Reklama

Czas nauczyć się lubić tę reprezentację horrorów

redakcja

Autor:redakcja

10 października 2016, 14:29 • 5 min czytania 0 komentarzy

Nerwówka goni nerwówkę i tak już od ładnych paru meczów. Drużyna Adama Nawałki stała się kolejną reprezentacją w sporcie drużynowym, której oglądanie dla osób o podwyższonym ciśnieniu jest zuchwałym igraniem z własnym życiem. I bynajmniej nie zanosi się na to, by miała się w najbliższym czasie zmienić. Chyba więc pora zaakceptować to, że oni w innym stylu do szczytu się raczej nie zbliżą. I nauczyć się tym delektować.

Czas nauczyć się lubić tę reprezentację horrorów

Brzydko to zabrzmi, ale jednocześnie nie będzie odkryciem Ameryki: mamy zespół w wielu aspektach ograniczony. Już nie tak, jak wcześniej kadra Fornalika czy jego poprzedników, ale nadal ograniczony. W pełni uzasadniona jest oczywiście satysfakcja z tego, że coraz mocniejsze kluby upominają się o naszych reprezentantów i płacą za nich ogromne, okrągłe sumy, ale też nie ma co idealizować. Mydleniem oczu będzie twierdzenie, że nagle dzięki temu zaczniemy klepać jak Hiszpania, dominować jak Niemcy, staniemy się faworytem z pierwszego szeregu, jakim stała się w ostatnich latach Belgia. Pewnie jeśli na mundialu w Rosji osiągniemy „coś więcej”, to raczej w podobnym stylu jak Grecja na Euro 2004 niż „La Roja” w latach 2008-2012, gdy nikt na wielkich turniejach nie potrafił znaleźć na nią sposobu.

Kamil Glik, jakkolwiek byśmy go cenili, też nigdy nie stanie się Jeromem Boatengiem. Artur Jędrzejczyk nie posiądzie umiejętności gry na lewej obronie na miarę Jordiego Alby. Jasne, w ataku mamy jednego ze ścisłej czołówki napastników świata, w duecie z jednym z najbardziej obiecujących na kontynencie, ale wciąż sporo jest tych blokad, których nie przeskoczymy. Polskiego odpowiednika Kevina de Bruyne latami nieustannie wypatrujemy na próżno, a na skrzydłach grają u nas zawodnicy solidnych (aż, ale i tylko) klubów Bundesligi i Ligue 1, podczas gdy Hiszpanie, Niemcy, Anglicy, Francuzi czy Belgowie mogą postawić na graczy z klubów regularnie bijących się o najwyższe cele w Champions League.  Psioczyć, że wygrywamy w stylu takim, a nie innym, to jak kupić do kina bilety na polski film i dopatrywać się dziury w całym, bo w obsadzie są Marek Kondrat i Maciej Stuhr, a brakuje Brada Pitta i Leonardo di Caprio.

Pamiętajmy bowiem, że ten sam zespół, ze wszystkimi swoimi ograniczeniami, nie przegrał jeszcze meczu o stawkę na Stadionie Narodowym? Ba, wygrał wszystkie poza 2:2 ze Szkocją. Drużyna, która piłkarsko jest najlepszą, jaką mieliśmy w XXI wieku, a jednak odstająca w wielu aspektach od produkujących taśmowo grajków najwyższej próby Francuzów czy Niemców, nie przegrała po 90 minutach gry żadnego meczu „o coś” od ponad trzynastu miesięcy. Za kadencji obecnego selekcjonera dała się pokonać tylko Niemcom we wrześniu ubiegłego roku i Portugalczykom po karnych w ćwierćfinale Euro. Z Nawałką u sterów spośród 32 meczów schodziła z placu gry pokonana tylko 4 razy, wliczając karne z Portugalią – 5. Wygrała zaś 16, z karnymi ze Szwajcarią – 17 spotkań. Ma wraz z liderem i wiceliderem 4 punkty w grupie eliminacyjnej, ograła u siebie jednego z dwóch prawdopodobnie najgroźniejszych rywali do bezpośredniego awansu i nie zapominajmy, że mimo całej tej dominacji w posiadaniu piłki, wicekról asyst poprzedniego sezonu Premier League i lider Duńczyków poza nabitą liczbą podań nie wyróżnił się niczym szczególnym.

