Reklama

Znajomi się śmieją, że jedno serce dla piłki już straciłem

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

15 maja 2016, 14:16 • 15 min czytania 0 komentarzy

Styczeń, szpitalna sala na oddziale intensywnej terapii, kilka osób walczy o życie. Jeden pacjent powoli wybudza się ze śpiączki po poważnej operacji. W sumie – śmiertelnie poważnej, bo w jego ciele bije teraz serce, które jeszcze przed kilkoma godzinami pracowało dla kogoś zupełnie innego. Przeszczep się udał, ale 27-latek jeszcze o tym nie wie. Upewnia się, że żyje. Pula pytań, do której przyzwyczaili się lekarze w takiej sytuacji jest dość mocno ograniczona – w zasadzie policzyć je można na palcach dwóch rąk. Tym razem jednak panowie w fartuchach słyszą coś, co znajduje się daleko poza schematem. Coś, po czym opadają im ręce. Słyszą pytanie, na które po prostu nie znają odpowiedzi.

Znajomi się śmieją, że jedno serce dla piłki już straciłem

– Kto dostał Złotą Piłkę – Messi czy Ronaldo? – pyta ich pacjent.

Znacie ten typ człowieka. Jesteście na portalu piłkarskim, więc istnieje spora szansa, że sami tacy jesteście. Najlepiej na własnym przykładzie scharakteryzował go Nick Hornby w książce o wymownym tytule „Futbolowa gorączka”. To świry. Niegroźne i sympatyczne, ale jednak świry. Dali się omotać piłce – to ona odpowiada im na odwieczne pytanie o to, jak żyć, to ona wybiera znajomych, to ona organizuje plan dnia, tygodnia, miesiąca. No i dość regularnie naraża na śmieszność. A przy tym trzyma pod pantoflem, raczej nie znosi sprzeciwu. Ale oni tego nie dostrzegają, bo wpadli po uszy.

Arkadiusz Stefańczyk w jednym z pierwszych pytań, które zadał po przeszczepie serca, nie zauważył nic niestosownego, choć ludzie wokół pukali się w czoło. Co więcej, jego żona również nie była nim zdziwiona – jadąc do szpitala wiedziała, że musi znać odpowiedź. Wygrał Cristiano Ronaldo. Czyli nowe życie Arka zaczęło się od werdyktu, z którym się w stu procentach zgadzał. Dobry znak.

Był piłkarzem, którego przygodę z piłką przerwała diagnoza lekarska. Pracował jako dziennikarz sportowy. Po przeszczepie zrobił licencję trenerską, prowadzi swój pierwszy klub. Jak już chyba ustaliliśmy – kibicem był, jest i będzie. Ma wam kilka rzeczy do przekazania.

Reklama

*

– Gdy znajomi chcą mnie wkurzyć, mówią: bo ty jesteś warszawiak! Żartują, że wszczepili mi serce kibica Legii. Ale wiem w zasadzie tylko tyle, że pobranie odbyło się w Warszawie – równie dobrze mógł to być kibic Wisły Płock. Albo człowiek, który ma to wszystko gdzieś. Tutaj to kontrowersyjne, ale fakt – mam taki sentyment do Legii. Nie wiem, skąd się wziął. Może dlatego, że to stolica? A może rzeczywiście to serce? – śmieje się Arek, który już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie sympatycznego gaduły.

Tutaj, czyli w Zabrzu. Tamtejsze podwórka lat 90. niczym nie różniły się od tych położonych w innych częściach kraju – nie miały zbyt wiele do zaoferowania. – Piłka, piłka i jeszcze raz piłka. Mama czasami przypomina mi, jak to wszystko się zaczęło. Zobaczyłem, jak starsi koledzy grali na podwórku w korkotrampkach i od razu zamarzyłem o takich. Nazbierałem pod śmietnikiem garść kamieni, poszedłem do taty i poprosiłem, żeby przykleił mi je do butów. Rodzice uznali jednak, że to przesada i następnego dnia postanowili zabrać mnie do sklepu po moje pierwsze piłkarskie buty. Całą noc nie spałem.

