Reklama

Usiadłem w hotelu i pomyślałem: „Tym razem trochę cię poniosło…”

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

18 stycznia 2017, 11:07 • 9 min czytania 3 komentarze

40-godzinny kurs pociągiem na Syberię jako kara za przegrany mecz, ucieczka z parkietu przed rozwścieczoną publicznością złożoną tylko z facetów, życie w zapomnianej arabskiej wiosce, gdzie szwankuje nawet prąd – polscy siatkarze grający za granicą bez wątpienia mają co wspominać. Tym bardziej, że czasami potrafili wybierać wyjątkowo egzotyczne kierunki. Niektórzy z nich wprost przyznają, że jedynym co trzymało ich tysiące kilometrów od rodzinnego domu, była kasa. Duża kasa.    

Usiadłem w hotelu i pomyślałem: „Tym razem trochę cię poniosło…”

Kiedy w 2003 r. Robert Prygiel otrzymał ofertę przejścia do rosyjskiego Gazpromu Surgut, zaczął szukać na mapie swojego nowego miasta. Jego palec zatrzymał się na Syberii. – Nie ukrywam, że jak zobaczyłem gdzie to jest, byłem trochę przerażony. Zanim tam pojechałem miałem już jednak na koncie połowę kontraktu, a to już było więcej niż zarabiałem w Polsce. Nie będę więc owijał w bawełnę, pojechałem tam dla pieniędzy. Żona też była przerażona, ale wzięła to na plecy i pojechaliśmy tam razem – opowiada w rozmowie z Weszło były reprezentacyjny atakujący, a dziś trener Cerradu Czarnych Radom.

10a3cc698715be40e92b3508a5d538f1

Oddalony o blisko 3 tys. kilometrów od Moskwy Surgut słynie z wydobywania ropy naftowej i gazu ziemnego. Typowe przemysłowe miasto, żaden kurort. – Roślinność zubożała, jak to na Syberii. Poza tym typowe wysokie rosyjskie bloki, jakiś główny deptak i nic specjalnego więcej. Ale ludzie byli tam dość szczęśliwi, każdy miał pracę, zarobki mieli tam raczej wysokie. W Surgucie było dużo napływowych nacji, sporo ludzi z Kazachstanu, Uzbekistanu, czyli z krajów byłego Związku Radzieckiego. Ale byli otwarci, niezmanierowani kapitalizmem. W Rosji jest zresztą takie powiedzenie, że jest Rosjanin i Moskwicz. Ten drugi to oczywiście człowiek ze stolicy, który nosi głowę wyżej niż inni, ma wyższe mniemanie o sobie. Coś w tym jest – dodaje Prygiel, który był pierwszym Polakiem w historii rosyjskiej Superligi.

W sklepach została tylko wódka i pieczywo

Reklama

Gra w klubie z Syberii wiązała się z dwoma podstawowymi problemami: ogromnymi odległościami do pokonania na mecze wyjazdowe oraz siarczystymi mrozami.

Najbliższym wyjazdem drużyny Polaka była podróż do oddalonego „tylko” o ponad 700 kilometrów Nowego Urengoju. To jedyne miejsce, w które zdarzyło mu się latać helikopterem. – Praktycznie wszędzie dalej lataliśmy samolotami. Niekiedy tymi należącymi do Gazpromu, czyli w super warunkach, ale przytrafiały się też typowo rejsowe, do których wiele osób w ogóle bałoby się wejść. Ich stan techniczny nie wzbudzały zaufania… Ale jakoś przeżyłem. Bodajże dwa razy zdarzyło się nam też wracać do Surgutu pociągiem. Była to kara za przegranie meczu, którego nie mieliśmy prawa przegrać. Taka podróż trwała około czterdzieści godzin – opowiada. 

O syberyjskich mrozach krążą legendy, ale zdaniem siatkarza dzięki bardzo niskiej wilgotność powietrza nawet wyjątkowo niskie temperatury przeważnie nie były odczuwalne aż tak dotkliwie. Były jednak dni, kiedy zamierał nawet przyzwyczajony do mrozów Surgut. – Podczas mojego pobytu zdarzyła się tam zima, jakiej nie było od 40-50 lat. Przez 5-6 dni była temperatura -57. Wychodziłem w zasadzie tylko na treningi, po ulicach jeździło bardzo mało samochodów, dzieci nie chodziły do szkoły. Już czwartego dnia do sklepów nie dojeżdżały nawet samochody ciężarowe z zaopatrzeniem, czyli mięsem, warzywami, owocami. Wtedy na półkach była w zasadzie już tylko wódka i pieczywo – śmieje się. Jak dodaje, kolejnym problemem były też wiosenne roztopy, po których na ulicach zalegały ogromne ilości błota.

Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii finansowych: jak twierdzi Prygiel, Rosjanie w kwestii pieniędzy byli ludźmi honoru.

