Reklama

Poznajcie Polaka, który rozegrał ponad 40 meczów dla USA

redakcja

Autor:redakcja

09 września 2016, 10:58 • 14 min czytania 0 komentarzy

Polak, który ponad czterdzieści razy zagrał dla kadry USA i był o ćwierć kroku od reprezentowania jej na mundialu w 1994. Polak, który pracuje jako ekspert i komentator w jednej z największych stacji sportowych świata – ESPN. Jak trafił do Ameryki w połowie lat osiemdziesiątych i czemu chciał wracać? Na kogo grało się najtrudniej – Del Piero, Klinsmanna, Batistutę czy Bebeto? Czego nauczyło go ponad dwadzieścia lat w zawodzie dziennikarza? Poznajcie Janusza Michallika.

Poznajcie Polaka, który rozegrał ponad 40 meczów dla USA

Jakie były realia polskiej piłki, gdy pan do niej wchodził?

Gwardia Warszawa to mój klub, moje pierwsze wspomnienie. Tu grał tata, tu do piłki wchodziłem ja. Wtedy to była duża firma, może bez wielkiej liczby kibiców z wiadomych przyczyn – klub milicyjny – ale piłkarzy to nie interesowało, my tylko chcieliśmy grać. Kochałem te barwy, kochałem grać w juniorach, kochałem rzucać futbolówkę ojcu jako chłopiec do podawania piłek, a jakim wydarzeniem było dla mnie wejście do pierwszej drużyny… trudno opisać. Darek Wdowczyk, Darek Dziekanowski, Krzysiu Baran – z takimi graczami jechałem na obóz zimowy za trenera Brożyniaka mając szesnaście, siedemnaście lat.

Biegało się pewnie z kolegą na plecach.

Zawsze się ciężko trenowało, czy to w rezerwach, czy w piłce juniorskiej – góry poznałem na wylot (śmiech). Ze starszym Szczęsnym jak pojechaliśmy na obóz do Olecka, to śmigaliśmy naokoło wielkiego jeziora. Człowiek próbował oszukać, przechodził przez środek i tylko trochę strach, że nie wiadomo jak z lodem. Latem nie było zmiłuj – trenerzy jeździli za nami na rowerkach, pilnowali. Wtedy gonili nas tylko po to, żeby gonić, teraz juz chyba wszyscy zrozumieli, że nie każdy zawodnik może wybiegać tyle samo, że są tacy, co mogą biegać trzy dni i trzy noce, ale są i tacy, którzy maja inny organizm. Ja z bieganiem nie miałem problemu, czasem się nie za mocno biegło, ale zawsze biegło. Niemniej zawsze byli ode mnie jeszcze wytrzymalsi.

Reklama

Atmosfera w szatni była?

Trener Brożyniak miał twardą rękę, więc kontaktu wielkiego nie było, ale co ja mogę powiedzieć: miałem siedemnaście lat. Jaki by trener nie był, nie spoufalałby się ze mną. Na mojej pozycji grał Darek Wdowczyk, doskonały zawodnik, więc szans na grę wielkich nie miałem, ale trenowałem z pierwszą drużyną cały czas. Osobowością największą był Dziekan – miał luz na boisku i poza nim. Nie odczuwało się żadnego dystansu do niego, choć wiadomo było, że za chwilę pójdzie gdzieś dalej, wyżej. No i trafił do Widzewa za dwadzieścia jeden milionów. Największy jak na tamte czasy transfer. Widzew miał pakę, miał szmal, rozeszło sie to bardzo głośno. Choć powiem, ze i Gwardia miała w tamtych czasach świetny zespół, czasem się o tym zapomina.

Zdążył pan wtedy zagrać w juniorach reprezentacji Polski.

Fakt, że reprezentowałem polskie barwy był dla mnie wielkim wyróżnieniem. To jedno z najpiękniejszych wspomnień mojej kariery. Do dziś doskonale pamiętam pierwsze powołanie: szedłem na górę w klubie, a na górę się wchodziło tylko jak było bardzo dobrze albo bardzo źle, bo tam sami dyrektorzy. Wchodziłem cały zdenerwowany, trochę jak na ścięcie. Tymczasem przyszedł telegram, jadę na reprezentację.

Wkrótce już był pan w USA.

Pierwszy raz przyjechałem tu w 1983, do ojca na wakacje, ale wróciłem. Tata mnie namawiał do pozostania, trochę wisiała nade mną kwestia wojska, Ameryka robiła wrażenie, ale ja wierzyłem w piłkę. Z drużyną Gwardyjskiego Pionu Sportowego (GPS) mieliśmy akurat wtedy wyjazd do Korei Północnej na doroczny turniej drużyn z krajów komunistycznych, taka impreza wtedy to było coś.

