem fantastykę tonami. Ważny był Llosa, ale też „Kochanica Francuza” czy „Mag” Fowlesa.

Teraz przeszedł pan na drugą stronę i sam pisze. Jak idzie książka?

Prawie finisz pisania, natomiast nie wiem tak naprawdę co z tego wyszło. Może się okazać, że to grafomaństwo, które należy schować. Poprawki powstają nieustannie, po każdej lekturze. Żyję tą książką nie tylko podczas pisania, ona kręci się po głowie, gdy robię co innego. Noszę ze sobą kartki, gdzie zapisuję obserwacje, coś wychwyconego z życia, z czego można utkać scenę. Wszystko może się przydać.

Ile możemy opowiedzieć o fabule?

Książka osadzona jest mocno w szatni, w konkretnej drużynie piłkarskiej, a bohaterem jest piłkarz. Jest to fikcyjna liga i fikcyjne drużyny, ale oczywiście chodzi o ligę polską. Drużyny jak „Sternik Łódź” czy „Centrum Warszawa” mogą zdradzić w jaki sposób kombinuję. Wszystko dzieje się w latach przełomu XX i XXI wieku. Jest w niej mnóstwo zdarzeń, które wymyśliłem, ale koledzy rozpoznają też prawdziwe historie, rysy charakterologiczne prawdziwych postaci, przy których będzie wiadomo na kim były wzorowane. Pilnowałem się, żeby historia oddawała specyfikę szatni, żeby ktoś po lekturze zastanowił się w jakimś środowisku i realiach funkcjonują piłkarze, o co się ocierają, z jaką mierzą się presją, z czym muszą walczyć.

Mnie się wydaje, że wielu kibiców postrzega piłkarzy jako postacie dwuwymiarowe. Profil z FIFA, postać z TV, a nie człowieka z krwi i kości.

Bardzo. Piłkarze to tacy sami młodzi ludzie jak wszyscy inni, tylko w innym środowisku. Ten sam wiek, te same problemy, to samo spojrzenie na świat. Chcą rozrywki, władzy, pieniędzy, popularności i wielu innych rzeczy. Kibice często o tym zapominają. Miejsca na łamach powieści nie braknie również dla kibiców, działaczy, trenerów.

Czy zgodziłby się pan ze zdaniem poety Juliana Kornhausera „lepiej mniej zarabiać, ale mieć więcej czasu dla siebie”?

Zdecydowanie tak. Co ci z pieniędzy, kiedy nie masz kiedy ich wydawać? Zaczniesz wydawać, kiedy będziesz miał połowę możliwości dostępnych w czasach, gdy je zarabiałeś? Pieniądze nigdy nie były dla mnie celem nadrzędnym. Są ważne, dają komfort, możliwości i poczucie bezpieczeństwa, ale gdy te kwestie są spełnione, kokosów nie potrzebuję. Nadmiar pieniędzy często ogłupia ludzi. Buduje w nich pseudowizję mądrości, władzy i wszechmocy. Widziałem mnóstwo osób, które sobie z tym nie poradziły. Wielu myśli – jak się dorobię to będę szczęśliwy! Natomiast często sytuacja się odwraca i odnoszą wrażenie, że szczęśliwsi byli, gdy tych pieniędzy nie było. Kasa to nowe problemy, ubezwłasnowolnienie, bo trzeba pilnować, ochrona i inne. Zawsze mówię: nie liczy się cel, a droga. Jeśli będziesz się koncentrować na drodze i to ona sprawia ci frajdę, będziesz szczęśliwy.

Jak tak patrzę na pana karierę, to wydaje mi się, że słowem kluczowym byłaby „wolność”. Ja decyduję, robię zawsze to, co chcę. Nie wiem na ile to wynika z poczucia bezradności, jakiego doświadczył pan w samolocie z Santiago.

Zgadzam się, to dla mnie bardzo ważne. Są tu dwie rzeczy tak naprawdę. Po pierwsze, wolność rozumiana jako niezależność, poczucie kontroli. Po drugie, alergicznie reaguję na wszelkie próby manipulacji mną, nawet, jeśli ktoś robiłby to w dobrym celu. To działa na mnie jak płachta na byka, wpadam w szał.

Powiedział pan kiedyś: „Niektóre wydarzenia zdawały się końcem świata, a okazały się zbawieniem”.

Często tak jest. Eintracht wydawał się końcem świata, a może dzięki tamtym doświadczeniom później odpowiednio podeszliśmy do Ligi Mistrzów. Zawsze mówię: porażki napędzają naukę. Jeśli widzisz wyraźnie wszystkie błędy, nie zwalasz winy na otoczenie lub kogoś innego, to porażka będzie nowym, lepszym początkiem. Natomiast jeśli zwalasz winę na wszystkich i wszystko wokół siebie, to porażka jest początkiem końca. Nigdy nie dotrzesz bowiem do prawdziwych przyczyn porażki.

Czy w powyższym cytacie chodziło też o rekolekcje ignacjańskie, na które udał się pan niedługo po zakończeniu kariery?

Na pewno było to strasznie otwierające doświadczenie. Totalna izolacja, zero TV, żadnej książki, komórki, Twittera, Facebooka. Nie wiesz co się dzieje na świecie, z nikim nie możesz rozmawiać. Jesteś tylko ty, twoje myśli i cztery medytacje dziennie. Na początku myślałem – co ja tutaj robię? Jak się w to wpierniczyłem, co mam z tym fantem zrobić? Wątpliwości pojawiły się już podczas jazdy – na rekolekcje pchnęła mnie siostra, znalazłem się tam trochę z przypadku. Gdy dojechałem, pomyślałem jednak: skoro przyjechałem, to przynajmniej powiem dzień dobry księdzu. Pójdę i powiem: dziękuję, ale nie czuję potrzeby, chęci, wracam. Ale tak dobrze gadało mi się z tym księdzem, że postanowiłem: dobra, zostanę jeden dzień. Ale jak zostałem jeden dzień, tak zostałem już do końca.

