Reklama

Do dziś w domu znajduję ciuchy z metkami kupione w tamtych czasach

redakcja

Autor:redakcja

28 września 2016, 18:31 • 18 min czytania 0 komentarzy

Piotrka Matysa większość kibiców kojarzy z pięknej bramki strzelonej piętką Barthezowi. Nam opowiada o tym jak w PSV dzielił szatnię z Ronaldo i Jaapem Stamem, jak do dziś znajduje ciuchy z metkami kupione w Holandii, czyli dowód tego, jak pieniądze potrafią przewrócić w głowie nastoletniemu piłkarzowi. Jako zdolny junior był eksploatowany ponad miarę, grywał i sto meczów rocznie, a działacze traktowali go jak towar. Pod koniec kariery przeżył wielką przemianę, która – bez cienia przesady – uratowała mu życie. Zapraszamy.

Do dziś w domu znajduję ciuchy z metkami kupione w tamtych czasach

***

Pochodzę z biednej rodziny, jakich było mnóstwo w tych czasach. Tata był maszynistą, mama pracowała w kombinacie budowlanym, oboje harowali od rana do wieczora, a korzyści było z tego niewiele. Bywały takie miesiące, że się jechało do babci do Czarnej Białostockiej, żeby zjeść gorący posiłek. Sam też pracowałem wieczorami, żeby pomóc rodzicom – robiło się na przykład guziki chałupniczo. Na treningi szło się kilka kilometrów – nie było mowy o wydawaniu na bilet – tak samo do szkoły, też kilka kilometrów do innej dzielnicy miasta. Dużo trzeba było mieć w sobie samozaparcia, by wytrzymać presję wyśmiewających się kolegów, którzy mówili: ,,co ty, chodź z nami! Postoisz pod klatką, wypijemy browara. Co będziesz szedł na trening, co będziesz siedział do domu!” Wolałem jednak robić swoje, choć nie będę kłamał – były momenty zwątpienia. Może rzeczywiście zostać z kumplami niż trenować, pracować? Czasem parę głupot się zrobiło, nie mówię, że byłem święty i nigdy się nie złamałem, ale starałem się pilnować. W klubie wszyscy mówili, że kochają piłkę, grają tylko z pasji, ale u mnie w domu sytuacja była taka, że przyznawałem już jako nastolatek – gram po to by zarabiać pieniądze. Tak, uwielbiam futbol, ale pieniądze też są istotne. Grałem też wtedy w kosza i trener powiedział mi: słuchaj, Piotrek, ty już musisz wybrać: piłka nożna albo koszykówka. Trenerze, a gdzie zarobię więcej? On mówi: w piłce nożnej. Więcej na trening kosza już nie przyszedłem. Jak na kadrze juniorów dostałem premię w dolarach, to był bodziec do pomocy rodzicom, ale też bodziec do tego, żeby dalej w siebie inwestować.

Klub też w ciebie inwestował. Wchodziłeś do pierwszej drużyny Jagiellonii mając jeszcze mleko pod nosem.

Wchodziłem do seniorów Jagiellonii jako piętnastolatek, a zasuwałem jak trzydziestoletnie chłopy. Te same ćwiczenia, te same obciążenia. Mało tego – grało się i ze sto meczów rocznie. Drużyny juniorskie. Drużyny wojewódzkie, szkolne. Reprezentacja Polski, rezerwy Jagi, czasami pierwsza drużyna. Jak to wpłynęło na mój organizm a w konsekwencji na moje życie? Karierę skończyłem w wieku 27 lat, groziło mi, że nie będę chodził. Juniorów wszędzie traktowano inaczej niż dziś, zarówno w gabinecie, jak i w szatni. W gabinecie dawali mi kontrakt do podpisania, ale zakrywano ręką, ile mam dostawać pensji. W szatni nie było tak, że siądę sobie przy starszym i jestem normalnym członkiem zespołu. Na treningu założenie dziury starszemu zawodnikowi wiązało się z tym, że potem robił ci sanki i mówił – jeszcze raz to zrobisz, to skończysz na wózku. Oczywiście jak pokazałeś, że potrafisz na murawie zarobić pieniądze dla drużyny, to miałeś szacunek. Marek Citko nie był wiele starszy ode mnie, a był bardzo ważną postacią. Jak już się wgryzłeś w szatnię, to klimat był super. Zżyta drużyna, gotowa iść za każdym w ogień.

