Reklama

Można nie lubić, trzeba docenić (6)

redakcja

Autor:redakcja

16 czerwca 2016, 11:33 • 5 min czytania 0 komentarzy

To jest jedna z najcięższych chwil w życiu człowieka. Nie, nie ten moment, gdy sąsiad kupuje sobie Ferrari, choć oczywiście można te dwa uczucia trochę ze sobą porównać. Najgorsze jest jednak, gdy wróg nie odnosi sukcesu, nie wznosi w górę pucharów czy oblewa się złotem, ale pokazuje charakter, hart ducha, imponuje walecznością i szlachetnością. Gdy jest tym, kim ty chciałbyś być. Gdy znienawidzona drużyna gra tak, jak chciałbyś, by grała twoja.

Można nie lubić, trzeba docenić (6)

Dlatego wielu lechitów zaciska pewnie zęby patrząc na współpracę ultrasów z klubem w Warszawie, dlatego nawet w Łodzi, urzędowo nieznoszącej stolicy, patrzy się z pewnym szacunkiem na to, jak swój biznes prowadzi Bogusław Leśnodorski. I dlatego nawet ludzie, którzy w trwającym od lat konflikcie Serbów z Albańczykami więcej racji widzą po stronie tych pierwszych, muszą docenić to, jak funkcjonuje kadra tych drugich.

Albania. Dla części kojarzy się pewnie tylko ze zwrotami „heszke w meszke” i „ram pam pam”. Pozostali traktują ją jako jakiś dziki kraj na południu, przez który przetaczały się wszystkie wojny europejskiej cywilizacji. W istocie jest to państwo o bodaj najbardziej nieuregulowanych granicach na całym kontynencie.

Wczoraj Michał Listkiewicz użył kapitalnego zwrotu – sąsiaduje samo ze sobą, co prawda w odniesieniu do Węgier, ale pasuje również do Albanii. Pamiętacie jeszcze słynnego drona nad stadionem w Belgradzie, który miał podwieszoną flagę Wielkiej Albanii? Wielkiej Albanii, czyli projektu Albanii etnicznej, łączącej w swoich granicach jej obecny teren, ale też zamieszkane w głównej mierze przez Albańczyków Kosowo, część Serbii, część Macedonii a nawet część Grecji. Przy granicach swojego obecnego państwa Albańczycy mają potężne mniejszości – w jaki sposób to działa, pokazuje przykład Kosowa. Kiedyś zamieszkane głównie przez Serbów było systematycznie przesuwane w albańską stronę poprzez czystą demografię. „Jovanoviciów” zaczęli zastępować „Bersihowie”. Działo się tak do momentu, gdy rejon stał się właściwie niezależny od oficjalnych władz i ze wsparciem Albanii ogłosił niepodległość.

Czy w podobny sposób może skończyć część Macedonii i cały ten teren wyrysowany na fladze pod dronem? I jak oceniać tego typu starania Albańczyków, jak postrzegać kwestię Kosowa? Jak postrzegać kwestię kraju w ponad 60% muzułmańskiego tak głęboko w Europie? Jak krytykować rosyjski Krym jednocześnie akceptując albańskie Kosowo?

Reklama

Na szczęście takich wątpliwości i trudnych do jednoznacznej odpowiedzi pytań nie ma w przypadku kadry Albańczyków. I nie chodzi mi oczywiście jedynie o boisko. Wrócę jeszcze raz do wydarzeń z meczu Serbia – Albania w Belgradzie. Wyobraźmy sobie sytuację: Polacy grają w Moskwie, na trybunach roi się od tych przyjemniaczków, którzy szaleli w Marsylii. Naszych kibiców nie ma, UEFA wykluczyła ich udział w imprezie o tak wysokim ryzyku. Nad murawą pojawia się jednak dron z flagą Polski, tej wielkiej Polski, z Kresami Wschodnimi i najlepiej jeszcze jakimś kawałkiem obecnej Rosji. Jeden z zawodników naszych rywali zrywa flagę, ale od razu odbiera mu ją Kamil Grosicki.