Kolejne wspomnienie – jako młody chłopak podawał piłki piłkarzom w meczu ligowym. Na jednym z nich zobaczył, jak sektor gości opuszcza swoje miejsce i biegnie w jego kierunku. To scementowało jego związek z Górnikiem. Był wtedy zawodnikiem szkółki zabrzańskiego klubu. Na pierwszy trening zaprowadziła go mama, widząc, że syn ma hopla na punkcie piłki. Ale później wszystko było już tylko w nogach Arka. No bo pamiętajmy o tym, że to były inne czasy. Nie wystarczyło opłacać składek, by grać. Trzeba było jeszcze coś sobą reprezentować. No a w Górniku szanse dostawali najlepsi. Elita – takiego słowa używa nasz bohater.

Z wyselekcjonowanej grupy 25 chłopaków na zawodowym poziomie gra dziś tylko jeden – Seweryn Kiełpin, bramkarz Wisły Płock. Cała reszta przepadła gdzieś po drodze. – Gdybym miał wtedy ten rozum, który mam dziś, może też grałbym w I lidze albo w Ekstraklasie. Teraz wydaje mi się to głupie, ale miałem inne rzeczy do roboty niż trenowanie. Poza tym graliśmy głównie dla siebie, wcale nie myśleliśmy o pieniądzach, samochodach, sławie.

Pewnie dlatego tak łatwo przyszło mu pogodzenie się z diagnozą. W Górniku był już jakieś pięć lat, właśnie szykował się na wyjazd z drużyną na prestiżowy turniej w Austrii, co wiązało się indywidualnymi badaniami. Te wykazały szmery na sercu. Po kolejnych lekarze stwierdzili wadę serca. Żyje się z nią normalnie. Niby nie uniemożliwiała ona też uprawiania sportu na poziomie zawodowym, ale w przypadku młodego chłopaka uznano, że to zbędne ryzyko. Sugestia była jasna – niech znajdzie sobie inny sposób na życie.

Reklama

Nie ucieszył się. Ale też nie oponował.

*

– Jestem chyba spod szczęśliwej gwiazdy – mówi Arek. Biorąc pod uwagę to, co o nim na razie wiecie, to dość kontrowersyjna teza, prawda? To zdanie zresztą powraca w naszej rozmowie kilkukrotnie. Na razie w ten sposób zaczyna opowieść o swoim planie B. W liceum poznał dziewczynę, która dziś jest jego żoną. Oczywiście na meczu – rzucał w nią słonecznikiem. Tak jak ona poszedł na studia. Zapisując się na dziennikarstwo doskonale wiedział, że chce zajmować się sportem. Na drugim roku wylądował na kilkutygodniowych praktykach w Telewizji Zabrze. Został siedem lat.

– Zajmowałem się głównie Górnikiem. W zasadzie zawsze mieli do mnie pretensje, że ciągle tylko ten Górnik i Górnik. Jasne, można było czasem powiedzieć coś o tenisie czy piłce ręcznej, ale kurde – Górnik w Zabrzu jest najważniejszy! Marka znana w całej Polsce. Zajebista przygoda. Poznałem mnóstwo ludzi. Kręciło mnie chodzenie na treningi, na konferencje. Wkręciłem się w ten klub na maksa. Mój ostatni wyjazd – do Ząbek, gdy robiliśmy awans. Nie chcieli nam dać na niego kamery, a przecież na przestrzeni ostatnich lat nie było ważniejszego meczu dla Górnika. No to powiedziałem do kolegi-operatora, że bierzemy dwa dni na żądanie i jedziemy. No i zrobiliśmy ten awans.

Wierzy, że w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Z czasem czuł się wypalony w tej pracy, jednak twierdzi, że gdyby jego życie toczyło się dalej normalnym trybem, męczyłby się, ale zapewne robiłby to do dziś. Jednak nie dostał szansy, by się o tym przekonać.