Reklama

Zżyta alkoholem, tak wszyscy wspominają tamte czasy. Miałeś w ogóle wybór? Czy postawiono cię przed hasłem „nie pijesz to kapujesz?”

Nie powiem nigdy, że nie było wyboru. Zawsze jest wybór, tylko musisz się zmierzyć z konsekwencjami. Wkupne potrafiły być grubymi imprezami, opowiedzieć w szczegółach nie chcę i nie mogę.

Długo w seniorach Jagi nie zabawiłeś, wkrótce już byłeś w PSV.

Mecz z Polonią Warszawa, druga liga. Wszedłem na piętnaście minut i zagrałem bez ciśnienia. Robiłem to, co mnie kręciło – dryblingi, sztuczki. A do tego dokładałem waleczność i dużo biegania. Po meczu dostałem informację od prezesa Dąbrowskiego, że ktoś chce ze mną porozmawiać. Przychodzi jakiś facet i łamaną polszczyzną pyta mnie, czy nie chciałbym pojechać na testy do PSV Eindhoven. Myślałem, że to żart, ale wszystko okazało się prawdą. Nim się obejrzałem, siedziałem w samochodzie i jechałem do Holandii z obcym człowiekiem.

Rodzice ot tak się zgodzili?

Rodzice bardzo się bali, byli zdziwieni. Szesnastoletniego syna postrzegasz wciąż jako dziecko, a Holandia wtedy, można powiedzieć, była znacznie dalej od Polski niż dziś – dostać się trudno, jakikolwiek kontakt też niełatwy, nawet byle telefon bardzo drogi. A tu ma zostawić wszystko i jechać na zachód. Nie wiadomo z kim. Wszystko mogli sobie wyobrażać. Ostatecznie, z bólem serca, zgodzili się. Dwadzieścia cztery godziny jazdy, nigdy nie spędziłem tyle czasu w aucie. Słowa nie zamieniłem z tym facetem podczas jazdy, oka nie mogłem zmrużyć z nerwów. Przecierpiałem tę podróż strasznie. Zajeżdżamy na czternastą, ja – połamany, zmęczony. Ale po godzinie odpoczynku gdzieś w hotelu budzą mnie i wiozą na trening. Ja w szoku. Przebieram się. Wychodzę. Trening z moim rocznikiem, następnego dnia kolejny, dwa dni później sparing. Trzeciego dnia przyjeżdżam do klubu, a tam trener Karalus i prezes Jagiellonii Dąbrowski. Dla nich samolot, dla mnie „podróż życia”. Przylecieli przyklepać transfer, a raczej wypożyczenie z opcją wykupu.

Reklama

Byłeś nagle sam w Holandii, daleko od domu, daleko od wszystkiego, co znałeś.

To była trauma. My, młodzi wyjeżdżający wtedy na zachód, kompletnie nie byliśmy przygotowani na panujące tam realia. Zostałem sam, bez języka, bez oparcia, bez kogoś, do kogo można gębę otworzyć. Dostawałem fioła. Czasami płakałem nocami. W zamian były pieniądze, wówczas olbrzymie kwoty. W miesiąc zarabiałem tyle, ile moi rodzice zarabiali przez kilka lat! Jeszcze przed chwilą trudna sytuacja materialna, a teraz stać mnie na wszystko, absolutnie wszystko, czego zapragnę.

Musiało uderzać do głowy.

. Były wypady samolotowe do Polski na weekend, co kosztowało wówczas grube pieniądze, tanich linii przecież nie było. Były wyjazdy gdzieś do Niemiec, krocie wydawane na rozmowy telefoniczne. Miałem komórkę, o których w Polsce wtedy w sumie jeszcze nikt nie słyszał. Człowieka wcześniej było stać na niewiele, więc sobie rekompensował, a przypilnować mnie nie miał kto. W PSV mieliśmy być punktualni, chodzić do szkoły, być na treningach – to było przestrzegane rygorystycznie. Ale mimo to zostawał ocean wolnego czasu, gdzie byliśmy puszczeni samopas.

