Reklama

Przetnij moją skórę, a zobaczysz czerwoną krew Liverpoolu

redakcja

Autor:redakcja

01 grudnia 2016, 14:29 • 16 min czytania 0 komentarzy

Siedemset dziesięć meczów, sto osiemdziesiąt sześć bramek. Dwadzieścia siedem lat w barwach The Reds, siedemnaście sezonów w pierwszej drużynie LFC. Jedna opaska kapitańska, jeden szalony mecz w Stambule, jeden kosztujący mistrzostwo poślizg. Jeden, jedyny w swoim rodzaju Steven Gerrard.

Przetnij moją skórę, a zobaczysz czerwoną krew Liverpoolu

***

BkzCPDHIUAENR3Y

Steven Gerrard, Mr Liverpool FC, kapitan, ikona i symbol Anfield. Steven Gerrard, opowiadający wszem i wobec, że od dzieciaka był kibicem The Reds, w zasadzie to urodził się z herbem LFC wytatuowanym na serduchu, a potem witający z nagłówków uroczą fotką w niebieskich barwach Evertonu. Tak, to niewinne zdjęcie, które swego czasu wygrzebali angielscy dziennikarze, wyglądało dość surrealistycznie – zupełnie poważnie natomiast Gerrard musiał się z niego tłumaczyć.

Gerrard mówił jednak prawdę. Futbol był duszą jego domu przy Ironside, a LFC rodzinną religią. Niezbędne słowo od autora: nie znam prywatnie nikogo, kto fascynowałby się piłką nożną – żaden z przyjaciół, brat, szwagier, absolutnie nikt nie podziela mojej pasji. Gdy myślę więc o domu, w którym Match of the Day jest tak nieodzownym punktem niedzieli, jak na polskim stole rosół, gdy myślę o rodzinnym rytuale wspólnego oglądaniu meczów, brzmi to jak bajka. Raj małego kibica.

Reklama

Zdjęcie pochodzi z frontu walki o kibicowską duszę dziecka. Ojciec był fanatykiem Liverpoolu, ale wuj, brat matki Stevena, fanatykiem The Toffees. Wuj Leslie walczył jak lew – obdarzał młodego prezentami, koszulkami, zabierał na mecze. Można powiedzieć: wtajemniczał w Everton. Do mniej więcej dziewiątego roku życia Steven kibicował obu ekipom z Liverpoolu, ku szczerej frustracji ojca, który kupował synowi kasety o Liverpoolu, przywiesił mu na ścianie wielkie zdjęcie Kenny’ego Daglisha, zabierał gołowąsa na The Kop.

Takie są konsekwencje domu kręcącego się wokół piłki i konkretnych barw: gdy pewnego dnia Steven zagrał pod domem w koszulce Man Utd, nie miało znaczenia, że chodzi o Bryana Robsona, wybitnego kadrowicza. W czym ty do cholery grasz? Co pomyślą sąsiedzi? Ojciec natychmiast kazał Stevenowi wracać do domu i się przebrać. To była dla niego osobista potwarz.

Łatwo się domyślić, jak z nawiązką nadrobił te „grzechy” w późniejszych latach. Paul Gerrard był jednym z najdumniejszych ojców świata.

1

***

Mam wielu kuzynów, którzy często przychodzili na mecze do Ironside. Jeden z nich, Anthony Gerrard był na tyle dobry, że grał dla Evertonu. Teraz jest w Walsall, po tym jak nie otrzymał nowego kontraktu na Goodison. W lidze zawsze grało pełno moich kuzynów i wujków. W mojej rodzinie miłość do futbolu była przekazywana. Anfield i Goodison były stałym miejscem spotkań w weekendy. Wejdźmy do jakiegoś domu w mojej rodzinie i mogę zapewnić, że będzie włączony mecz.

Reklama

***

Lilleshall_site_plan_from_photo_(600x450)

Rutynowe w swej hollywoodzkiej osnowie fabuły piłkarskich karier: pomiatany młody, na którego nikt nie stawiał, a który zostaje gwiazdą piłki. Już miał zostać dekarzem, już dorobił się odcisków przy pracy w sortowni śmieci, aż wreszcie ktoś dostrzegł jego talent?

