Reklama

Magdziński z Angoli: Na końcu wszystko będzie dobrze. A jak nie jest dobrze, to jeszcze nie koniec

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

10 października 2016, 16:00 • 7 min czytania 0 komentarzy

Sama kariera piłkarska to już przygoda warta opowiadania, a jeżeli w piłkę Polak gra w Afryce to chyba warto o tym napisać. Nawet jeżeli fascynacja Czarnym Lądem już minęła, miejscowa mentalność została zaakceptowana, a pewne sprawy nie mieszczące się w głowie stały się codzienną normalnością, to piłkarskie życie dalej pokazuje, jakie potrafi być nieprzewidywalne i fascynujące.

Magdziński z Angoli: Na końcu wszystko będzie dobrze. A jak nie jest dobrze, to jeszcze nie koniec

Kiedyś sam się zastanawiałem, gdzie i dlaczego uzbierałem aż tyle klubów w swoim piłkarskim CV. Być może ambicje i oczekiwania czasem bardziej jednej, czasem drugiej strony, były za wysokie i brakowało cierpliwości. Piszę o tym, ponieważ ostatnie zmiany, które nastąpiły w Angoli, były podyktowane właśnie brakiem cierpliwości ze strony Progresso. Nie jestem pewien, jak zachowałbym się na miejscu dyrektora sportowego, ale pewnie znalazłbym wyjście, by piłkarz pozostał zadowolony, a klub wyszedł z twarzą. Z perspektywy czasu, działaczom Pszczółek mogę tylko podziękować, bo z biegiem czasu sprawy pięknie się rozwinęły. Ale zacznijmy od początku, a właściwie – od początku końca mojej przygody w pierwszym luandyńskim klubie.

Screen Shot 10-10-16 at 04.56 PM 002

W ostatniej kolejce pierwszej rundy graliśmy na stadionie narodowym z Benfica de Luanda, a jako że pracowałem na treningach za dwóch, dostałem szansę od początku. Rozegrałem solidne 70 minut, skończyło się 0:0. Po końcowym gwizdku wymieniliśmy się z rywalami uściskami, a podczas wymiany spojrzeń w oku ich trenera, Zeca Amarala zobaczyłem błysk. Jeszcze nie wiedziałem, jaki to może mieć wpływ na moje losy. Po tym spotkaniu większość piłkarzy dostała w związku z przerwą w rozgrywkach wolne, ale ja wraz z innymi zawodnikami, którzy dochodzili do formy po kontuzji, trenowaliśmy indywidualnie. Po tygodniu indywidualnej pracy w piaszczysto-atlantyckiej scenerii wróciliśmy do grupowych treningów. Wtedy też klub po wznowieniu zajęć pożegnał się z kilkoma piłkarzami. Do pierwszego meczu o punkty pozostawały dwa tygodnie, do zamknięcia okna transferowego – dwanaście dni.

Około 48 godzin przed zamknięciem okna zostałem wezwany do gabinetu przez wiceprezesa Progresso. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ci, którzy mieli wylecieć, już wylecieli, więc nie wiedziałem, o co chodzi. Rozmowa, choć rzeczowa, mocno skomplikowała moją sytuację. Oto klub, który sfinansował całe leczenie w szczecińskim orthosporcie i doprowadził piłkarza do stanu używalności, rezygnuje z jego usług. Co prawda kontrakt miałem ważny jeszcze przez rok i od strony prawnej mógłbym się wypiąć, walcząc o swoje przez FIFA, to nie chciałem nerwów, papierków i afery na całą ligę. Nie chciałem po sobie zostawiać w Angoli takiego wizerunku. Sprawę jednak przemyślałem – wyszło mi, że skoro przez sześć miesięcy rozegrałem dla Progresso półtorej meczu i nie zdobyłem bramki, uczciwa będzie rezygnacja ze znacznej części zarobków, bym tylko mógł odbudować swoje nazwisko, które wypracowałem w Lobito.