Hazard?

Był formą zabicia wolnego czasu, którego było mnóstwo. Starsi zawodnicy nie stronili od tego. Hazard nie był postrzegany jak dzisiaj, czyli jako coś, co może zrujnować ci karierę, coś, co jest chorobą. Stać mnie, to idę! Forma spędzania wolnego czasu. Grało się w szatni i poza nią. Jak wygrałeś na maszynie czy gdzieś, to zawsze włączało się myślenie: pójdę jeszcze raz, wygram jeszcze więcej. I się traciło.

Jak cię przyjęła szatnia?

Byłem wrogiem wszystkich. Szanse grania w takim klubie jak PSV dostawali nieliczni z całego świata. Ci, którzy tam byli, wiedzieli, że jeśli ja podpiszę kontrakt profesjonalny, to oni tego nie zrobią. Zostałem wychowany przez rodziców w szacunku do drugiej osoby, a tu w internacie, gdzie mieszkaliśmy, drzwi się przed nosem zamykało. W szatni potrafili gościa zamknąć w kiblu, żeby nie wyszedł na trening.

Każdy wrogiem każdego. Ciebie też zamknęli?

Mnie nie. Co nie zmienia faktu, że nie byłem przygotowany na taką brutalną rywalizację. Na treningach notorycznie dochodziło do rękoczynów.

Musiałeś się bić?

Zdarzało się. Pamiętam, szarpałem się z takim Turkiem. Ostre styki na boisku to był chleb powszedni – wymachiwanie łokciami, złamane nosy, celowanie w kolana. Z biegiem czasu okrzepłem, ale na początku było bardzo trudno. Oni wszyscy byli przygotowani na taką rywalizację, ja wyszedłem z szatni juniorskiej, gdzie każdy się wspierał. Dopiero jak trafił do nas Ukrainiec, Serhij Temrukow, pojawiła się w szatni jakaś bratnia dusza. Pamiętam mieszkał w Nużnosachalińsku, na półwyspie Sachalin, 44 kilometry od Japonii. 17 godzin leciał do Holandii, czyli… i tak o ładnych kilka godzin krócej zajmowała mu podróż z końca świata, niż mnie ten pierwszy przejazd z Białegostoku. Z nim było raźniej, łatwiej walczyć o swoje.

Boiskowo jak wyglądałeś na tle tych gości z całego świata?

Jak porównywałem się z innymi, to brakowało mi bardzo dużo. Postanowiłem, że skoro mam tyle wolnego czasu, to popracuję nad mankamentami. Pracowałem indywidualnie, sam, z własnej woli, i to dzięki temu zaczęło mi iść. Wywalczyłem sobie pozycję w mocnej drużynie juniorskiej, w której był choćby Eidur Gudjohnsen, a zdobyliśmy wtedy mistrzostwo Holandii. Byłem taki, że zawsze umiałem zmotywować się na mecz. Na treningach wyglądałem często tak sobie, ale jak wchodziłem na boisko, to o wszystkich kłopotach zapominałem, łapałem pewność siebie i dobrze mi szło.

Wkrótce zacząłeś pukać do pierwszej drużyny.

Były rotacje, różni juniorzy trafiali do pierwszej drużyny, nie tylko ja, ale fakt, siedziało się ze sławami w szatni. Jak trafiłem do Holandii, to w ogóle nie byłem na bieżąco z informacjami ze świata piłki. Kochałem grać, ale żeby oglądać czy coś takiego? Nie. To o tyle zabawne, że w szatni siedziało się z Nilisem, Zendenem, Cocu…

A ty ich nie poznawałeś. Siedzi obok Jaap Stam, a ty nie wiesz kto to.