Steven Gerrard nie szedł tą ścieżką. Gerrard zawsze się wyróżniał, od najmłodszych lat prorokowano mu wielką przyszłość, a on pewnie wspinał się po kolejnych szczeblach kariery. Pewnie od ganiania z dzieciakami pod domem, aż po opaskę kapitańską w LFC.

No dobrze – życie jest dostatecznie długie, by trafiły się zakręty. Gerrard z pewnością nie napotkał w swoich początkach przepaści, nad którymi musiałby zbudować most, ale zakręty, owszem, da się znaleźć.

Pierwszy: dzikie boisko gdzieś na łące, piłka wpada w krzaki. Steven idzie jej szukać, tam wbija nogę na zardzewiałe widły. Pierwsza myśl lekarzy: amputacja palca, by nie rozprzestrzeniła się gangrena.

Drugi: brak powołania do elitarnego ośrodka Lilleshall, fabryki kadrowiczów. Testowano go raz, drugi, osiemnasty, zabrano jego najlepszego kumpla Owena, ale jego odpuszczono na ostatniej prostej. Był za mikry, za słaby. Płakał jak bóbr, chciał zerwać z futbolem.

Trzeci: kradzież w Woolies. Nastoletnia głupota totalnie wbrew zasadom ojca, ale również zasadom LFC: „Co o tobie pomyśli Steve Heighway (ówczesny szef akademii Liverpoolu – przyp. red)? Możesz tym wszystko schrzanić. Mogą cię wywalić”.

Z drugiej strony, jak się dobrze przyjrzeć, to po zajściu z widłami do szpitala przyjechał natychmiast sam Steve Heighway. Walczył z lekarzami jak lew, byleby tylko zmienili decyzję. To pokazuje jak bardzo w niego wierzono – z całym szacunkiem, ale coś mi się wydaje, że nie każdy młodociany The Reds mógł liczyć na taką uwagę samej góry.

Brak powołania do Lilleshall? Przecież nie był powoływany z Maidstone United czy innego Bromley! Alternatywą była wciąż jedna z najlepszych akademii Anglii. Błahość nad błahościami. W tym samym czasie, gdy nie dostał się do Lilleshall, kusił go sam Alex Ferguson próbując namówić na szkółkę Man Utd – oficjalnie pojawiła się oferta trzyletniego kontraktu.

Kradzież zeszytów w Woolies była jednorazowym wybrykiem nastolatka, który sam nie wiedział do końca co zrobił, a przy tym został przez kogoś namówiony. Steven jak doświadczony ligowiec wyciągnął wnioski, a kilka męskich słów przemówiło mu do rozsądku.

Tak. Steven Gerrard od początku wiedział kim chce być, wiedzieli to też wszyscy wokół. Szkoła? Lekcje były tylko oderwaniem od meczów rozgrywanych na przerwach. Nie uczył się tragicznie, w miarę lubił humanistyczne przedmioty, wielką frajdę sprawiło mu na angielskim napisanie opowiadania o zostaniu mistrzem świata w barwach Lwów Albionu, ale dla wszystkich – poza jego matką – było jasne, że szkoła to dla Stevena dodatek. Prawdziwe życie tego chłopaka toczy się na boisku.

***

Rodzice wierzyli w Stevena i robili co mogli, by ułatwić mu drogę do zawodowstwa. Matka prasowała koszulki na każdy trening, choć wiadomo, że to była syzyfowa praca: wracały ubłocone, a co dopiero mówić o wymięciu. Niemniej w tym szaleństwie była metoda – każdego dnia widać było po stroju, że Gerrard szanuje barwy. Gdy raz Steven chciał jechać w wysłużonych korkotrampkach, nie puściła go, wysupłała zaskórniaki i kupiła nowe obuwie.

Ojciec cały czas przypominał: „Jeśli opuścisz trening, inne dzieci na tym skorzystają, ponieważ ciebie tam nie będzie”. Widać jasno: nikt nie traktował treningów dziecka jako hobby. To była poważna sprawa od samego początku.

Steven-Gerrard-Anfield-Highs-and-Lows

Szło wartko – pierwszy kontrakt w LFC, pięćdziesiąt funtów tygodniowo. Z perspektywy grosze, ale wtedy dla Stevena: wszystkie pieniądze świata. No i namacalny dowód, że piłka może być nie tylko pasją, ale dać wymierne profity.