Jak się tam pan początkowo czuł?

Kretyńsko. Wchodzisz na salę jadalną, tam sto osób i zero słowa, żadnego radia. Nikt nic nie mówi, panuje totalna cisza, słychać tylko brzęk sztućców. Ale komunikacja jest konieczna, bo przecież choćby potrzebujesz, żeby ktoś ci podał kotleta z drugiego końca stołu! Takie drobne rzeczy wyjaśniało się na migi. Problem polegał też na tym, że byłem ta z siostrą, z którą zwykle dużo gadamy. A tam siedzimy w dwójce i nic, nie wolno. Unikaliśmy się wzrokiem, bo co spojrzeliśmy na siebie, to doskonale wiedzieliśmy, co myśli drugie. Trzeba było odwracać się do siebie plecami, żeby się nie dekoncentrować. Największym problemem było jednak samo nie mówienie. Mnie się wydawało, że to nie będzie trudne, bo zawsze byłem postrzegany jako mruk, jako ten, co się niewiele odzywa, siedzi w szatni i kręci wąsa. Ale trzymać język za zębami tydzień – cholernie trudne. Pojawia się permanentne napięcie. W końcówce rekolekcji chodziłem do parku w ogrodzie się rozciągać, bo cały byłem ponapinany, jakby w oczekiwaniu na coś. To było bardzo specyficzne uczucie, raz, że milczenie, dwa, że izolacja – musiało aż spowodować podświadomy skurcz całego organizmu.

To fizyczny efekt rekolekcji, oczywiście ciekawszy jest ten duchowy.

Efekty są nieprzewidywalne. Każdy może wynieść z rekolekcji coś zupełnie innego. Myśli wędrują w różnych kierunkach. Jest mnóstwo ludzi, którym to nie pasuje i przerywają rekolekcje. Trudno im gadać ze sobą. W moim przypadku to otworzyło mi oczy. Poznałem się na nowo. Pozbyłem się kamuflażu, tego budowanego przez lata obrazka, który każdy o sobie tworzy. Tam można spojrzeć na siebie chłodno. Przyglądałem się zdarzeniom ze swojego życia, co się działo, jak funkcjonowałem, i dostrzegłem obraz dużo bardziej zbliżony do prawdy. Pochodzę z bardzo katolickiej rodziny, głęboko wierzącej, ale ja za gówniarza wyjechałem do Łodzi. Siedziałem tam praktycznie sam kilkanaście lat. Moja wiara była wiarą z rozpędu, z nawyku. Chodziłem do kościoła, ale temu chodzeniu brakowało głębi. Natomiast te rekolekcje sprawiły, że dziś mam diametralnie inne spojrzenie na relację z Bogiem. Cały ten tydzień był dla mnie wymiernym momentem, kiedy odczułem działanie Boga. Nie chodzi mi o coś patetycznego, naprawdę nie dostałem piorunem w łeb, nie miałem nagłego olśnienia. Nie widziałem płonącego krzaka. Ale taki był efekt tygodniowych przemyśleń, nie gadania z nikim, poza sobą. To wyrachowana opinia osoby, która wcześniej miała w sobie coś z niewiernego Tomasza.

To był przełom w pana życiu?

Zdecydowanie przełom. To, że teraz w ogóle potrafię gadać w telewizji, jest również zasługą tamtych rekolekcji. Zaczynałem w Canal+ trochę z głupia frant. Nie mieściło mi się w głowie, że mnie zaprosili. Ja komentuję? Gadam? Robię za eksperta? Gdzie mnie siłą nie mogli zaciągnąć do programu? Gdzie dziennikarze w Łodzi bali się ze mną przeprowadzać wywiady, bo odpowiadałem im pytaniem na pytanie albo ich wkręcałem?

Jak potrafił pan wkręcać?

Na przykład jeżeli tylko wyczułem, że ktoś jest nieprzygotowany do tematu, zawsze to wykorzystywałem. Pamiętam konferencję na Widzewie i dziennikarkę RTL7. Nie miała pojęcia o piłce, stanęła z kartką i pyta: przepraszam, czy panowie mogliby podać swoje nazwiska: Mówię więc: Maldini, Baresi, Costacurta. Napisała i poszła (śmiech). Nigdy nie lubiłem wywiadów, zawsze z premedytacją rozmawiałem tak, by dali mi spokój. Nie było to ze złośliwości, tylko uważałem, że to nie jest mi potrzebne. I ktoś taki idzie później do telewizji, programy prowadzi? W życiu. No jak. A jednak to robię i myślę, że ten przeskok o 180 stopni też ma sedno w rekolekcjach.

Jak dziś wygląda pana relacja z panem Bogiem?

Urządzamy sobie coniedzielne pogawędki. I już. To wszystko. Nic więcej. Przychodzę i mówię jaką książkę chcę napisać. On pyta: Co ty robisz. To przecież wszystko nie tak. A ja na to: jak nie tak, jak tak. To musi być tak. Kiwa głową ze zrozumieniem i pobłażaniem.

Trudny dyskutant.

Bardzo, ale cierpliwy. Nie jestem pewien co sądzi o tej książce. Jakoś mam wrażenie, że nie do końca pasuje mu to, co piszę. Ale zobaczymy. Jeszcze powalczę z nią trochę.

Rozmawiał Leszek Milewski

PS: Kogo chciałbyś przeczytać z „Poniedziałkowym sparingu”? Napisz do autora

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

22 komentarzy

Loading...