Nie kojarzyłem ich. Dla mnie Cocu to był facet, z którym jesteśmy na cześć, mijamy się w sekretariacie i bazie treningowej. Później z wolna eliminowałem swoją ignorancję, cieszyłem się, że w takim środowisku mam okazję funkcjonować. Najmniejszy kontakt miałem z Jaapem Stamem – on zawsze miał swój świat. Jak usiadł na swoim miejscu w szatni, to już się nie odzywał. Ale co mnie zdziwiło, jak lata później przyjechałem z ŁKS na Old Trafford, podszedł po meczu i powiedział: pamiętam cię. A potem dał mi swoją koszulkę. Kim ja byłem w PSV? Dzieciakiem, który próbował zaistnieć, nikim więcej. A mimo to pamiętał. Miłe.

Szatnię dzieliłeś i z Ronaldo.

Jak go zobaczyłem na treningu myślę: kto to w ogóle jest? Wszystko w trybuny. Strzały, wrzutki, absolutnie wszystko. Trening szybkościowy, a on truchcik. A potem idzie z treningu i rozdaje setki autografów dzieciom. Nie rozumiałem o co chodzi. A później patrzę na mecz, jakiś sparing przed ligą, i byłem w szoku. Rzeczy, które on wyprawiał, nie wiedziałem, że są w ogóle możliwe. Potrafił wszystko, a skoro tak, to na treningach się nie przemęczał, no bo niby czego jeszcze mógłby się nauczyć? (śmiech). Taki miał styl bycia. Powiem ci, że większe wrażenie od Ronaldo robił i tak Dick Advocaat – chciałbym być takim psychologiem jako trener . Wszystkich umiał zmotywować do pracy, w ten sposób, że każdy rywalizował ze sobą, ale zarazem był szacunek i pozytywna atmosfera. Powiedział nam kiedyś: panowie, być może pewnego dnia będziecie trenerami. Nie starajcie się być tacy jak ja lub inni trenerzy. Z każdego trenera, który wam imponuje, zaczerpnijcie coś, co wam pomogło w karierze, co było najlepsze.

Nie poszło ci tam, choć nawet pojechałeś na Ligę Mistrzów do Kijowa.

Pojechałem na Dynamo, byłem w szerokiej kadrze. Nie załapałem się do osiemnastki, poszedłem na trybuny. Niemniej takie sytuacje pokazują, że mogłem się tam przebić, że wiązali ze mną nadzieje. Frank Arnesen, który był dyrektorem PSV, a teraz chyba jest w Chelsea, położył przede mną czteroletni kontrakt. Byliśmy dogadani, ale PSV z Jagą nie. Nie wiem o jakie tam kwoty chodziło, czy w Białymstoku liczyli, że kto inny da więcej, ale po pewnym czasie przestali na mnie stawiać, bo jak stawiać na kogoś, co do kogo nie jesteś pewny czy go będziesz miał? W PSV, gdzie była taka rywalizacja, to mocno podminowało moją pozycję. Czułem się wtedy oszukany. Nie miałem żadnego wpływu na to, co ze mną będzie.

Czułeś się jak towar.

Tak, jak towar. Naprawdę. Ja chcę, mi zależy, PSV też, ale nie, mam wrócić.

Masz duże pretensje do ówczesnych włodarzy Jagi?

Nie chcę już o tym mówić, tego rozdrapywać. Wróciłem do Polski, dowiedziałem się od Dąbrowskiego, że mam jechać do ŁKS, do Ptaka. Znowu bez wykupu, tylko wypożyczenie. Z Ptakiem miałem żenującą umowę. Ich dyrektor, chyba nazywał się Łupiński, z gabinetu wyleciał na skrzydłach i do Ptaka krzyczał: podpisał, udało się, on to podpisał! W ŁKS żyłem z oszczędności, ale ja wtedy chciałem po prostu zacząć grać. Zaistnieć w polskim środowisku, pokazać, że jest taki Matys. Byłem tu kompletnie anonimowy.

Miałeś dużą pewność siebie? Przychodziłeś z wielkiego klubu.