Jako szesnastolatek miał okazję trenować z takimi legendami jak John Barnes. Był chłopcem na posyłki dla starszych zawodników: raz otrzymał od Paula Ince’a jego sportowe Audi i pojechał na miasto po papierosy. Pucował buty Jamiego Redknappa, Robbiego Fowlera, Steve’a MacManamana. Wreszcie Gerard Houllier zaprosił go do pierwszej drużyny, a opiekę nad młodym sprawował Redknapp – Gerrard miał go sobie postawić za wzór. Obserwować jak Jamie gra, jak mówi, jak je, jak trenuje.

Gerrard dostał kilkadziesiąt sekund w debiucie z Blackburn 29 listopada 1998, ale prawdziwy test przyszedł trzy dni później z Tottenhamem. Młody miał wyjść w pierwszym składzie i pilnować Davida Ginolę. Jak sam wspomina, kompletnie się spalił: „Po pięciu minutach kiwnął mnie już siedem razy i dorzucił piłkę sześć razy. Przeprowadził szturm, byłem kłębkiem nerwów, przerażonym, kiedy piłka była blisko mnie”. Gerrard myślał wtedy, że zostanie odesłany do akademii. Utonął rzucony na głęboką wodę, Ginola pokazał mu miejsce w szeregu, utopił jego karierę. Houllier postanowił jednak inaczej: pucharowy rewanż z Celtą Vigo na Anfield. 8 grudnia 1998. Dwumecz de facto przegrany już w Hiszpanii, do tego sporo kontuzji, zawieszony Ince. Steven znowu dostał szansę i choć The Reds przegrali 0:1, on był jednym z najlepszych.

Może i mecz o pietruchę, może taki, który nie elektryzował. Ale tego dnia Gerrard udowodnił – przede wszystkim sobie! – że wśród poważnych, profesjonalnych piłkarzy, nie musi być kosmitą, ciałem obcym, a zwyczajnie mocnym punktem.

Zaczęło sie nowe życie – życie piłkarza. Początkującego, ale rokującego, mającego coraz więcej przebłysków. Pamiętacie słynną cieszynkę Robbiego Fowlera, gdy podbiegł do linii i udawał, że wciąga kokę? To derby Liverpoolu z kwietnia 1999, w których Gerrard wszedł na zmianę i uratował rezultat wybijając piłkę z linii. W innym meczu Gasscoigne zdzielił go łokciem w twarz, a na koniec pogratulował dobrego meczu.

Były pierwsze gole, była nauka od starszych. Od McAllistera, pełnego klasy Szkota, który uczył ostro grającego Gerrarda zasad. Od Litmanena, który dał mu lekcję stylu i błyskotliwości. Był też Alex Ferguson w grudniu 2000 mówiący „Nie znoszę myśli, że Liverpool ma kogoś tak dobrego jak Roy Keane”.

Były też ostre faule, bo swego czasu Gerrard przesadzał z agresją: „Mój lont był krótki i palił się szybko”. Zdarzyło mu się kilka razy przesadzić, ale umówmy się: sam fakt, że młody wikłał się w starcia z graczami pokroju Dennisa Wise’a, mówił swoje. Może się zagrzewał, ale na pewno nie pękał.

bez tytułu

***

gerrard-1170x658

Benitez jest przyjazny, ale nie jestem przekonany, czy interesują go również piłkarze jako ludzie. Rzadko kiedy rozmawia z zawodnikami o osobistych sprawach. Jesteśmy kołami zębatymi w maszynie Beniteza. Ale nie mam nic przeciwko temu. Jesteśmy profesjonalistami, a zadaniem Beniteza jest wygrywanie meczów. Kiedyś ktoś mnie zapytał, czy Benitez jest ciepłym człowiekiem. Odpowiedziałem, że zdecydowanie nie. Jedyne, co się dla niego liczy, to futbol. Dla Beniteza jestem Stevenem Grrardem, piłkarzem Liverpoolu FC, nie Stevenem Gerrardem, ciałem i krwią, myślami i emocjami. Wolę bardziej ludzkie podejście, jednak nie mogę zakwestionować skuteczności metod Beniteza.