Nie, na pewno nie ma co mydlić oczu, że z Danią w sobotę wygraliśmy przekonująco. Mieliśmy cztery bardzo dobre sytuacje, wykorzystaliśmy trzy i nie udało się aż do ostatniego gwizdka roztrwonić tej przewagi. Powiem więcej – nie ma raczej co się spodziewać, że z przeciwnikami podobnej lub wyższej klasy w najbliższym czasie będziemy regularnie wygrywać w innym stylu. Tak długo uczymy się tej reprezentacji Nawałki, że czas chyba oswoić się z tym, że wiktorie w większości będą wydzierane, wybiegane, wyszarpane. Często ostatkiem sił. O obliczu zajechanego Kamila Glika i ciężko oddychającego schodzącego z boiska Kamila Grosickiego. I chwała im za to, bo takie wyrywanie rywalom z gardła korzystnych rezultatów to bardzo miła odmiana po latach „grali jak nigdy, przegrali jak zawsze”, łamane przez „grali jak zawsze, przegrali jak zawsze”. Taka była wygrana z Niemcami w Warszawie, tak wyglądała francuska wiktoria nad Szwajcarią, tak wyszarpaliśmy bezcenny punkt na Hampden Park, tak trzeba było też wydzierać trzy oczka Irlandii Północnej.

Reklama

Dokładnie takie było też, traktowane jako potężny zawód, 2:2 w Kazachstanie. Siłą rozpędu mieliśmy tam przecież wlecieć po trzy punkty i wsiadać w samolot, zapominając, że przez Astanę w ogóle prowadziła droga na rosyjskie boiska. Ale z drugiej strony – czy jest potrzeba, by to demonizować? Czy na Starym Kontynencie, tak zbliżonym do siebie piłkarsko przez globalizację największych lig, można jeszcze w ogóle mówić o łatwych punktach? Od Euro, które skończyło się ledwo trzy miesiące temu, porażkę zdążył zanotować mistrz (Szwajcaria – Portugalia 2:0) potknął się wicemistrz (Białoruś – Francja 0:0), a wymieniani przez nas wcześniej Hiszpanie niemiłosiernie męczyli się ledwie kilkanaście godzin temu z Albanią. W „portugalskiej” grupie eliminacyjnej do mundialu w Rosji wiceliderem są Wyspy Owcze, a jedynym obok Niemców zespołem z kompletem punktów po dwóch kolejkach w grupie z Czechami czy Norwegią jest Azerbejdżan. Ulubione powiedzonko po eurowpierdolach, „w Europie nie ma juz słabych drużyn” staje się coraz bardziej samospełniającą przepowiednią.

Więc może zamiast marudzić, zastanówmy się, czy przypadkiem przez ostatnich kilkanaście miesięcy nie narodziła nam się kolejna reprezentacja w sporcie drużynowym, której meczom nie musi nieodłącznie towarzyszyć smutny monolog Dariusza Szpakowskiego w końcówce, a która w zamian wbija w fotel tak, że trudno się z niego podnieść jeszcze po ostatnim gwizdku. Przecież właśnie za ten dreszczyk emocji kibice w Polsce rozkochali się w ostatnich latach w siatkarzach i szczypiornistach, którzy z mistrzostw świata i Europy przywozili kolejne medale. Dlatego wzrosło zainteresowanie piłką ręczną, że zaistniało takie pojęcie jak jedna Wenta, a nasz eksportowy numer jeden, Vive Kielce potrafił pokonywać w Lidze Mistrzów Motor Zaporoże jedną bramką, grając przez cały mecz ledwie dziesiątką zdrowych zawodników? Dlatego historia mistrzostwa świata siatkarzy z 2014 roku była tak doniosła, bo narodziła się po dramatycznych 3:2 z Brazylią i Rosją w trzeciej fazie grupowej.

I czy mielibyśmy coś przeciwko, gdyby w podobnym stylu, zawsze na styku i z nieodłączną nerwówką, ale częstokroć z happy endem, również i piłkarze zapewniali co mecz porównywalną dawkę adrenaliny? Absolutnie nie.

SZYMON PODSTUFKA

Najnowsze

Inne kraje

Świetna dyspozycja Michała Skórasia. Polak trafił do siatki w starciu z Genk [WIDEO]

Damian Popilowski
5
Świetna dyspozycja Michała Skórasia. Polak trafił do siatki w starciu z Genk [WIDEO]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...