Reklama

Wyjazd do Korei Północnej musiał być niezłą przygodą.

Kraje komunistyczne takie imprezy traktowały wyjątkowo prestiżowo, zawsze wykorzystując je do pokazania się z jak najlepszej strony. Dlatego my widzieliśmy tylko te dobre strony KRLD, złe przed nami ukrywano. Graliśmy na wypełnionym stutysięczniku. Pyongyang był ładny, pełen historycznych budynków-kolosów. Hotel mieliśmy piękny. Poza tym byłem nastolatkiem, co wtedy człowiek wiedział o polityce – interesowała nas piłka. Poza tym ja powiem szczerze – mnie to tak nie dotykało jak większości. Jak ojciec grał w Polsce to wiadomo, piłkarze w porównaniu do reszty dobrze zarabiali. Premie za mecze z PSV czy Feyenoordem były ogromne, warte może samochodu. Ja w wieku nastoletnim należałem do pierwszej drużyny Gwardii, więc jeśli potrzebowałem taksówki aby zdążyć ze szkoły na trening, to nie było problemu. Nie wyjeżdżałem do USA by uciec od biedy – nie, po prostu tak wyszło. Ojciec wyjechał, bo po trzydziestce dostał pozwolenie, a wzięła go w 1976 stara NASL, gdzie dawniej grali Best, Beckenbauer, Pele. Gdy drugi raz do niego przyjechałem, to już zostałem, a przeważyła sprawa wojska. Musiałbym iść na dwa lata i nawet, jeśli rozliczyłbym to grając w piłkę, to istniał zapis, że przez pięć lat po wojsku nie można wyjeżdżać do państw zachodnich. Człowiek myślał – tyle lat ojca nie widzieć? Zdecydowałem się więc zostać w USA, choć po prawdzie nie byłem do tego święcie przekonany. Przyjechałem i nie wiedziałem co będę robił. Zostawiałem fajnie zapowiadającą sie karierę, w USA futbol jaki znamy nie istniał. NASL już upadła – to było wielkie granie, wspaniali gracze, ale nie było dobrego planu biznesowego. Drużyny takie jak Cosmos miały osiemdziesiąt tysięcy widzów na trybunach, ale inni uprawiali w zasadzie hazard, każde potknięcie mogło się skończyć katastrofą i wielkimi długami. Rzucono wielkie miliony na gwiazdy, a nie na stawianie fundamentów. W konsekwencji gdy ja przyjechałem, w Ameryce większe znaczenie miała… piłka halowa.

Ciężko było w pierwszej chwili odnaleźć się w USA?

Bardzo. Wyjechałem do Cleveland, by w tamtejszym Force grać na hali. Nie znałem słowa po angielsku, nie znałem realiów, nie wiedziałem nic, a w Cleveland byłem sam. Miałem osiemnaście lat. Chodziło się po mieście ze słownikiem i próbowało tak coś załatwić. Mieszkałem z Kanadyjczykiem włoskiego pochodzenia i Irańczykiem, a oni lubili sobie ze mnie żarty zrobić i wmówić mi, że jakieś słowo znaczy co innego niż w rzeczywistości – parę razy wyszło się na idiotę. Wiele pomogli mi wtedy koledzy z drużyny, Polacy, choćby Krzysiek Sobieski. Bez niego i jego żony nie wiem czy bym sobie poradził.

Jak poważne to były rozgrywki?

Dwadzieścia tysięcy ludzi na hali, podczas gdy ówcześni Cleveland Cavaliers mieli po sześć tysięcy – to oni przychodzili do nas prosić o bilety. Nasz team, Force, czerpał mocno ze Star Wars. Mieliśmy maskotkę DarthaVadera, przed meczami wygaszano światła, puszczano filmowy motyw a na trybunach wszyscy zapalali mecze świetlne… robiło atmosferę. Ludzie się śmieją, gdy im to opowiadam, ale taka była prawda – to była mocna liga. Wielu dobrych zawodników, także Polaków – w Pittsburghu grali Terlecki, Kapka, Sybis, Mowlik. Z nimi graliśmy derby, ale mocne ekipy były też w Minnesocie, Baltimore, Saint Louis. W tej lidze pojawił się też Kazik Deyna, kojarzył mnie przez ojca, bo przecież piłkarze Gwardii i Legii się dobrze znali nie tylko z boiska, a choćby przez słynną Szecherezadę przy Puławskiej, blisko której mieszkaliśmy.