***

Gdyby Liverpool wygrał i ja strzeliłbym hattricka, zrobił 98 rzeczy dobrze, a dwie źle, Rafa zareagowałby zdecydowanie. „Steven, co do tych dwóch błędów…”, powiedziałby, a później mówił o nich przez dziesięć minut.

***

Pamiętacie jeszcze te czasy, gdy Rafa Benitez wydawał się trenerskim magiem? Sezon 04/05, Liverpool. Rafa melduje się tutaj po udanych latach w Valencii. Wchodzi do drużyny, która rok wcześniej:

– przegrała w League Cup z Boltonem (czwarta runda);
– przegrała w Pucharze UEFA z Marsylią (czwarta runda);
– Przegrała w FA Cup z Portsmouth (piąta runda);
– Zajęła czwarte miejsce w Premier League, tracąc trzydzieści punktów do mistrzowskiego Arsenalu.

Trzydzieści punktów straty. To nawet nie przepaść, a co najmniej siedem przepaści. Ta trzydziestopunktowa potwarz siedziała głęboko w Gerrardzie. Jak w tym kontekście myśleć o mistrzostwie, jak myśleć o sukcesach? Może i gra na Anfield to niezmiennie zaszczyt, może pieniądze się zgadzają, może dziecięcy sen się spełnia tydzień w tydzień. Ale choć to dużo, nie musi wcale wystarczać. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a ambicja jest czymś naturalnym.

Gerrardowi zaczął przeszkadzać fakt, że gra w klubie, który ciągle bije się o nic. Szarpanina o kwalifikację do Ligi Mistrzów nie jest szczytem marzeń. Najlepsze chwile u Houlliera? Tak, szalony finał Pucharu UEFA z Alaves zapisze się w pamięci, tak, wygrana w Pucharze Ligi po finale z Man Utd też ma swój smak, podobnie FA Cup i spranie Arsenalu w Cardiff. Ale czas leciał, nazwisko Gerrard nabierało wagi, natomiast Liverpool zwyczajnie nie gwarantował walki o najwyższe cele. Na domiar złego do Realu odszedł Michael Owen – najlepszy kumpel Gerrarda i największa gwiazda LFC. Działało na wyobraźnię.

To miał zmienić Benitez, przywracając blask The Reds. I choć jego wejście w Liverpoolu będzie historyczne, tak naprawdę tamten sezon był równie szalony co finał w Stambule.

LFC wygrało finał finałów, zapisało scenariusz, który na zawsze przejdzie do historii. Ale poza tym byli niesamowicie chimeryczni. Z FA Cup wypieprzyło ich Burnley. Puchar Ligi to bolesna porażka z Chelsea na finiszu. Mało brakowało, by nie dostali się do Ligi Mistrzów – Grazer AK potrafił zdobyć Anfield i wygrać tu 1:0. Z grupy wyszli psim swędem, odrabiając w ostatnich minutach stratę do Olympiakosu. Można powiedzieć: poligon przed finałem. Z Grekami też byli pogrzebani do przerwy, też potrzebowali trzech bramek, a jednak udało się.

Trzeba Benitezowi oddać: faza pucharowa Champions League była bezbłędna.

Liverpool – Bayer 3:1
Bayer – Liverpool 1:3
Liverpool – Juventus 2:1
Juventus – Liverpool 0:0
Chelsea – Liverpool 0:0
Liverpool – Chelsea 1:0.

Chelsea była wtedy arcymocna. The Blues zrobili dziewięćdziesiąt pięć punktów w Premier League przy pięćdziesięciu LFC. Chelsea było maszyną, robiącą ze wszystkich miazgę, a Liverpool co chwila z kimś się wychrzaniał. The Blues mieli być tak pewni siebie przed rewanżem, że wynajęli klub Mosquito by świętować awans. A jednak na Anfield to, co miało być perfekcyjnym sezonem, posypało się.

