Reklama

Największy modniś? Michał Probierz! Miał ksywkę „Dżolo”

redakcja

Autor:redakcja

12 maja 2016, 16:50 • 14 min czytania 0 komentarzy

Dlaczego nigdy nie wyjechał na Zachód, mimo że miał oferty praktycznie z każdej poważnej ligi europejskiej? Czemu miał opór, by wśród najgorszych trenerów uwzględniać Marka Wleciałowskiego? Ilu znał zawodników, którzy w sezonie nigdy nie napili się piwa? W najnowszym odcinku „Ale to już było” legenda Ruchu Chorzów, Mariusz Śrutwa.

Największy modniś? Michał Probierz! Miał ksywkę „Dżolo”

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?

Myślę, że nie ma osoby, która byłaby zadowolona ze wszystkiego. Kilka błędów człowiek popełnił. Czasami bardziej patrzył na dobro klubu niż na swoje. Jak przychodziło powołanie to w klubie mówili: „nie jedź, masz ważne mecze przed sobą”, a ja się słuchałem. Z drugiej strony oceniając moją karierę – nie można narzekać. Udało się parę rzeczy osiągnąć i utkwić w pamięci kibiców, a to bardzo ważne.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?

Puchar Polski, reprezentacja, tytuł króla strzelców.

Reklama

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?

Nie udało się zdobyć mistrzostwa Polski i nad tym ubolewam. Szczególnie, że po czasie wyszło, co się działo wtedy z polską piłką. Że korupcja jest – to wiedziałem. Ale że na taką skalę? Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z wielkości tego procederu. Niejednokrotnie mogliśmy walczyć w Ruchu o najwyższe cele. Zawsze mówiłem jasno i wyraźnie, kiedy miałem poczucie, że coś jest nie tak. Myślę, że jakby to zliczyć, to są grube dziesiątki tysięcy kar za komentarze po meczach. Ale nie miałem pojęcia, że aż tyle osób było w to zaangażowanych. Jest niedosyt, że takie czyny nie dały szansy na odniesienie sukcesu, który choćby i w takich chwilach jak ta rozmowa można byłoby przypomnieć.

Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?

Poza Anglią chciały mnie wszystkie ligi. Włochy, Hiszpania, Portugalia, Niemcy, Szwajcaria, Francja… Nie były to rzecz jasna kluby pokroju Realu czy Barcelony, ale te  z najwyższych klas rozgrywkowych. Zawsze uważałem, że jest mi dobrze w Polsce, gram w klubie, w którym chcę grać. Pieniądze na starcie byłyby dużo większe. W Polsce zarabiało się wtedy przyzwoicie, ale nie aż tak dobrze jak teraz. A już ta dysproporcja w zarobkach pomiędzy ligami na pewno była dużo większa. Ale cieszę się z tego, co tu osiągnąłem i jaki mam szacunek tu na Śląsku. Poza tym miałem i mam tu zakład kominiarski. Odziedziczyłem go po rodzicach, mama umarła z dnia na dzień. Poszedłem spać i rano obudziłem się już innym człowiekiem. Z szacunku dla ich pracy – trzeba było to wszystko ogarnąć.

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?

Nie odpowiem panu na to pytanie. Grałem z dużą liczbą dobrych zawodników i nie chcę, żeby ktoś poczuł się urażony.

Reklama

Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?

Pamiętam, że bardzo trudne potyczki miałem z Igorem Sypniewskim. Kiedy stawaliśmy naprzeciwko, wióry leciały. Gdyby nie sędzia – czasem byśmy się i pobili. Na boisku był wzorem do naśladowania dla napastników. Z czasem zaczęliśmy się tak szanować, że gdybyśmy się dziś spotkali, pewnie nikt nie miałby do nikogo pretensji.

Najlepszy trener, który pana trenował?

W większości pracowałem z bardzo dobrymi trenerami i – co ciekawe – zwykle mieli oni podobny styl. Nie miałem zamordystów, którzy uważali, że ilość znaczy jakość, a w naszej lidze było wtedy takich dużo. To byli szkoleniowcy, którzy z zawodnikiem rozmawiali, traktowali go jako partnera, jako osobę, której trzeba pomóc. Zawsze najbardziej szanowałem i podziwiałem Oresta Lenczyka. Ogromna charyzma, a ją chyba najtrudniej osiągnąć. Nie zapomnę, jak grałem kiedyś przeciwko niemu. Potrafił wejść do naszej szatni i życzyć, żebyśmy zeszli z boiska zdrowi. Trudno było nam życzyć zwycięstwa, ale mało który trener się na to zdobędzie.

Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?

Ci, przez których spadałem z ligi. Może to nie najgorszy trener, ale zawsze się śmiałem z mojego kolegi, Albina Wiry, że zabrał nam dwa-trzy lata życia. Kiedy pojechaliśmy na obóz to gospodarze obiektu wyrzucali nas z bieżni. Bali się, że ją zarżniemy od biegania (śmiech). Boisko z piłkami ładnie stało i czekało, ale chyba nie na nas. Spadliśmy z ligi, ale do dziś jesteśmy kolegami. Taką miał wizję i ona się nie sprawdziła. Tak samo jak trener Kubicki z Legii. Miał podobne metody i drużyna, która powinna zdobywać mistrzostwo, była tak przygotowana do sezonu, że ledwo biegała po boisku. Natomiast też nie powiem, że to zły trener, bo wyciągnął wnioski, zweryfikował swoje podejście i dziś być może to całkiem dobry fachowiec.

Powinienem wymienić tutaj Marka Wleciałowskiego, ale pytał pan o trenerów, a ja go nie uważam za trenera. Jeżeli człowiek nie potrafi wyrazić swojego zdania w szatni, a robi to tylko w gabinetach prezesów, na dodatek ciągle kłamiąc – nie będę uważał go za trenera. On w szatni prawie w ogóle się nie odzywał, a jeśli już to bez składu. Cała drużyna siedziała po jego wywodach i w zasadzie nie wiedziała, o czym one były. Zbesztać potrafił tylko Bogu ducha winnych masażystów, którzy przecież mieli marginalny wpływ na wyniki.

Nie ma chyba osoby, która grała z nim w jednej drużynie i nie pomagała mu wtedy, kiedy potrzebował pomocy. A on? Jako trener nikomu nie pomógł. Przeszkadzał. Mówił poza szatnią o jakichś rzeczach, które nigdy się nie wydarzyły. Pozwalał na coś a potem mówił, że nic takiego nie miało miejsca i wnioskował o ukaranie zawodnika.

– Ale przecież tydzień temu nam pozwalałeś!

A on nie odpowiadał. No to mężczyzna się tak nie zachowuje.

Pamiętam taki epizod z jego początków kariery, kiedy byliśmy asystentami Oresta Lenczyka. Trener podał się do dymisji. Uznałem, że skoro pierwszy trener rezygnuje, drugi też powinien. Przecież tworzymy zespół, jeśli coś nie idzie to wszyscy trenerzy są winni. A Wleciałowski tego nie zrobił, bo uważał, że wszystko jest w porządku. Nie szanuję takich ludzi. Ale nie tylko ja. Jak przyjeżdżał na Ruch, to zakładali się, że kto mu poda rękę, płaci karę.

Drużyna sama ustalała taktykę na większość spotkań. Pamiętam przełomowy mecz na Górniku Polkowice. Nasze miejsce w tabeli nie było dobre. Ustaliliśmy, że gramy po swojemu. Udało nam się strzelić bramkę sześć-siedem minut przed końcem meczu. Jeśli dotrze pan do archiwów, może pan zobaczyć, że Michał Pulkowski ciesząc się pobiegł w stronę ławki rezerwowych, ale minął trenera i zaczął cieszyć się z rezerwowymi. Już nawet nie mówię o tym, co wyczyniał, żeby odebrać mi opaskę kapitana. Jak okazało się, że w wyborach drużyna wskazała mnie, nigdy nie ujawnił wyników. Chciał mianować kapitanem Grzesia Bonka, ale on na forum wielokrotnie odmawiał. Mówił, że nie i koniec. To posadził go na ławce. Żenada.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz? 

Kiedyś były inne czasy. Nie było możliwości, żeby ktoś się przyznał. Teraz tolerancja – może jeszcze nie w szatni piłkarskiej – jest większa. A czy była taka osoba? Różne plotki chodziły, ale że tak powiem nikt nikogo za rękę nie złapał (śmiech).

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy?

Non stop coś się działo. Pewnie taki, że wracałem z meczu z jakimś ciężarkiem w torbie albo bez butów. Mnie tych topowych żartów nie robiono, bo zawsze był przede mną respekt w szatni. Ale to też nie tak, że byłem jakąś świętą krową.

Najlepszy żart, który wykręcił pan?