0

a2f1469a0015afd43c00f8d3879cfcbc

Dlaczego futsal tak się przyjął, że potrafił frekwencyjnie zakasować NBA w niektórych miastach, a zwykły futbol nie?

Amerykanie lubili sporty szybkie, w których ciągle coś się dzieje. My byliśmy dla nich wariacją hokeja – też szybkość rozgrywania, dużo goli, wysokie wyniki. Te przyzwyczajenia, które mieli z hokeja albo koszykówki, działały na korzyść halowego grania. Parę lat ta liga działała prężnie. Ja miałem o tyle pecha, że na dzień dobry zerwałem więzadła krzyżowe i boczne. Miałem wielkie szczęście, że akurat w Cleveland jest jeden z najlepszych szpitali ortopedycznych na świecie, ale i tak powrót zajął mi ponad rok. Niemniej do dziś ta noga mi dokucza.

Wrócił pan po kontuzji i co później?

Dalej grałem w hali. Ta hala trochę podupadała, na zewnątrz były jakieś ligi półzawodowe, gdzie się grało, miało jakieś pieniądze, ale zawsze człowiek wiedział, że to nie to. Nawet nazwy lig potrafiły się zmienić w połowie sezonu, ale wkrótce zaczęła się reprezentacja. Amerykanie dostali mundial, więc mieli wyjątkową presję, by na nim się dobrze pokazać. Ja w momencie, gdy to stało się faktem, nie byłem jeszcze nawet obywatelem USA, o reprezentacji zupełnie nie myślałem. W 1990 selekcjonerem został Bora Milutinović i na start zażyczył sobie dużą listę zawodników, których w początkowym okresie mógłby sprawdzić, przetasować. Przed nim tymczasowo trenerem USA był Jasiu Kowalski, który prowadził dużą kolonię Polaków w Pittsburghu rywalizującym z naszym Cleveland Force, więc polecił mnie. Pamiętam jeszcze dzwonił czy nie chciałbym jechać na mecz Polska – USA do Warszawy, ale miałem wówczas zbyt niejasną sytuację z papierami. Wkrótce to się wyjaśniło, a w 1991 dostałem powołanie od Bory.

Jaki był Bora?

Inny. Ekscentryczny. Niektórzy odnosili się do niego pozytywnie, ale niektórzy kompletnie nie rozumieli jego filozofii. Wielu piłkarzy stąd w ogóle nie interesowało się piłką, ot, zagrali i koniec – brał ich więc do barów gdzie była telewizja satelitarna i pokazywał wielkie mecze. Mówił: słuchajcie, niedługo będziecie grać na Bebeto, Romario, a wy nawet nie wiecie jak oni wyglądają. To nie była Europa, gdzie oddycha się futbolem – na co dzień piłki nie było widać. Za Bory kadra USA działała jak drużyna klubowa.Wcześniej reprezentacja spotykała się dziesięć razy w roku na lotnisku, przed mundialem grała i trenowała non stop. Piłkarze, którzy zostali wyselekcjonowani, dostawali pieniądze prosto z federacji, mieli z nią podpisane kontrakty. Ostatnie dwa lata zakwaterowani byliśmy w ośrodku nad Pacyfikiem, gdzie wybudowano nam bazę, stadion. Graliśmy na okrągło, mieliśmy tour po całym świecie, przewlekany zgrupowaniami w kraju. Mam ponad czterdzieści meczów rozegranych dla USA w niespełna cztery lata, to swoje mówi.

Był pan zaskoczony pierwszym powołaniem?

Jaś Kowalski powiedział, że wpisze moje nazwisko na listę, ale na tej liście było tylu zawodników… Przypuszczam jednak, że jak Bora zobaczył słowiańskie nazwisko, to pomyślał, że może trafi piłkarza wychowanego w tej samej kulturze piłkarskiej, a więc takiego, którego nie będzie trzeba uczyć od podstaw. Na zgrupowanie ze mną pojechała czterdziestka. Pojechaliśmy do Kolorado, trenowaliśmy wysoko w górach, gdzie brakowało tlenu.

Po zimowych obozach w Polsce i Kolorado niestraszne.