– Nikt nie został w Liverpoolu. Wszyscy są tutaj – tak Gerrard w rozmowie z Jamie Carragherem miał komentować morze kibiców LFC w Stambule. Wrzawa miała być taka, że aż… przeszkadzała. Z jednej strony fajnie, miasto przejęte przez twoich, wszędzie czuć wsparcie. Z drugiej, nawet nie mieli jak się wyspać: – Równie dobrze mógłbym próbować zasnąć na The Kop.

ataturk

istanbul-fans-party

Przed meczem Gerrard miał kompleksy wobec Milanu. Na spotkaniu z Maldinim czuł się jak uczniak przy profesorze. Arena, stadion Ataturka, wydawała się absurdalna: statek kosmiczny pośrodku niczego, gdzieś na pustyni. Wszystkie obrazy migały jak przyspieszony sen, aż w końcu zmieniły się w koszmar –  0:3 do przerwy.

W szatni panowała żałoba. Facet tak charakterny jak Carra mówił wyłącznie o chęci uniknięcia kompromitacji. Uratował ich tego dnia, według Gerrarda, ten zimny, niedostępny Benitez. Wszedł, a potem jak gdyby nigdy nic zaczął dyrygować. Smicer – bliżej obrony. Steven – bardziej do przodu. Zobaczcie jaki wolny jest Pirlo, wykorzystajcie to! Sam sposób przekazywania wlewał optymizm: gramy dalej, wiemy co mamy robić, znamy konkrety. To wszystko Benitez podlał też motywacyjną mową, puentowaną: „Dajcie sobie szansę na zostanie bohaterami”.

Uwierzyli, dali sobie tę szansę, a kibice ich ponieśli. Gerrard wspomina, że choć było 0:3 w plecy, to gdy wracali po przerwie słychać było tylko fanów Liverpoolu. To nakręcało wszystkich. Wkrótce zaczął się powrót z zaświatów. Gol Gerrarda, potem Smicer, wreszcie karny po faulu na Gerrardzie, wykonany przez Xabiego na dwa razy, ze skuteczną dobitką.

W swojej autobiografii cały akapit Gerrard poświęca interwencji Dudka:

Gdy pod jego nogi spadła piłka na dwie minuty przed końcem meczu, pomyślałem “Już po wszystkim. Teraz to naprawdę koniec. Szewczenko musi trafić”. Nie mogłem w to uwierzyć. Nikt obecny tego wieczoru na stadionie nie mógł tego pojąć. Szewczenko myślał, że strzelił głową gola, ale Jerzy to wybił. Szewczenko myślał, że dobije piłkę, ale to też obronił Jerzy. To były niesamowite obrony, nie takie, które ćwiczy się na treningu. Jakieś nadprzyrodzone siły czuwały nad Liverpoolem. Naprawdę w to wierzyłem”.

Dudek Dance? Podobno miał to wymyślić Carragher, przypominając Bruce’a Grobbelaara w starciu z Romą w 1984.

Gdy Dudek odtańczył swoje, Puchar Mistrzów dla Liverpoolu stał się faktem. W momencie odbioru trofeum Gerrard miał myśleć o ojcu, jemu dedykować ten triumf, bo wiedział ile staruszkowi zawdzięcza.

Noc po tytule część piłkarzy balowała z kibicami na mieście, cześć wybrała spokojniejszą wersję, a więc powrót do hotelu i biesiadę w znanym gronie. Gerrard należał do nich i choć nie migał się od świętowania, tak w pewnym momencie zmęczenie dało o sobie znać i zawinął się do pokoju.

Rano na cały Liverpool padł blady strach: zaginęło trofeum! Nie ma Pucharu! Okazało się, że kapitan tak się do niego przyzwyczaił, że bezwiednie zabrał je ze sobą do pokoju i postawił przy biurku.

lfc

***

Surrealizm w czystej postaci: raptem kilka tygodni po słodkim szaleństwie w Stambule, pod Shankly Gates płoną koszulki Gerrarda. Kapitan, który przywiózł Puchar Mistrzów do Liverpoolu, który był kołem zamachowym tego sukcesu, teraz na ustach wszystkich z samych niewłaściwych powodów.