Miałem pewność, że potrafię, że stać mnie na wiele. To, że trafiałem z dużego klubu nie znaczyło jednak nic, byłem anonimem. Na każdym treningu musiałem udowadniać swoją wartość, a w szatni trzeba było usiąść w rogu i grzecznie słuchać. Na początku tylko włosami się wyróżniałem, bo wtedy wszedł do ŁKS sponsor, który kazał wszystkim ogolić się na łyso. Ekipa była fajna: młodzi gniewni jak Paszulewicz, Jakubowski, Dzidek Żuberek. Ze starszych najwięcej dał mi kontakt z Tomkiem Wieszczyckim, który wszystkim wokół zaszczepiał spokój. My, młodzi, weszliśmy do zespołu z dużym polotem, ale później okazało się, że duży wpływ na ruchy kadrowe miał Ptak. Były naciski na kadrę trenerską. Miałem taką rozmowę z Dziubą: poszedłem zapytać czemu nie dostaję szans, choć tyram na treningach. A on, trener pierwsze drużyny, mówi do mnie: NIE MAM NA TO WPŁYWU! Kabaret. Najbardziej kontrowersyjne były kadry na mecz z Widzewem, wtedy na całego rozkręcana była promocja Brazylijczyków, Nigeryjczyków – tak Ptak chciał zbić kasę czasem na kimś, kto nie potrafił prosto kopnąć piłki. Dzidek Żuberek, ełkaesiak z krwi i kości, nigdy nawet do kadry na mecz z Widzewem się nie załapał.

Mówisz, że nie dostawałeś szans, ale na hitowe mecze w pucharach się załapałeś.

Te mecze to była nauka profesjonalizmu przez nasz klub. Przed Man Utd musieliśmy dobierać garniaki, koszule, tak, żeby wizerunkowo wyglądać. Wyjazd tam… to co u nich zastaliśmy, to był dzisiejszy standard u nas, ale wtedy robiło wrażenie. Myślę, że trzeba się głęboko ukłonić przed wszystkimi, którzy grali na Old Trafford, bo zagrać z takim przeciwnikiem w ten sposób to duża sprawa. Walczyli z wielkim oddaniem i udowodnili, że Polacy mają serce do walki.

W rewanżu grałeś na kogo?

Na Stama. Ja, młody, on zawodnik światowej klasy. Gdzieś nasze ścieżki się skrzyżowały tak po latach. Ja wyszedłem z nastawieniem, że chciałbym zrobić coś, chociaż jedną akcje, która zapadnie w pamięć kibiców. To dla nich przecież graliśmy, choć na trybunach było mało osób, a Canal+ miał mało kto, więc w sumie większość oglądała nas na telegazecie.

Jak chciałeś jedną sytuacją zapisać się w pamięci kibiców, to w pełni udało ci się z Monaco.

Tu trzeba przedstawić cały kontekst. Nie grałem wtedy w zasadzie wcale, ale przed meczem trener powiedział: młody, dostaniesz szansę. Nie rzucił słów na wiatr. Albo w tę, albo w drugą. Pokaż co potrafisz, a jak się spalisz to na razie. Wyszliśmy bez kalkulacji, a z wielką wiarą, to nam dały mecze z Man Utd. Piłkę zagrał Darlington, jeszcze poszedł rykoszet, kozioł, trafiła do mnie. To uderzenie w zasadzie było jedynym, jakie mogłem wykonać, zadziałałem instynktownie. Barthez się uchylił – jakby stał w miejscu, dostałby w szczękę i bramki by nie było! Prowadziliśmy długo, mieliśmy kolejne dobre okazje, ale skończyło się na 1:3. W rewanżu 0:0, więc znowu – przepaści nie było, kolejny jakiś tam sukcesik.

Raczej zmarnowana szansa.

Ale CV każdego z nas właśnie dostało kopa. Dotknęliśmy wielkiej piłki, wielkich drużyn i się nie spaliliśmy. Wkrótce zgłosił się po mnie Stomil Olsztyn.

Oni dostali wtedy wielką kasę. Wszedł Halex. Byłeś rekordowym transferem.

Tak, strzelałem sporo bramek, w lidze radziliśmy sobie dobrze. Dostałem powołanie do reprezentacji olimpijskiej Pawła Janasa. Może nie byłem gwiazdą, ale ufano mi. W Olsztynie poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. To tam zrozumiałem, że nie wszyscy przyjaźnią się ze mną dlatego, że jestem piłkarzem. W pewnym momencie miałem mnóstwo „przyjaciół”, którzy gdy tylko słabiej mi zaczęło iść, odwracali się.