*

Jego dziadek zmarł na serce w wieku 26 lat. Jego ojciec zmarł na serce w wieku 26 lat. On miał 26 lat i też bardzo poważnie chorował na serce. Jego tata nie zgodził się na przeszczep – w Śląskim Centrum Chorób Serca robiono je wtedy mniej więcej od trzech lat. Arek nie miał wielkiego wyboru – jego narząd pracował tylko w 8%, czyli nadawał się już jedynie do wyrzucenia. Lekarze dawali mu maksymalnie rok. – Zachorowałem we wrześniu. Urodziny mam w grudniu. Pomyślałem sobie, że jak licznik przeskoczy na 27, to przełamie fatum i karta się odwróci.

– Żyłem jak każdy normalny chłopak. Pracowałem, założyłem rodzinę, nic mi nie dolegało. Serce odezwało się po ponad 10 latach. Przyczyna? Nie uwierzysz – niedoleczona grypa. Atakuje najsłabszy organ, w moim wypadku serce. Wiele jest takich przypadków, a nikt o tym nie mówi. No bo pieniądz rządzi światem. Idziesz do lekarza dostajesz dwa dni zwolnienia, a powinieneś dwa tygodnie. Za chwilę ruszasz dalej, a skutki mogą być opłakane. Dlatego apeluję: ludzie, leczcie się!

Strasznie bolał go brzuch, chudł w błyskawicznym tempie. Lekarze na początku nie potrafili stwierdzić co mu dolega. – Pewnego dnia leżę na łóżku, przychodzi doktor i mówi: „przeszczep serca pana czeka”. No i poszedł sobie – też trzeba mieć do tego silną psychikę. Nie wiedziałem kompletnie, co mam robić. Zadzwonić do mamy? Jeszcze wtedy myślałem sobie, że to jakaś odległa przyszłość. Wiesz: „eee, jak będę miał 50 lat, to róbcie sobie, co chcecie”. Jednak okazało się, że jest pilne wezwanie do Śląskiego Centrum Chorób Serca. Gdy tam pojechałem i wszedłem na górę, nie pozwolili mi już nawet zejść do samochodu po ciuchy.

Arek błyskawicznie trafił na listę osób oczekujących na nowe serce. Dodatkowym problemem był tętniak na aorcie. Jego żonie powiedziano, że gdy zaśnie, może się już nigdy nie obudzić. Z tego okresu pamięta niewiele, wszystko zlewa się w całość. Tylko: łóżko, ból, nocne oglądanie NBA i mnóstwo Sprite’a.

W grudniu dostał Anioła Stróża. Łatwo nie było – koniec roku, więc brakowało na to kasy. Ale był pierwszy na liście oczekujących i jakoś się udało. – Na żywca to robią! Gość wszczepia mi rozrusznik serca, a ja z nim o Górniku gadam!

Ostatecznie nie został nawet uruchomiony. Za duże ryzyko.

*

Styczeń. Arek ma już 27 lat. I karta rzeczywiście się odwraca.

– Pamiętam wszystkie szczegóły. Siedzę w piątek wieczorem w domu, bawię się z synem, później z teściem oglądam jakiś sport w telewizji. Mam Sprite’a, na stole leżą zapiekanki. Dostaje telefon, że za chwilę mam być w szpitalu, bo przeszczep serca będzie. Nie chciałem jechać. No bo kto mądry się na to godzi?! Jedziesz tam ze świadomością, że następnego dnia już może cię nie być.

Jego żona w programie „Operacja Życie” wspominała, że nigdy nie widziała go w takim stanie. Wył. Wymyślał milion powodów, przez które nie może jechać. A tak naprawdę trafił przecież szóstkę w Totka. – Co mam ci powiedzieć? Byłem przerażony.