Reklama

Screen Shot 10-10-16 at 04.56 PM 003

Stanowisko klubu pozostawało takie same, nie chcieli nawet słyszeć o żadnych negocjacjach. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że moja Biała Torunianka z Grodu Kopernika miała wylądować za cztery dni w Luandzie, aby ze mną pisać afrykańską historię i podjąć pracę przy realizacji ogromnego projektu Boa Vida (budowa osiedla na 750 domów, ze szkołą, sklepami, siłownią itp., takie małe miasteczko w stolicy). Z szefostwem byłem już po słowie, które dla mnie jest święte, a teraz miałbym zadzwonić i powiedzieć: „Sorry, ale ja wracam do Polski, a z tym przyjazdem Kini to był taki żarcik?”.

Poza tym, moje ambicje po pierwszym sezonie w Angoli urosły, a cele stały się bardziej odważne i nie wyobrażałem sobie, że ta cała historia trzeciego polskiego piłkarza w Afryce miałaby się zakończyć w tak marny sposób.

Jeszcze tej nocy, w której otrzymałem informacje o planach Progresso wobec mojej osoby, ułożyliśmy z przyjacielem plan działania na najbliższe kilkanaście godzin, aby znaleźć mi klub. Biorąc pod uwagę przyszłe miejsce pracy mojej kobiety, drużyna powinna być z Luandy, ale w rezerwie pozostawały też inne miejsca, choćby Academica, która była natychmiast zdecydowana na podpisanie kontraktu z powodów oczywistych.

Następnego dnia od samego rana rozpoczęły się intensywne działania. Fakt, że kluby mogą mieć w kadrze tylko pięciu obcokrajowców, nie ułatwił sytuacji. Mój przyjaciel Edi wykonał kilka telefonów, ale niestety bez pozytywnego odzewu. Główną barierą był właśnie limit obcokrajowców. O godzinie 13:30 Academica złożyła konkretna ofertę i na tamten moment była ona jedyna. Miło by było wrócić do Lobito i powalczyć o punkty na Estadio do Buraco, odbudować formę w afrykańskim domu i pomóc klubowi w utrzymaniu się w Giraboli. To też już był inny zespół – inni trenerzy, inni zawodnicy, ja też się zmieniłem i intuicyjnie czułem, że to może nie zaskoczyć. Nie chciałem też pozostawiać swojej kobiety samej sobie luandyńskiej dżungli. Uwierzcie, sytuacja była bardziej skomplikowana, niż możecie sobie wyobrazić siedząc w kochanej Polsce, w domowym zaciszu, w wygodnym fotelu lub czytając ten wpis podczas przerwy na lunch.

Jeszcze 34 godziny przed zamknięciem okienka transferowego w Angoli, siedzieliśmy z Edim w jego biurze w centrum Luandy z jedną konkretną propozycją na stole. Trzeba było podjąć decyzję: albo skorzystać z oferty z Lobito, z którą wiązało się wiele obaw, albo wracać do Polski i kolejny raz zaczynać wszystko od nowa. Nagle telefon zaprzyjaźnionego agenta wydał z siebie szalony dźwięk dzwonka. Zeca Amaral, trener Benfica de Luanda, oddzwaniał do Ediego, bo wcześniej nie mógł odebrać telefonu.

Reklama

– Hej, Edi, co tam? Dzwoniłeś do mnie.

– Witam trenerze, mam dla Pana zawodnika.

– Tak? Na jaką pozycję?

– Napastnik.

– Hmm, nie szukałem na gwałt napastnika, ale jak dobry i sprawdzony to może rzutem na taśmę się zdecyduje. Kto to jest?

– Jacek, który w zeszłym sezonie w Academice strzelił 10 bramek.

– Ahh, ten Polak, co nam strzelił bramkę na początku meczu w Lobito i napsuł nam krwi w ostatnim meczu rundy z Progresso. Chciałem go zatrudnić po ubiegłym sezonie, ale Progresso było szybsze. Chcę go mieć u siebie. To musi być szybka decyzja, bo jutro musimy zgłosić ostatnich zawodników. Wyślij mi SMS z waszymi warunkami.