Przyjaciele twoich pieniędzy.

Nie chcę już do tego wracać. Ale w Olsztynie poznałem ludzi, z którymi utrzymuję do dziś kontakt i cieszę się, że są w moim życiu.

To był ten moment, kiedy byłeś młody, i wszystko jeszcze się układało. Wyróżniasz się w lidze, jest młodzieżówka. Wkrótce zamiast do przodu, zacząłeś się zwijać.

Gdy w Olsztynie skończył się Halex, na gwałt potrzebne były pieniądze. Ostatnie mecze były już chałupnicze – utrzymaliśmy się po karnych. Moją kartę wykupił Adam Mandziara i przetransferował mnie do Włoch. Wenecja, AC Mestre, Serie C. We Włoszech szybko się zakochałem. Tam futbol to religia. Autentycznie, namacalnie. Być piłkarzem we Włoszech – coś wspaniałego! Jeśli dałeś frajdę publiczności, to na mieście jesteś Bogiem. Na rękach cię będą nosić. Przychodzisz do restauracji? Nie pozwolą ci zapłacić, na każdym kroku okażą swoją wdzięczność. Życzę każdemu piłkarzowi, żeby miał możliwość zagrania w włoskiej lidze.

Ale aż trzecia liga, nie za nisko? Wiadomo, że Włochy, ale też Serie C to peryferia.

AC Mestre to było zaplecze Genui. Szedłem tam z myślą, że jak się pokażę, to zaraz dostanę się do Serie B, do Genui, a to już marka. Tak też się stało. Po trzech miesiącach podpisałem kontrakt z Genuą. Znalazłem się tam, gdzie chciałem. Byłem w szerokie kadrze, w sparingach przed ligą wybiegałem w pierwszym składzie. A potem tuż przed startem sezonu, ciach! Zerwałem mięsień czworogłowy. Kilka miesięcy przerwy. Rezerwy, wkrótce wypożyczenie. Znowu poszedłem do Serie C i się odbudowałem. Szczerze, to nigdy bym z Włoch nie wracał, gdyby nie żona – ona jest bardzo rodzinna i nie wyobrażała sobie, żebyśmy na stałe byli tak daleko od naszych bliskich. Trafiłem do Widzewa, gdzie były jakieś chore akcje.

Widzew i to co po nim to już zakręt na zakręcie.

Wróciłem do Włoch, do Serie C. Dopadła mnie kontuzja wiązadła skokowego. Chrząstka cała zeszła z kości. To był pierwszy syndrom tego, że powinienem sobie dać ze sportem spokój. Wyszły te wszystkie obciążenia od najmłodszych lat, granie setki meczów na rok, treningi jak u starego chłopa. Miałem 27 lat i byłem młodym inwalidą. Przeszedłem siedem operacji, dopiero dwie ostatnie pozwoliły mi normalnie chodzić. Nie miałem chrząstki na części kości skokowej i każdy krok był olbrzymim bólem. Udało się z tej kontuzji wybrnąć, co finansowo kosztowało mnie fortunę.

Futbol dał, futbol zabrał. Wystawił ci rachunek.

Ta kontuzja była jak przebudzenie, objawienie. Zmieniła mnie na zawsze.

W jaki sposób?

Zmieniła wartości. Wreszcie dostrzegłem, że najważniejsza jest rodzina. Że to ona jest najistotniejsza w życiu, a nie bycie na topie, zabawa, otaczanie się osobami, które mają na coś wpływ.

Wcześniej taki byłeś?

Środowisko takie było, a ja musiałem się w nim odnaleźć. Różne rzeczy się wyrabiało. Życie jak w Madrycie, niestety kosztem rodziny. Zaczynałem bardziej patrzeć na relacje, niż na sport i wywalczenie sobie miejsca w składzie.

Istotne były imprezy, bo tu miałeś mocne miejsce w składzie.