– Siedzę na izbie przyjęć i sprawdzam wyniki na telefonie. Przychodzą i pytają: gdzie ten pacjent do przeszczepu? No jak to gdzie? To ja! Później przyszły dwie blondynki, miały mnie dokładnie ogolić na całym ciele. Ale jedna to była fanka Piasta, więc mówię, że nie wiem, ile jeszcze mi życia zostało, ale wolę nie ryzykować – śmieje się Arek. – Jednak w głębi duszy modliłem się tylko, żeby to serce… nie pasowało. Teraz wiem, że to idiotyzm, nie musisz mi mówić. Ale wtedy chciałem po prostu wrócić do domu, położyć się na swoim łóżku i zasnąć.

To był jego brat bliźniak. Wcześniej Arek usłyszał od lekarzy, że nie ma wielkich szans na znalezienie dawcy – dlatego jego żona mówiła o szóstce w Totka. Jednak wszystko pasowało idealnie. Operacja trwała siedem godzin. Jak mówi – nie bolała.

*

– Jestem zdrowo świrnięty, dopiero dzięki temu wszystkiemu to zrozumiałem. Ale to dobrze, bo powiedziano mi kiedyś, że 80% ludzi po przeszczepie wpada w depresję, nie wychodzi z domu. Gdy zachorowałem, ustaliliśmy z żoną, że każdy dzień musimy przeżywać, jakby był tym ostatnim. I teraz, gdy jestem już zdrowy, dalej się tego trzymamy.

Już po trzech tygodniach był w domu, to swoisty fenomen. Gdyby ktoś powiedział mu w środku tego całego zamieszania, że będzie funkcjonować tak jak dzisiaj – pewnie uznałby go tylko za marnego pocieszyciela.

Do pracy nie wrócił przez problemy z odpornością. Na początku zwykły katar mógł go zabić. Od państwa dostał rentę na trzy lata – 700 złotych. Powiedział, że chce pomagać. Jeździ na spotkania z młodzieżą, na których krzewi ideę transplantologii. Nadaje się do tego – mówi, że to ze względu na pracę w telewizji. Myślał o wydaniu książki, która miałaby dawać siłę innym. Gdy zachodzi taka potrzeba, interweniuje w różnych przypadkach. – Ostatnio jakiś chłopak miał osobiste problemy i nie chciał brać leków. A musimy robić to codziennie, do końca życia.

– Trochę sam przeżyłem, ale jeszcze więcej napatrzyłem się na różne historie. To uczy pokory. Uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie mam żadnych problemów w życiu. Większość z was też ich nie ma. Wydaje wam się, że np. brak kasy to jakaś przeszkoda. Nieprawda. Ktoś nie może grać w piłkę przez diagnozę? OK, ale może robić tysiąc innych rzeczy i być w tym zajebisty. Ja zmieniłem podejście do życia. Taki przykład – wiem, że moi piłkarze się ze mnie śmieją, mówią: ty to jesteś fenomen! Dlaczego? Dostajemy – za przeproszeniem – w pizdę 9-2, a ja szukam pozytywów! Proste: nie było dwucyfrówki, bramkarz może się cieszyć. Poza tym to był taki mecz, że my dwie setki spartolone, oni dwa gole. Dalej to samo – my dwie setki, oni dwa gole. Tak nam się fajnie grało, że to 9-2 można przeżyć.

*

No właśnie – trenerka. Arek jest najprawdopodobniej pierwszym trenerem w Polsce – a może i na całym świecie – który zrobił licencję już po przeszczepie serca. Skąd ten niecodzienny pomysł?

– Ciągle szukam nowego pomysłu na siebie. Jeszcze jako dziennikarz podglądałem pracę w Górniku trenera Adama Nawałki i Bogdana Zająca. Pewnego razu po konferencji rozmawiałem z tym drugim i zapytałem się, co muszę zrobić, jeśli chciałbym zostać trenerem. Wszystko mi dokładnie wytłumaczył. Korciło mnie, ale dowiedziałem się i odłożyłem tę wiedzę na półkę.