Trochę tak, ale to było na innych wysokościach. Bora na dzień dobry powiedział, że dwa tygodnie będziemy trenować, a potem zagramy w Denver z Urugwajem. Z czterdziestu do kadry meczowej załapie się osiemnastu, siedmiu zostanie na trybunach, a reszta pojedzie do domu. Ja pomyślałem, ze nawet jakbym się na trybuny załapał to byłoby fajnie, a tymczasem wyszedłem w pierwszej jedenastce. Kolejne mecze- Argentyna i Juventus. Wkrótce grałem z Milanem, który wygrał Champions League, grałem z wielką Fiorentiną – nieustannie wielkie ekipy, rewelacja. Bora wiedział, że musimy grać z najlepszymi i faktycznie, graliśmy z całą czołówką. Umiał załatwić ciekawe sparingi, miał kontakty. Wcześniej USA grało wyłącznie w swoim regionie, w kółko z Salwadorem czy Hondurasem.

10623-29Fr

Na kogo się najtrudniej grało z tych wszystkich gwiazd, kto najbardziej zapadł w pamięć?

Bebeto. Graliśmy z Brazylią w Fortalezie przed sześćdziesięcioma tysiącami ludzi. Mecz o dziesiątej wieczorem, duszno, gorąco, można się było rozpłynąć. Przegraliśmy 0:3, czyli wynik niby przewidywalny, ale tak naprawdę zagraliśmy wtedy świetny mecz. Pierwsze pół godziny doskonałe, Brazylijczycy z trybun krzyczeli „ole!” taki odstawialiśmy show. Bebeto grał po mojej stronie, kilka razy wrzucił mnie karuzelę, ale jednak gola nie strzelił, to też ważne. Wielkie wrażenie robił też Rai – trzy bramki nam strzelił, wszystkie ze stałych fragmentów gry. Jeden z wolnego, jeden z karnego i jeden prosto z rzutu rożnego! Grałem na wielu wielkich: Klinsmann, Batistuta, Baggio, Laudrup, Del Piero. Mecz z Monaco w Monte Carlo, jeszcze za Wengera. Byliśmy w Hong Kongu, byliśmy na Islandii, byliśmy w Japonii, lataliśmy wszędzie. Pamiętam Puchar Konfederacji w Arabii Saudyjskiej, Argentyna z Canniggią chociażby. To tam, przeciw Wybrzeżu Kości Słoniowej, strzeliłem jedyną bramkę w kadrze. W tamtych czasach obrońca zostawał z tyłu, nie szedł tak do przodu.

Życie w nieustannej trasie dawało w kość?

Bora tymi wyjazdami niektórych chciał uczyć innego podejścia, to prawda. Pamiętam jak wziął nas na miesięczny wyjazd, zaczął od Rosji, później zabrał nas do Rumunii. Szliśmy po jakiejś rumuńskiej miejscowości, na ścianach dziury po strzałach – dla mnie to było coś oswojonego, natomiast dla innych wielki kontrast i przeżycie. Bora chciał niektórym pokazać jakie mają szczęście i jak doskonałe warunki.

Cztery lata, czterdzieści meczów, a na ostatniej prostej rozstanie z kadrą.

Trener obdarzał mnie dużym szacunkiem, stawiał na mnie, lata później utrzymywaliśmy kontakt, ale na turniej pojechało trochę młodszych zawodników, forma inwestycji na przyszłość. Z przymrużeniem oka mówię, że trener mnie chciał, ale ta końcówka składu, ostatnie miejsca, to są układy. Niemniej gdybym był naprawdę dobry, mocny, to przecież by mnie nie ominął. Widocznie było coś, czego nie zrobiłem, czego w sobie nie miałem. Bez względu na wszystko wyjazd był w moich rękach, nie ma co się oszukiwać. Ludzi oszukasz, siebie nie oszukasz, prawda? Ale nie zmienia to faktu, że jest to największe rozczarowanie w moim życiu. Dla mnie mundial w USA znaczył wiele więcej niż dla większości zawodników.

Jak wyglądała chwila, w której się pan dowiedział o tej decyzji?

Ostatnie zgrupowanie przed mundialem. Trening na plaży, taki rozruch. Trochę biegania, jakaś gierka na małe bramki. Paru zawodnikom już podziękowano, w tym takim, którzy byli z nami dwa, trzy lata. W szatni przed pójściem na plażę Bora pożegnał dwóch. Na plaży bodaj trzech. W końcu trening się skończył, zostałem z nim sam. Po prostu tak staliśmy, obyło się bez słów. Bo i co tu powiedzieć? O czym tu mówić?

Kolejne dni, domyślam się, sielanką nie były.

