Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

25 maja 2016, 12:01 • 7 min czytania 0 komentarzy

Kiedy dwa tygodnie temu wyjeżdżałem z Arłamowa, byłem przekonany, że nigdzie piłkarze nie wypoczną tak dobrze, jak pod granicą, na końcu Polski i świata, zabarykadowani w hotelu pośrodku niczego. Czynników odstraszających ewentualnych fanatyków biegających za autografem i zdjęciem dostrzegałem aż nazbyt wiele – wysokie ceny dla gości hotelowych podczas pobytu kadrowiczów, znaczna odległość od jakiegokolwiek, choćby najmniejszego miasteczka, o większych miastach nie wspominając. Do tego kręta, wyboista droga i świadomość, że reprezentanci są skoszarowani w zamkniętym skrzydle hotelu.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Tak, byłem pewien, że przez cały dzień będzie im tam towarzyszyć co najwyżej szum drzew i ptaków śpiew. Sam przekonywałem, że w Arłamowie akurat piłkarzom nikt nie będzie w czymkolwiek przeszkadzał. No bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby się telepać taki kawał drogi, by obejrzeć piętnaście minut treningu, bez szans na jakikolwiek dłuższy kontakt z zawodnikiem?!

No i się przeliczyłem. Nie doceniłem tej reprezentacji już na wstępie, już przy otwarciu zbyt nisko oszacowałem ich potencjał. Okazało się bowiem, że Polska dostała na punkcie tych kilkunastu chłopaków prawdziwej głupawki. Odległość, ceny, utrudnienia – nic nie może stanąć na przeszkodzie sympatyków reprezentacji, którzy są zdolni siedzieć kilkanaście godzin w pełnym słońcu po przejechaniu ciężkiej trasy, by zobaczyć kawałek grzywki Kamila Glika. Dzieciaki krzyczące razem: „łączy nas piłka”, jakieś Grażyny żalące się w mediach, że przyjechały tutaj dla Lewandowskiego, a on niestety dojedzie już po ich wyjeździe.

Obłęd. Znów po „żółtym pasku” lata napis „piłkarze zjedli śniadanie”, znów powstają utwory o tym, jak Lewandowski jebnie bramkę (no dobra, to jest pewna nowość), znów naród każdego dnia zasiada do obiadu dyskutując o – rany, jakich czasów dożyliśmy – stringach Grzegorza Krychowiaka. Przed Euro 2012 sądziłem, że to po prostu bliskość tych mistrzostw, świadomość, że za moment będzie na Warszawę, Poznań czy Wrocław patrzeć pół kontynentu wzmagał w nas wszystkich emocje. Ale dziś? W Arłamowie są chyba wszystkie możliwe telewizje, dzień w dzień nadając na żywo o tym, jaki wyraz twarzy miał Adam Nawałka w siódmej minucie treningu reprezentacji. Pod murami hotelu roi się od kibiców, a zejście do recepcji któregokolwiek z piłkarzy oznaczałoby momentalne otoczenie przez kilkudziesięciu kibiców chcących zapytać, pokrzepić, dotknąć.

Nie wiem, co o tym myśleć. Optymistyczna część podpowiada mi: oni już teraz to poczuli. Poczuli, że nie grają dla zwiększenia liczby zer w umowach z nowymi klubami po Euro, że nie grają, by po turnieju podpisać jeszcze więcej kontraktów reklamowych. Grają dla narodu, grają dla tysięcy, albo nawet milionów ludzi, którzy już teraz oddychają i żyją w rytmie wyznaczonym w codziennych grafikach przez Adama Nawałkę. Na Lazurowym Wybrzeżu powinni mieć przed oczami Jasia, który przyjechał na rowerze z oddalonej o piętnaście kilometrów wioski i Marysię, którą rodzice przywieźli tutaj aż z Rzeszowa, by zobaczyła na żywo swoich idoli.