Jakiś czas po przeszczepie Arek zobaczył ogłoszenie jednego ze znajomych, który szukał trenera dzieciaków. Siedział w domu, miał dużo wolnego czasu. A można było zarobić. Nie oburza się, gdy rozmawiamy o tym, że chodziło o 400 złotych, czyli nie do końca poważne pieniądze. – Patrząc na to co robisz, to jest normalna kasa. Ja wiem, że przyjęło się mówić, że w Polsce trenerzy młodzieży zarabiają zbyt marnie, ale nie przesadzajmy. Przyjeżdżasz trzy razy w tygodniu, by zrobić dzieciakom trening po półtorej godziny. Sama przyjemność. Nie lubię takiego gadania, że to ciulata robota.

– Napisałem do tego kolegi – co muszę zrobić? To, to i to. Robię! Tak, lekarz mi pozwolił. Wylądowałem w Śląskim Związku Piłki Nożnej. Uzbierałem pieniądze, zapłaciłem 1500 złotych i zrobiłem UEFA C. Prawda jest taka, że zbyt wiele nowych rzeczy się nie dowiedziałem. Ale np. Darek Gęsior fajnie to prowadził, a syn Jana Kowalskiego z Gwarka pokazał kilka takich ćwiczeń, których też ciągle używam w swojej pracy. Kurs trwał chyba z pół roku. Wciągnąłem się w to. W części teoretycznej trzeba było zrobić analizę wybranego meczu. Ludzie ściągali to z internetu, pytali się. Kurde, w czym problem? Nagrałem sobie Cracovia-Górnik, pościągałem nawet jakieś programy po niemiecku, na których mogłem zrobić analizę. Wyszło 40-50 stron. Prowadzący był w lekkim szoku, chodziło przecież tylko o jakąś podkładkę pod zaliczenie. Miałem czas, to zrobiłem. Na części praktycznej też nie odstawałem, choć byli tam przecież czynni piłkarze.

Okazało się, że w Zabrzu nie jest łatwo znaleźć trenera z licencją. Do Arka z prośbą o pomoc zgłosił się kolega, który grał w Walce Makoszowy. Brak doświadczenia nie był przeszkodą. Negocjacje przebiegły błyskawicznie. – To jest A-klasa. Kasy nie ma, więc jedyne, co mogli mi zaproponować to to, że po każdym meczu będę mógł się napić. Zawsze będzie impreza. W moim przypadku to raczej ciężko, ale i tak się zgodziłem.

Spodobało mu się od razu. Twierdzi, że takiego doświadczenia nie zebrałby nigdzie indziej. Na jednym treningu ma pięciu piłkarzy, na drugim – dziesięciu, na kolejnym – dwudziestu dwóch. Czyli na nudę nie narzeka. Nie dziwi się, bo to hobbyści. Niektórzy zdaniem Arka mają papiery na nieco większe granie, ale wolą Walkę, bo traktują to jako rozrywkę.

Problemy? Brak pieniędzy – to oczywiste. Ale są też inne. – Wchodząc do szatni nie miałem takiego autorytetu. Ciężko o niego w momencie, w którym jesteś dla kogoś kolegą albo kolegą kolegi. Może też przez brak doświadczenia, ciężko mi przekazać dokładnie to, co bym chciał. Ile było śmiania, jak rozrysowywałem coś na tablicy jak Gmoch! W A-klasie wystarczy przecież w zasadzie przyjąć piłkę, podać do najbliższego i potrafić zrobić zwód. Masz takich jedenastu, masz awans. Czasami się ze mnie śmieją, ale uważam, że to słuszne – niektóre treningi robię im jak dzieciom. Przyjmij-podaj. Niby łatwe, ale w meczach później nie funkcjonuje.

– Największy szacunek mam do tych najstarszych. 39 lat, piątka dzieci, a taki potrafi napisać: trenerze, nie mogłem był na treningach, czy mogę przyjść na mecz? Czterdziestoletni faceci! Dla mnie to świetna sprawa.

Ale nie tylko to daje Arkowi satysfakcję. – Czasami uda się coś zauważyć, coś zrobić. W jednym z moich pierwszych meczów wyszliśmy trójką w obronie, gdzie nikt nie gra u nas takim systemem. Wyszliśmy i wygraliśmy! Innym razem zauważyłem, że u przeciwników na prawej stronie obrony gra kompletny ogórek, a ja po drugiej stronie miałem skrzydłowego ze zwodem. Przestawiłem go, pierwsza akcja, wejście w pole karne – gol. Małe rzeczy, ale naprawdę cieszą. Nawet w tej A-klasie można coś zrobić.