– Grałem w życiu na różnych kontraktach, niektóre miały po 20 stron, milion zabezpieczeń, a i tak często nie dostawałem pełnych kwot albo czekałem na nie bardzo długo. A w Rosji wystarczyło podpisanie jakiegoś kajetu, ściśnięcie sobie dłoni i jak byłem wobec nich w porządku, to zawsze dostawałem 100 proc. wynagrodzenia, a czasami nawet niespodziewane premie.

Reklama

I dodaje: – Tam działa system zero-jedynkowy, nie ma ściemniania. Bywałem świadkiem dosyć śmiesznych sytuacji. Przykład: do klubu przyszedł przed sezonem zawodnik. Miał być „szóstkowym”, ale przez dwa miesiące kompletnie nie dawał sobie rady, dlatego nie dostawał pensji. Byłem akurat w klubie kiedy przyszedł do prezesa i zapytał, czy dostanie pieniądze. Prezes wstał od biurka, obejrzał z obu stron drzwi do swojego gabinetu, potem sprawdził też drugie i mówi: „Słuchaj, ja tutaj nigdzie nie widzę napisu bank. Jak chcesz pieniądze, to u mnie trzeba je zarobić”.

Rodzinie Prygielów było nieco raźniej, kiedy w 2004 r. do drużyny Gazpromu dołączył Łukasz Kadziewicz. 24-letni wówczas środkowy przez pewien czas pomieszkiwał nawet razem z nimi.

Skąpe miniówki obok szczelnie zakrytych muzułmanek

Maciej Kusaj, były rozgrywający takich klubów jak BBTS Bielsko-Biała i AZS Olsztyn, wybrał kierunek cieplejszy, ale jeszcze bardziej egzotyczny – leżący nad Morzem Śródziemnym Liban. W barwach klubu Kalamoun VC spędził sezon 2011/2012. – Oferta pojawiła się tradycyjną drogą, czyli przez agenta. Była oczywiście wielkim zaskoczeniem, tym bardziej, że nie miałem za bardzo kogo zapytać jak wygląda tam życie, czy jest bezpiecznie. Na szczęście w momencie, kiedy ja tam grałem, w Libanie było spokojnie. Dopiero później dochodziło do zamachów, wybuchały bomby, doszły do tego zamieszki w Syrii, która przecież sąsiaduje z Libanem – mówi Kusaj.

Kiedy pytamy go o pierwsze odczucia po przybyciu na Bliski Wschód, mówi, że to totalnie inny świat. – Ląduję w środku nocy w Bejrucie, patrzę, wszystko wygląda w miarę normalnie. Tylko że ja miałem mieszkać 100 kilometrów dalej w Kalamoun. A to już była totalna arabska wioska. Plusem była chyba tylko wysoka temperatura i mieszkanie nad samym morzem. Pierwsze zdziwienie? Tak jak my ciągniemy prąd z elektrowni i płynie on cały czas, tak tam przez 6 godzin masz prąd z elektrowni, przez kolejne 6 z prywatnych agregatów itd. Z tym że jak pracował agregat, to nie można było włączyć w tym samym czasie np. farelki i piekarnika, bo od razu wywalało korki. A niekiedy przez pewien czas prądu nie było w ogóle – wspomina.

Do najbliższego marketu miał ponad 10 kilometrów. W Libanie nie miał swojego auta, dlatego na zakupy wożony był przez pracowników klubu. – Na początku miałem o tyle łatwiej, że gotowała mi starsza pani, która była mamą trenera. Przez pierwsze dwa tygodnie jadłem więc typowo libańskie jedzenie, m.in. rybę z oczami, kurczaka solidnie przyprawionego cytryną. Wszystko było mega smaczne. Problemem było jednak to, że tam totalnie nie było co robić. Największą atrakcją był sklep z koktajlami. Były pyszne, ale… Któregoś razu młodzi mieszkańcy zaprosili mnie tam na wspólne oglądanie w telewizji Gran Derby Real-Barcelona. W Polsce wygląda to tak, że pijesz wtedy drinka albo piwo. A tam siedziało się przy koktajlu owocowym – opowiada.  

Jak mówi, połączenie się z rodziną przez Skype’a graniczyło czasami z cudem, bo tamtejszy internet działał dramatycznie. Siatkarza ratowało to, że w Libanie towarzyszyła mu dziewczyna, obecna żona. Szczęśliwie w tej samej wiosce mieszkał też inni Polak, Marek, który pomagał Kusajowi odnaleźć się w Kalamoun.

Były siatkarz wspomina jednak Liban przede wszystkim jako kraj ogromnych kontrastów. – Z jednej strony szła dziewczyna w minióweczce, a zaraz obok niej kobieta szczelnie zakryta na czarno, tak że prawie nie widać jej oczu. Na ulicach widziało się albo nowe mercedesy, albo 25-letnie. Albo ludzie mieszkali w willach wyłożonych marmurami, albo w lepiankach, gdzie jak mocniej padało, to domownicy mieli wody po kostki – mówi Weszło.