Reklama

Tylko tutaj odzywa się pesymista. Ta drużyna złożona z piłkarzy regularnie występujących w topowych ligach nieszczególnie potrzebuje Jasia, Marysi i ich rozwrzeszczanych rodziców, którzy żądają fotografii z każdym z kadrowiczów, natychmiast, najlepiej w ich pokoju. Oni nie potrzebują dodatkowych bodźców motywacyjnych, bo są na tyle profesjonalni, by grać na sto procent nawet w siatkonogę na wakacjach. To, czego potrzebują i to, co chyba w założeniu miało dać skoszarowanie ich z dala od świata – to spokój. Cisza. Odpoczynek, regeneracja i przygotowanie się, przede wszystkim psychiczne, do kolejnych w tym sezonie wysiłków, już nie w klubowej, a biało-czerwonej koszulce. Jasne, godzina podpisywania autografów nie powinna zaburzyć ich psychicznego relaksu podczas godzin spędzonych na wpatrywanie się w prześliczne bieszczadzkie krajobrazy. Ale jednak, ten szum i zgiełk to miecz obosieczny.

Nie spodziewałem się, że Polska na tyle żyje piłką, że spokojny Arłamów stanie się wesołym miasteczkiem. Ciekawe, czy spodziewali się tego ludzie odpowiedzialni za wybór ośrodka przygotowań. I jaki tak naprawdę wpływ będzie to miało na samopoczucie i formę reprezentantów.

***

W ubiegłym tygodniu kibiców w Polsce zmroziła wiadomość: bramy Ligi Mistrzów, tradycyjnie zamknięte dla rodzimych klubów, zyskają nowy zamek. Co prawda nikt nie zna szczegółów, ale jedno jest pewne – reforma Platiniego, która dała słabeuszom autostradę do fazy grupowej elitarnych rozgrywek prawdopodobnie nie przetrwa sztormu wokół UEFA. W praktyce oznacza to, że prawdopodobnie żegnamy się z egzotyką w postaci mistrza Kazachstanu wpuszczonego na salony.

Oczywiście większość zgodnie stwierdziła: hańba! Jak ci wredni bogacze mogą być tak bezczelni i narzekać, że Kazachstany czy inne Łudogorce obniżają im zyski ze sprzedaży praw telewizyjnych. „Jak oni śmią śmieć” i tak dalej. Ba, jak mogą grozić powstaniem Superligi, jak mogą grozić secesją, przecież to skandal, granda i wyzysk najsłabszych.

Kiedyś pewnie bym się zgodził, że Liga Mistrzów, jak sama nazwa wskazuje, powinna oznaczać rozgrywki krajowych mistrzów. Że szansę na zdobycie pucharu przynajmniej w teorii powinny być równe dla mistrza Serbii, Crvenej Zvezdy Belgrad, jak i mistrza Francji czy Anglii. Problem polega jednak na tym, że… nigdy nie były równe. W całej historii Pucharu Europy i Ligi Mistrzów tylko dwa razy triumfowały drużyny, które moglibyśmy określić mianem „wschodnich”. Wspomniana Crvena Zvezda w 1991 roku, Steaua Bukareszt w 1986 roku. Poza tym rok w rok, przez 60 lat – Hiszpania, Francja, Anglia, Szkocja, Portugalia, Niemcy, Holandia. Po upadku żelaznej kurtyny i w miarę profesjonalizacji futbolu różnice się pogłębiały. Zresztą, można tu równie dobrze spojrzeć na Bundesligę i ogółem zawodników z Niemiec. Ilu piłkarzy i ile zespołów z RFN odnosi globalne sukcesy? A ilu piłkarzy i ile zespołów z NRD jest w ogóle w najwyższej niemieckiej lidze?

Reklama

Zagrożenie stworzenia Superligi dla bogaczy? Ono nie istnieje, bo Superliga to projekt funkcjonujący od lat. Nie ma formalnego wymiaru, nie ma dwumeczów Realu z Bayernem co dwa miesiące, ale spójrzcie na półfinalistów Ligi Mistrzów w ostatnich… W ostatnich pięćdziesięciu latach. Spójrzcie na liczbę występów w fazie grupowej tych rozgrywek. Ja rozumiem, że piłka to wieczna wiara w niemożliwe, ale przez 60 lat funkcjonowania Pucharu Europy a następnie Ligi Mistrzów mogliśmy się już chyba pogodzić, że te turnieje nie są organizowane dla nas. Że jesteśmy i byliśmy tam tłem, że nawet ci egzotyczni triumfatorzy z Belgradu i Bukaresztu w kontekście całej historii LM byli tylko sezonowymi ciekawostkami.