Gerrard nie był zachwycony ofertą kontraktu, jaką zaproponowali mu The Reds? Tak, to również. Ale klub też zachowywał się tak, jakby wcale nie było dla niego priorytetem podpisanie Stevena – rozważał opcje, a na szali były przecież dziesiątki milionów funtów. Jamie Carragher później w swojej biografii napisze o tej sytuacji jako o „matce wszystkich nieporozumień”.

steve g

Nieporozumienie czy nie, ale fakt faktem: przyszedł taki dzień, kiedy Steven Gerrard wrzucił granat do gabinetu prezesa. Tym granatem była prośba o wystawienie na listę transferową, czyli by The Reds puścili go do Chelsea. Do Mourinho, którego szczerze podziwiał.

W mieście rozpętało się piekło. Płonące koszulki, Gerrard z bohatera stający się judaszem. Ojciec błagał, by Steven został w klubie. Według plotek członkowie rodziny dostawali pogróżki. Chelsea kusiła rekordową pensją, a także ekipą, która właśnie wygrała mistrzostwo Anglii z blisko setką punktów na koncie. Fani nie mogli zdzierżyć, że chodzi akurat o The Blues: Gerrard, ich ikona, kapitan, zostający najemnikiem armii zaciężnej Abramowicza.

– To był najgorszy moment mojej kariery. Załamałem się. Wpadłem w panikę. Byłem kłębkiem nerwów. Czy mógłbym aż tak zawieść The Kop? Czy mój ojciec jeszcze kiedyś spojrzałby na mnie z takim podziwem jak dotychczas? Nie, nie mogłem. Widziałem wspaniałe perspektywy w Chelsea, ale serce nie pozwoliło mi odejść.

Został. Saga „Gerrard w Chelsea” spaliła na panewce. Tamtego dnia, gdy ostatecznie postanowił odrzucić ofertę ze Stamford Bridge, napisał równie istotny akapit co w Stambule. Losy zwycięstwa w Champions League? To nic – tamtego dnia ważyły się losy tego, czy zostanie zapamiętany jako legenda Anfield, czy jako jeden z największych zdrajców.

Trzeba jednak zadać pytanie: co wygrał od tamtego czasu? Puchar Ligi w sezonie 11/12, Puchar Anglii w 05/06. Potrafił strzelić w Premier Legue szesnaście bramek, potrafił być przez Zidane’a nazwany najlepszym pomocnikiem świata, notorycznie dostawał się do jedenastek roku FIFA, UEFA, Premier League. Bywały wspaniałe chwile, jak ogranie Realu 4:0 czy hat-trick z Evertonem, ale fakty pozostają niewzruszone: Gerrard nie wygrał prawie nic.

gerrard zielona

Barw nie zdradził, choć są i takie cudeńka: wyjazdowa, zielona koszulka Liverpoolu. 

***

Anglicy niby zawsze pompują balonik przed wielkimi imprezami, a potem dostaja po łbie, jednak trzeba im oddać wtopę większą: zmarnowali złote pokolenie. Scholes, Beckham, Owen, bracia Neville, Terry, Lampard, Ferdinand, Gerrard, Joe Cole, Ashley Cole, Rooney. Taka jest prawda: oni naprawdę mieli swego czasu gwiazdy na prawie każdej pozycji. Ludzi w formie, ludzi w gazie.

A jednak, choć Gerrard dorobił się opaski kapitana, choć zagrał grubo ponad setkę meczów, tak naprawdę przyjemnych wspomnień będzie niewiele. No bo co, ma rozpamiętywać eliminacyjne 5:1 z Niemcami na wyjeździe? Fajny wynik. Ale kto później coś osiągnął na mundialu w Korei i Japonii? Kurtyna.

Gerrard pojechał już na Euro 2000. Z bliska przyglądał się pięknym katastrofom z Portugalią i Rumunią. Wyciskacze łez dla Anglików, ale postronni kibice do dziś pamiętają te mecze. Na mistrzostwa świata, które miał wygrać Jurek Engel, nie pojechał przez kontuzję. W 2004 zawalił mecz z Francuzami, w ćwierćfinale lepiej karne strzelała Portugalia. Dwa lata później znowu jedenastki z Portugalczykami, i tym razem Gerrard wśród antybohaterów, którzy w swoich podejściach spudłowali. Na Euro 2008 nie pojechali wcale, ale jak się nie wygrywa u siebie z Macedonią to trudno się dziwić, że potem brakuje punktów. Mistrzostwa Świata w RPA to lanie od Niemców, Euro 2012 to przegrane karne z Włochami. Brazylia to ostateczna kompromitacja, a i Gerrard nie ma czego wspominać: z Urugwajem zawalił przy obu bramkach.

gerrard natioanl team

W kadrze pozostał tylko i aż najlepszym dowodem, że to pokolenie Anglików to szczyt piłkarskiego marnotrawstwa. No i powiedzenia: w życiu pewne są tylko śmierć, podatki i odpadniecie reprezentacji Anglii po karnych.