O Kusaju, który zakończył już karierę siatkarza i prowadzi własny biznes, można jednak powiedzieć, że jest obieżyświatem. Po sezonie spędzonym w Libanie grał jeszcze w Belgii (VC Argex Duvel Puurs), Cyprze (Nea Salamina Famagusta) i Finlandii (Liiga Sarkat). – Pomijając siatkówkę, najlepiej żyło mi się na Cyprze. To było coś wspaniałego. Bywało tak, że szedłem rano na trening, potem na plażę i znów na trening. Prawie jak na wakacjach – opowiada.

IMG_2290 (1)

– A Finlandia? Hmm, ona była już kiepska pod każdym względem. Mówi się, że to depresyjny kraj, ale ciężko nie dostać depresji, kiedy wschód słońca jest o 11, a zachód o 14. I jeszcze tego słońca nie widać, bo nie wychodzi nawet ponad poziom drzew. Tam dopiero żyłem w miejscu, gdzie nic nie było dookoła. Zajmowałem wprawdzie wakacyjny apartament, skąd widoki były może i świetne, ale nie na tak długie mieszkanie, bo można było – za przeproszeniem – dostać pierdolca.

Mecze siatkówki nawet na weselach    

Z obecnie grających siatkarzy w najbardziej egzotycznych stronach grają m.in. Michał Kubiak (Japonia), Jakub Jarosz (Katar) oraz Łukasz Żygadło, który od 2015 r. odbija piłkę na chwałę irańskiego Sarmayeh Bank. Propozycję gry w tym kraju dostał po zdobyciu mistrzostwa Włoch z Trentino Volley. – Po kilkutygodniowym okresie namysłu stwierdziłem, że warto spróbować. Podpisałem kontrakt, przyleciałem do Teheranu i po pierwszym dniu siedząc w hotelu pomyślałem: „Łukasz, tym razem trochę cię poniosło…” – przyznaje nam rozgrywający, który ostatnie 1,5 roku sportowo miał jednak udane. Jego drużyna wygrała mistrzostwo Iranu i Klubowe Mistrzostwo Azji.

Irańczycy mają świra na punkcie siatkówki. Zdaniem Żygadły, najlepsi siatkarze są tam nawet bardziej rozpoznawalni niż ci w Polsce. Mało tego, w jednym z regionów na północy kraju popularnym zwyczajem jest nawet rozgrywanie pokazowych meczów siatkówki na weselach.

Jeśli chodzi jednak o życie codzienne, Iran kojarzony jest przede wszystkim z dosyć rygorystyczną segregacją płciową. Kobiety mają tam m.in. zakaz wchodzenia do obiektów sportowych. Tak więc popularne powiedzenie, że sportowcy grają dla kobiet, nie ma tam zastosowania. Tam faceci grają dla facetów. – Łatwo sobie wyobrazić, jak zachowuję się podczas meczu ligowego publiczność złożona z 6 tys. męskich gardeł. Bywało, że musieliśmy po ostatnim gwizdku wręcz uciekać z boiska. Atmosfera bywa gorąca, bo taka męska publiczność potrafi zgotować piekło, o którym przekonują się chociażby reprezentacje grając w Teheranie. Najważniejsze, że już po wyjściu z szatni nikomu krzywda się nie dzieje – zaznacza Żygadło.

1171379-027-kZmE-U1001061636139DQE-620x349@Gazzetta-Web_articolo

Jak mówi, w samym Teheranie damsko-męskie zwyczaje są traktowane nieco luźniej. – W restauracjach, kinach, parkach czy sklepach mężczyźni przebywają razem z kobietami, nawet ostatnio jechałem taksówką, której kierowcą była kobieta. Ale już np. w metrze jest jeden oddzielny wagon tylko dla kobiet i mężczyźni nie mają tam wstępu. Kobieta ma do wyboru, czy chce jechać wspólnie z mężczyznami, czy oddzielnie. Zaskoczyło mnie też to, że w tym męskim świecie, gdzie kobiety muszą zakrywać praktycznie większość swojego ciała, mają one dużą siłę w życiu prywatnym. Może i facet jest tam głową, ale kobietą na pewno szyją, która nią kręci – śmieje się. 

W Iranie teoretycznie obowiązuje absolutny zakaz spożywania alkoholu, dlatego próby wwiezienia go do kraju często kończą się odebraniem na lotnisku. Żygadło problemu z tym nie ma, bo jak mówi, do kieliszka praktycznie w ogóle nie zagląda. Bardzo uważnie spogląda za to na lokalne drogi: – Największym problemem są korki, ale spowodowane nie brakiem dobrych dróg, które akurat w Teheranie są dobrze rozwinięte. Chodzi o styl jazdy, który nazwałbym, delikatnie mówiąc, „niezsynchronizowanym”. Tam naprawdę każdy porusza się jak chce.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
5
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Inne sporty

Polecane

Damian Wojtaszek: Nie jestem całkowicie spełniony. Marzyłem o igrzyskach [WYWIAD]

Jakub Radomski
1
Damian Wojtaszek: Nie jestem całkowicie spełniony. Marzyłem o igrzyskach [WYWIAD]

Komentarze

3 komentarze

Loading...