Początek pracy trenerskiej Arka był całkiem imponujący. Jego drużyna nazbierała trochę punktów, poszczycić mógł się też tym, że nie przegrał żadnego meczu z zabrzańskimi ekipami. Z czasem trochę siadło. – Już drugi miesiąc podaję się do dymisji, ale nie ma ludzi z licencją. Doświadczenie bezcenne, ale chyba przerzucę się na trenowanie dzieci. Ich będę mógł czegoś nauczyć.

*

– Najbardziej to podziwiam moją żonę. Ona od początku wiedziała, że wszystko jakoś się ułoży. A można było ze mną dostać do głowy. Teraz też zresztą jest podobnie. Piątek, godzina 18, Ekstraklasa. O 20.30 następny mecz. Sobota, niedziela – to samo. Tylko słyszę: ile możesz tych meczów oglądać? No mogę, bo to uwielbiam. Możemy się kłócić, ale dla mnie nie ma lepszej ligi do oglądania niż Ekstraklasa! Na całe szczęście żonę mam nie tylko piękną, ale też mądrą. Taki przykład – jadę gdzieś autobusem i czytam, że Michał Probierz przymierzany jest do Górnika. Dzwonię do żony i mówię jej o tym. Nie zapytała, dlaczego musiałem się podzielić z nią tą informacją, nie powiedziała też, że nic ją to nie obchodzi. Rzuciła tylko: tak, to by tłumaczyło dlaczego ciągle tego Żurka trzymają!

Poruszanie przy Arku tematu Górnika to pułapka. Nie róbcie tego szczególnie wtedy, gdy gdzieś się śpieszycie. Zna klub doskonale, przez pracę dziennikarza – również od tej strony, która jest niedostępna dla zwykłych kibiców. Przekonuje na przykład, że nie ma nic złego w tym, że klub ciągle jest na miejskim garnuszku, bo bez tego wylądowałby obok Polonii Bytom i Ruchu Radzionków. Albo że rozumie kibiców, którzy mówią, że piłkarze nie są godni koszulek tego klubu. No bo bardzo wielu jego zdaniem naprawdę nie jest.

– Jeden spadek już przeżyłem – byłem na stadionie w młynie, płakałem, ale jakiś kark z rzędu przede mną podał mi chusteczkę i powiedział, że będzie dobrze. Ten spadek też jakoś przeżyję. Ale zbytnio nie łudzę się, że czegoś nas nauczy.

Jakie ma marzenia? W programie telewizyjnym powiedział kiedyś, że chciałby zabrać syna na mecz Górnika i nauczyć go grać w piłkę. Zrobi to. Jeśli chodzi o życie zawodowe – widać, że ma już jakiś plan, ale nie chce nic zdradzić, chyba boi się zapeszyć. Może chodzić o powrót do dziennikarstwa. Marzenia trenerskie? – Chyba jestem pierwszym trenerem po przeszczepie serca, ale nie mam wielkich ambicji, żeby to ciągnąć. No i pieniądze są przeszkodą, bo kolejny kurs trochę kosztuje. Ciężko traktować to jako sposób na życie w momencie, gdy trzeba utrzymać rodzinę. Może jak się ogarnę ze wszystkim, to jeszcze o tym pomyślę. No, chyba że Michał Probierz jednak kiedyś wyląduje w tym Górniku i coś mi zaproponuje, będę mógł się od niego uczyć. W ogóle bym się nie bał! Niemożliwe? Nie mów tak. Co najwyżej mało prawdopodobne. Te wszystkie hasła o tym, że „niemożliwe nie istnieje” i „wszystko się może zdarzyć”, wcale nie są puste. Coś o tym wiem.

MATEUSZ ROKUSZEWSKI

Najnowsze

Skoki

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...