Ale okej, zastanówmy się, co dała reforma Platiniego.

Maccabi Tel Awiw – 0 pkt w grupie (1:16), 4. miejsce
APOEL – 1 pkt w grupie (1:12), 4. miejsce
Dinamo Zagrzeb – 0 pkt w grupie (3:22), 4. miejsce
Astana – 4 pkt w grupie (5:11), 4. miejsce

To wycinki, całość znajdziecie TUTAJ. „Kluby Platiniego”, ci którzy doszli do Ligi Mistrzów tą boczną ścieżką, wyrabiały taki dorobek bramek jak 16:78 w sezonie 2014/15 i 15:73 w sezonie 2015/16. Rozumiem, że w futbolu chodzi o wiarę, że to właśnie my, że to właśnie Legia albo Lech przełamie tę klątwę, awansuje do fazy grupowej, potem mądrze zainwestuje pieniądze, urwie punkty faworytom, ba, może nawet dojdzie daleko w Lidze Europy po zajęciu trzeciego miejsca w grupie.

Moim zdaniem bardziej prawdopodobny jest jednak scenariusz zebrania sześciu porządnych oklepów, w tym czterech w sporym wymiarze, ze dwa mecze na zamkniętym stadionie z uwagi na race przy inauguracji oraz zakaz wyjazdów przez całą fazę grupową. Wiadomo, każdy chce dostać 12 milionów euro, ale czy każdy chce być tym, czym dla Realu było niedawno Molde?

„Okej, ale dzięki tym funduszom zaczniemy gonić”. Gówno tam zaczniemy. Przepaść finansowa jest tak ogromna, że jakkolwiek daleko zajdzie mistrz Polski, choćby i wyszedł z grupy, regularnym gościem europejskich salonów raczej się nie stanie. Podawani wszystkim za przykład goście z BATE czy Basel nie potrafią tego zrobić mimo regularnych dobrych występów w Europie, a my nagle wywrócimy układ sił na kontynencie, bo jakimś cudem pokonamy w czwartej rundzie eliminacji Steauę?

Moim zdaniem bardzo słusznie i chwalebnie jest wierzyć, ale dobrze też znać swoje miejsce w szeregu. I moim zdaniem jest nim Liga Europy, jakby skrojona dla nas. Atrakcyjni kibicowsko rywale, ciekawe miejsca do zwiedzania, przeciwnicy z wyższej półki, ale nie tak wysokiej, by nas jakoś mocno gromili, przy rozsądnym zarządzaniu i odrobinie szczęścia spore szanse na wyjście z grupy, gra o punkty, o piłkarskie emocje, a nie przytulenie dwunastu baniek i sześć oklepów.
`
Nie wyobrażam sobie wtorkowych i środowych wieczorów bez Ligi Mistrzów. Ale szczerze: rozumiem tych, którzy wolą oglądać Lyon – Fiorentina niż Łudogorec – Basel. Dla mnie Kazachstan to powiew świeżości, ale nie wiem czy chciałbym, by co czwarty posiłek w restauracji gotował mi amator uczulony na pieprz i nabiał, bo trzeba mu koniecznie dać szansę.

W niektórych miejscach w Polsce popularne jest kibicowanie małemu lokalnemu klubowi i pobliskiemu gigantowi – szczególnie pod Warszawą. Chyba trzeba powoli godzić się z sytuacją, gdy dodatkiem do aktywnego kibicowania polskim zespołom będzie sympatia dla jednego z gigantów z Superligi. Niezależnie, czy naprawdę powstanie, czy wciąż będzie tylko nieformalnym określeniem dla kilkunastu stałych bywalców fazy pucharowej Ligi Mistrzów.

Najnowsze

Anglia

Piłkarz Arsenalu wrócił na boisko po ośmiu miesiącach i strzelił pięknego gola [WIDEO]

Arek Dobruchowski
0
Piłkarz Arsenalu wrócił na boisko po ośmiu miesiącach i strzelił pięknego gola [WIDEO]

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...