Na murawie pojawiają się rosyjscy chuligani, rzucają się na naszych piłkarzy. Lewandowski pierze po mordzie dwa razy większego od siebie byka, Glik przytłoczony w parterze dalej walczy z kibicami, Peszko z ławki rezerwowych biegnie odebrać sztandar i zanieść go w bezpieczne miejsce. Kapustka dostaje w głowę plastikowym krzesełkiem, ale nie zostawia kolegów. Nieziemski burdel, ale w tym wszystkim piłkarze, którzy za flagę swojego kraju są w stanie nie tylko wylać pot, ale i podnieść pięści.

Z grubsza tak właśnie wyglądało zachowanie Albańczyków w Belgradzie, którzy w pewnym momencie w obronie swojej chorągiewki – którą przecież mogli mieć kompletnie w dupie, podobnie jak polityczne projekty, w które wierzą ich kibice – byli w stanie tłuc się z Serbami. A przecież to nie był początek historii o walecznej reprezentacji Albanii, raczej jej zwieńczenie.

Zaczęło się bowiem od tego, że grono naprawdę przyzwoitych piłkarzy urodzonych w ogarniętych piłkarsko krajach stwierdziło, że więcej niż Szwajcarii czy innym krajom do których uciekli przed wojną, zawdzięczają Albanii. Czy przekonał ich do tego trener, ojciec, czy patriotyczne pobudki – fakty są takie, że sporo reprezentantów szwajcarskich młodzieżówek skończyło w czerwonych koszulkach. A ci, którzy postanowili inaczej, są traktowani jako zdrajcy – by wspomnieć o gwizdach na Shaqiriego czy Xhakę (szwajcarskiego Xhakę) przed „derbami” Szwajcaria – Albania.

No i wreszcie finał. Postawa boiskowa. Za tą całą opowieścią o albańskich patriotach, którzy z dala od swoich domów w Tiranie nie zapomnieli o ojczyźnie i stawili się grać w jej barwach (i tych barw bronić!) stoją dwa świetne, choć jednocześnie przegrane mecze. I ze Szwajcarami, bardzo długo grając w dziesięciu, a mimo to tworząc kilka wyśmienitych okazji do wyrównującego gola, i wczoraj, gdy broniąc się przed Francuzami zyskali sympatię całego kontynentu – nie można było nie zachwycać się ich grą. Nawet nie tyle grą, co jakąś przedziwną determinacją i ambicją, a przy tym wyrachowaniem.

Jacek Gmoch w studiu (zanim stwierdził, że Francuzi nadają się na wczasy, a ich obrońcy zamiast kryć oglądają porno filmy) zwracał uwagę na walkę w parterze, że nawet po wślizgu, już leżąc na tyłkach, Albańczycy w jakiś niemożliwy sposób wyłuskiwali kolejne piłki. Ja dodam do tego potężną dyscyplinę taktyczną, projekt z lewym obrońcą w roli lewego napastnika (ogarniał całą flankę) i Lilą, który na „heat mapie” obsadził teren od pola karnego do pola karnego na drugim skrzydle… Obrona całą jedenastką, atak nie w postaci lagi na Lafferty’ego, ale przytomnego szukania dośrodkowań ze skrzydeł. No i ta fantastyczna sytuacja, gdy albański tercet ofensywny założył Francuzom pressing właściwie pod ich polem karnym, przez co potężny kolos pod wodzą Deschampsa musiał ratować się długą piłką do przodu. To był najbardziej wyrazisty, najbardziej bezczelny wyraz albańskiej wojowniczości, tak w tym meczu, jak i ogółem przy budowaniu tej drużyny. Dobrze się to oglądało.

Reklama

Szczególnie wówczas, gdy Albańczycy nieomal nie skaleczyli tych potężnych Francuzów. A pamiętajmy – grali bez Lorika Cany, swojego bodaj najważniejszego zawodnika, za którego do składu wskoczył 22-latek z Frosinone.

Dlatego ta kadra tak boli wszystkich wierzących w serbskie Kosowo i niebezpieczne ambicje polityczne Albańczyków. Bo przy obawach dotyczących ich „Wielkiej Albanii”, przy lęku przed dalszym poszerzeniem granic tego kraju i przy wszystkich możliwych zastrzeżeniach do Albańczyków – tej reprezentacji, tej bandy patriotów, nie sposób nie docenić.

A dlaczego nie o Polsce? O Polsce chciałbym to samo napisać jutro.

JAKUB OLKIEWICZ
Wcześniejsze odcinki: raz, dwa, trzy, cztery, pięć.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...