***

Stevie Gerrard is our captain
Stevie Gerrard is a red
Stevie Gerrard plays for Liverpool
A Scouser born and bred

***


Steve Gerrard, Gerrard
He slipped on his fucking arse
He gave it to Demba Ba
Steve Gerrard, Gerrard

***

Mistrzostwo Anglii dla LFC to nie byłby sukces, a egzorcyzmy. W 2014 wydawało się, że wreszcie, po blisko ćwierćwieczu oczekiwania, uda się. Suarez grał życiówkę, pięknie rozwijał się Sterling, Liverpool był ofensywny, efektowny, skuteczny. Rodgers wyglądał jak „the man with a plan”.

Trzy kolejki przed końcem mieli mistrzostwo na talerzu. Podejmowali Chelsea na Anfield po jedenastu (!) kolejnych ligowych zwycięstwach. Wyglądali na niezmordowanych, naładowanych jak kabanosy. Wyglądali, po prostu, jak przyszły mistrz.

A potem przyszła 43 minuta i słynne „The Slip”. Poślizg dający bramkę Chelsea, załamujący formę The Reds, rozsypujący ich marzenia w pył. Będzie wielką ironią, jeśli gracz formatu Gerrarda wielu kibicom w pierwszej kolejności będzie się kojarzył z tą sytuacją, ale to możliwe.

BnXiItrCQAA50sZ

– Nie płakałem od lat, ale tego dnia, wracając do domu, nie mogłem przestać. Łkałem jak dziecko. Nie pamiętam nawet dobrze jak wróciłem do domu, wszystko było zasnute mgłą. czułem się, jakbym stracił kogoś bliskiego, jak gdyby całe ćwierć wieku oczekiwań LFC wylało się na mnie.

Internet „pompował” klęskę LFC, Gerrard był najbardziej wyśmiewanym piłkarzem Anglii. Wpadł w depresję. Bliscy prowadzali go do psychologa, nie mógł się przez pewien czas pozbierać.

Prawdziwie depresyjny był jednak kolejny sezon: zaledwie faza grupowa w Lidze Mistrzów, szóste miejsce w tabeli. Na zakończenie sezonu, na zakończenie kariery Gerrarda w Liverpoolu, haniebne 1:6 ze Stoke. Dopiero ten rok uzmysłowił, jak wielka szansa przeszła przed chwilą koło nosa.

Pechowych chwil Gerrard trochę w karierze nazbierał

***

You nearly won the league
And now you better believe it
Now you better believe it
You nearly won the league

***

Steven Gerrard idealnie oddaje duszę Liverpoolu. Nie jest w dziesiątce, dwudziestce, ani nawet setce najbardziej utytułowanych graczy swojego pokolenia, ale czy ktoś wątpi w jego wielkość? Nie. I tak samo jest z LFC. Jasne, że na mistrzostwo czekają od miliona lat, że raczej nie są wśród faworytów do seryjnych triumfów w Champions League. Ale czy to w jakikolwiek sposób godzi w ich markę? W wielkość klubu? Nie, ani na jotę. Jest jasne, że nawet gdy Liverpool kończy w środku tabeli, jego miejsce jest wśród najlepszych.

PS: Cytaty – w tym tytuł – pochodzą z biografii Gerrarda w tłumaczeniu LFC.pl lub z angielskiej prasy.

Leszek Milewski

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Anglia

Anglia

Jakub Moder najszybszym pomocnikiem w obecnym sezonie Premier League

Damian Popilowski
9
Jakub Moder najszybszym pomocnikiem w obecnym sezonie Premier League

Komentarze

0 komentarzy

Loading...