Nikt nie chce dziś o tym mówić otwarcie, ale tak było. Dziś trzeba mieć piłkarskie umiejętności i być gladiatorem. Wtedy trzeba było mieć piłkarskie umiejętności i mocną głowę. Jak w tym nie funkcjonowałeś, to musiałeś mieć bardzo mocny charakter. Ale tamta kontuzja mnie ocuciła. W pełni poświęciłem się swojej rodzinie i jej dobru.

To tym bardziej dziwi mnie, że później, po tej kontuzji, gdzie mało nie zostałeś inwalidą, ryzykowałeś zdrowiem w jakimś Ruchu Wysokie Mazowieckie.

Ciężko się oderwać od piłki. Całe życie grałeś. To była jakaś niska liga, granie o nic i za nic, byle tylko pograć. Grałem na Oflenie, na tabletkach przeciwbólowych. Żona była wściekła aż do momentu, gdy powiedziałem – dosyć. To było jak interwencja z góry. Ktoś mi mówił, że nie mogę gdzieś pojechać, że dzisiaj nie zagram… tak jakby ktoś dawał mi sygnał: zostaw to na dobre. Daj sobie spokój. Patrzyłem jednak, by pozostać przy piłce, ale w innej roli. Zawsze chciałem otworzyć coś co będzie niezależne. Pokaże dzieciom, że nie są towarem, któremu mówi się gdzie ma iść, bo tam ktoś daje więcej pieniędzy. Udało się to w Akademii Piłkarskiej Talent, w której jestem do dziś. Chcemy zakrzewić pasję do sportu, ale przede wszystkim chcemy wychować dobrego człowieka. Nie musi być wielkim piłkarzem – może zostanie super menadżerem w firmie, zbije fortunę i zaangażuje się w futbol? Chcemy wychowywać przez sport, uczyć dzięki niemu określonych wartości. Dzisiaj mamy w Akademii kilkaset dzieciaków. Myślę, że nasza działalność dobrze wpłynęła na całe miasto i cały region – wielu zaczęło pod wpływem konkurencji bardziej się przykładać.

Jaka jest wasza filozofia szkolenia?

Jedną filozofię przeszczepiam ze swoich doświadczeń. Gdy ja zaczynałem przygodę z piłką, w klubach byli trenerzy, dzisiaj coraz częściej są selekcjonerzy. Wtedy ktoś obejmował drużynę – dostawał materiał, który ma wyszkolić, któremu ma pokazać drogę. Teraz jak nie podoba ci się napastnik w juniorach, to nie pracuje się z nim, tylko sprowadza innego. Te osoby bardzo mało zdają sobie sprawę, jak krzywdzą takiego młodego człowieka, który ma potencjał, może nie na teraz, ale może być ważny wkrótce. Ile razy u nas ktoś, kto na początku potykał się o własne nogi, wkrótce stanowił o sile drużyny! Każdy ma swój czas i tempo rozwoju. Nie odpalamy nikogo, czy jest słaby, gruby, wszystkim poświęcamy wiele uwagi.

Czy jak ktoś się nie uczy, nie gra?

Będzie uczestnikiem treningów, ale w inny sposób – wszystkich naszych patentów sprzedać nie mogę. W każdym razie staramy się być nowatorscy.

Czy robicie więc na przykład szkolenia z zarządzania pieniędzmi?

Robimy rozmowy na ten temat. Możecie mieć pieniądze w pewnym momencie, musicie nie pozwolić im przejąć kontroli. Nawet teraz jak jesteśmy na obozie i dzieciaki mają pieniądze, to patrzymy na co wydają i często pytamy: po co ci to? To, że masz pieniądze nie oznacza, że od razu musisz je wydać?

Jak dużo czerpiesz w trenerce ze swoich błędów?

Bardzo dużo. Jak tylko coś się dzieje, od razu staram się postawić w sytuacji tego młodego człowieka, zrozumieć środowisko, pełny kontekst dlaczego w jakiś sposób postąpił. Bardzo dużo pomaga mi z perspektywy to, że w tak młodym wieku zostałem rzucony na głęboką wodę, musiałem sobie sam radzić z życiem i przebijać się. Każda sytuacja, w której pobłądziłem, była lekcją.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
6
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...