– OK, porozmawiam z Jackiem i napiszę. Dzięki za telefon.

I w tym momencie przypomniał mi się błysk w oku trenera Benfiki po ostatnim moim meczu w czarno-żółtych barwach. Pierwsza smsowa propozycja oczywiście nie została zaakceptowana, ale druga – już tak. Po tych krótkich elektronicznych negocjacjach udaliśmy się do siedziby klubu, gdzie o godzinie 16:30 podpisałem sześciomiesięczny kontrakt z trzecią drużyną Giraboli ubiegłego sezonu.

Oferta z Benfiki okazała się rozwiązaniem idealnym z kilku powodów. Siedziba klubu, najnowsze, najlepsze i bardzo profesjonalne centrum treningowe z hotelem na przedmeczowe zgrupowania, stadion narodowy, na którym Benfica rozgrywa mecze domowe oraz wspaniałe, ogromne osiedle na którym mieszka większość piłkarzy imienniczki portugalskiego mistrza kraju, znajdują się dokładnie w tej samej dzielnicy, na której Polacy budują zamknięte miasteczko Boa Vida. Dokładnie to, w którym prace podjęła moja Kinga.

Screen Shot 10-10-16 at 04.56 PM 004

Screen Shot 10-10-16 at 04.56 PM 005

Tak wyglądała najkrótsza transferowa saga z moim udziałem, było bardzo intensywnie, trochę nerwowo, ale jak to zawsze po burzy – wyszło słońce i los ułożył wszystko tak jak to sobie zaplanował od samego początku. Kinia skupiła się na pracy, ja na treningach i odbudowaniu formy, którą prezentowałem w Lobito. Zamieszkaliśmy przez jakiś czas w firmowym Guest House z innymi Polakami i czekaliśmy na zorganizowanie mieszkania z klubu. A że w Angoli prawie wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, spędziliśmy ponad dwa miesiące wśród Polaków, co było wspaniałym doświadczeniem. W międzyczasie z domownikami zwiedzaliśmy zapierające dech w piersiach, naturalne, prawdziwie afrykańskie zakątki Angoli.

W najważniejszym aspekcie, czyli piłkarskim życiu, wszystko zmierza ku dobremu. Najpoważniejsza kontuzja w życiu paradoksalnie pojawiła się w najważniejszym i najlepszym momencie mojej piłkarskiej kariery. Powrót do najwyższej formy okazuje się być trudniejszy niż sobie wyobrażałem. Trzeba wykazać się ogromną cierpliwością, bo pewne działania spowodowane przerostem ambicji mogą tylko pogorszyć sytuacje, czego też doświadczyłem podczas próby powrotu do najwyższej formy. Z dziesięciu kolejek, jakie rozegraliśmy do tej pory, zagrałem w dziewięciu, ale tylko dwa mecze w pierwszym składzie, z jedną bramką w wygranym 0-1 meczu wyjazdowym z Recreativo da Caala.

Screen Shot 10-10-16 at 04.56 PM 001

Do końca pozostało pięć kolejek i niespełna miesiąc treningów. Zrobię wszystko, żeby bramkowo przyczynić się do zdobycia przez moja drużynę ligowych punktów i z zaciekawieniem będę obserwował, co przyniesie przyszłość. Bo jaki sens miałoby życie, gdybyśmy wiedzieli wszystko z góry? A tak, mamy okazję ekscytować się, spełniać, cieszyć,  uśmiechać i doświadczać nowych emocji, wrażeń, sytuacji, które kształtują nasze charaktery oraz pobyt na tej wyjątkowej planecie. Pamiętajcie: „Na końcu wszystko będzie dobrze. A jak nie jest dobrze, to jeszcze nie koniec”.

Życzę wytrwałości w dążeniu do waszych marzeń.

Pozdrawiam z gorącej Angoli,
Jacek Magdziński

Śledź przygody Jacka na Facebooku

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...