Oj, ciężko było. Szczególnie, że dalej mieszkaliśmy z żoną i synkiem w tym ośrodku z piłkarzami. Człowiek się łudził, że może jakby ktoś wypadł, to jeszcze wskoczy, więc dalej trenowałem. Nic się jednak nie zmieniło i mój udział w MŚ skończył się na skomentowaniu meczu z dla TVP z Darkiem Szpakowskim prosto z Rose Bowl.

Ciężko sie oglądało kolegów na turnieju?

Z ręką na sercu – bardzo ciężko. Oczywiście kibicowałem, nie było zawiści, przecież byłem z nimi zżyty. Lataliśmy razem po całym świecie, z niektórymi przyjaźniliśmy się, spędzaliśmy czas całymi rodzinami. Oglądało się jednak trudno, bez dwóch zdań. Cały czas z jakimś bólem. Z myślą, że to była moja ostatnia szansa. Następnej nie będzie.

Rose Bowl ze Szpakowskim to pierwsze przetarcie dziennikarskie?

Nie do końca, bo a jeszcze jak grałem w reprezentacji czasem komentowałem. Po drugim meczu w kadrze wracałem do domu z komentatorem ESPN. Zaczęliśmy gadać i zapytał, czy w wolnym czasie poza obozami nie skomentowałbym czegoś. Siedziba ESPN była 30 km od mojego domu, poznał mnie z ludźmi, zacząłem i szło mi nieźle. Łączyłem to z kadrą, potem z grą w MLS, aż w wieku 33 lat wybrałem. Miałem jeszcze oferty z lig zawodowych, ale byłem już tak wciągnięty w telewizję, że postawiłem na to. Bałem się przegapić szansy na następną karierę, nie chciałem tego zaniedbać. Myślę, że dobrze zrobiłem, bo ile bym jeszcze pograł? A tak jestem w branży już dwadzieścia lat.

Jakie jest ESPN od wewnątrz?

Nie ma większej stacji sportowej na świecie. Ich obiekty… to jest miasto. Wykupili całą górę, wykupili tam ulice, gdzie jeszcze pamiętam, że normalnie mieszkali ludzie, ale ich też ESPN wykupiło i teraz ma kilka swoich ulic na wyłączność. Teraz tam są ich same wielkie budynki, kilkadziesiąt sal studyjnych, wszystko ultranowoczesne… To ogromna kompania. Zaznaczę jednak, że choć wciąż mają pierwszeństwo, tak współpracuję też z innymi stacjami, choćby TSN w Kanadzie.

Czego się pan nauczył po tylu latach w branży?

Tak jak w piłce: czasami się jest na górze, czasem sie spada. Mnie też to dotyczy. W pewnym momencie jesteś na topie, potem przychodzi czas kogo innego. Ja komentuję strasznie dużo rzeczy. Wszystkie topowe ligi, Europa Legaue, Champions League, MLS. Kilka tygodni potrafi mnie nie być w domu, bo jadę na przykład do Kanady stamtąd robić mecze lub pracować w studiu.

Najlepsze wspomnienie z kariery dziennikarskiej?

Finał Ligi Mistrzów w Stambule, chyba wtedy mój trzeci czy czwarty finał Champions League z rzędu. Stambuł bardzo mi się podoba, kibicuję Liverpoolowi i Milanowi, nasz rodak w roli głównej… to było nierealne, niesamowite.

 

Znalazłem filmik, kiedy się panu powinęła noga w studiu.

Nie mi pierwszemu i nie ostatniemu. Nie wiedziałem, że jesteśmy na żywo i tak wyszło. Nie miałem po tym zdarzeniu problemów, choć oczywiście zdjęli mnie z tego programu na dzień. Rozmawiałem potem przygnębiony z szefem, ale oni przekonywali,. żeby się nie martwić, że to się zdarza. Ostatecznie było z tego tylko dużo śmiechu.

Na oglądanie polskich meczów ma pan czas?

Reprezentację oglądam zawsze. Mecze Ekstraklasy czasem, naprawdę próbuję, ale jest ciężko, bo rozgrywają się w tym samym czasie, kiedy ja muszę pracować nad innymi ligami. Czasem oglądam sie w weekend na 4-5 telewizorów, bo przecież muszę być na bieżąco z każdymi rozgrywkami, nie mogę mieć poślizgu. Ale chciałbym zanim skończę karierę komentatorska zrobić mecz w ojczystym języku w Polsce. Muszę tam z Borkiem lub Szpakowskim pogadać, przypomnieć się, może mnie jeszcze pamiętają.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...