Młodzi przyszli do szatni i ciągle wypytywali, kiedy będą pieniądze. Zrobiliśmy szybką zrzutkę i daliśmy kierownikowi drużyny koperty, to miały być apanaże za wygrany mecz sparingowy z Panathinaikosem. Część dostała normalne wynagrodzenie, a część po jeden-dwa euro. Pierwsze, co zrobili, to polecieli do trenera i nakręcili aferę. Ale nauczyliśmy ich, że nie pieniądze są najważniejsze.

Z takich ostrzejszych rzeczy, jeden z zawodników, który publiczne wypowiedział się, że powinien grać w reprezentacji, na spotkanie z GKS-em Katowice wyszedł z orłem na koszulce, bo mu go doszyliśmy. Innemu wysłaliśmy faksem podrobione powołanie. Najlepsze, że on na to zgrupowanie pojechał. Chciał nas pozabijać, ale szatnia szybko znalazła sobie nową ofiarę. W Ruchu panował świetny klimat, potrafiliśmy także sami reagować na różne sytuacje. Do tego stopnia, że kiedyś jeden z trenerów dostał butem w szatni. Ktoś rzucił, ktoś się odsunął, oberwał trener. Stał przy tablicy i zupełnie nie chciał nawet zabierać głosu. Mecz ostatecznie wygraliśmy.

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?

Już podczas kariery nakreśliłem sobie kierunek, czyli prowadzenie różnych działalności gospodarczych. Chcę dojść do takiego momentu, że już nic nie będę musiał w życiu robić. Po okresie, kiedy grałem, nie pozwoliłem sobie na to, by publicznie mówić, czym się zajmuję. Polska jest specyficznym krajem. Ludzie zamiast doceniać, że ktoś coś robi, wolą ubliżać i zazdrościć. Widać to nawet po mentalności krajów zachodnich, choćby po tym jak się podchodzi do człowieka, który na ulicy czegoś szuka. Musimy się jeszcze długo uczyć kultury po epoce komunizmu.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?

Nic. Po pierwszej premii cieszyłem się, że mam pieniądze. Chciałem pokazać mojej śp. mamie, że potrafię na siebie zarobić.

Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?

Nakupiłem trochę nieruchomości. Część z nich posiadam do dzisiaj. Niektóre z nich przynoszą dochody, niektóre nie. Sztuką jest teraz, żeby te nieprzynoszące dochodów spieniężyć.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?

Zaskoczę pana – nigdy nie byłem w kasynie. Ale znam takich, którzy taksówką jechali do kasyna na drugi koniec Polski.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?

Po zdobyciu Pucharu Polski. Cała impreza zaczęła się w autobusie. Wszyscy pili szampana i piwo, śpiewali, ale nie zapomnę śp. trenera Wyrobka, który w tym szalejącym autokarze wyjął sobie krzyżówki. Każdy bawi się na swój sposób (śmiech). Świetny człowiek, ale chyba za miękki na trenera i dlatego nie osiągnął tyle, ile powinien.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?

Z którymś z napastników. Ale to dlatego, żeby się porównać, czy dużo mi do nich brakuje. Albo czy im do mnie. Jeśli mam wybrać jednego, niech będzie Stępiński.

Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?

Z tym, z którym już pracowałem, czyli z Waldemarem Fornalikiem. Potrafi przygotować zespół, jego filozofia na pewno by mi odpowiadała. Czemu nie wyszło mu w reprezentacji? Dobrał sobie złych współpracowników. Wziął samych spokojnych – Wleciałowskiego i pseudoczłowieka od przygotowania fizycznego (Leszka Dyję – red.), z którym niestety pracuje w Ruchu dalej. Nie potrafili w odpowiednim momencie wpłynąć motywująco na drużynę. A wiadomo, że reprezentacja to głównie motywacja. Gdyby dobrał sobie jakiegoś porywczego pistoleta, byłby selekcjonerem do dziś.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?

Każdy kończący piłkarz mówi zawsze to samo – że jest gorzej. Za moich czasów mówili tak starsi piłkarze, teraz mówię ja. Dużo mniej jest zespołów, które mają w swoich szeregach gwiazdy czy piłkarzy z charyzmą. Kibice często nie są w stanie powiedzieć, kto w danej drużynie w ogóle gra. Na przykładzie samego Śląska – w każdej drużynie było po kilku reprezentantów Polski. Teraz? Na palach ręki można ich policzyć. Nawiązywaliśmy równą walkę w pucharach w meczach z każdą drużyną. A teraz odpadamy z Cypryjczykami.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?

Piłka z podpisami wszystkich członków klubu, między innymi śp. Zbigniewa Religi, którą podarował mi… Górnik Zabrze. W tytule było napisane: Dla Mariusza Śrutwy za sportową postawę na boisku. Ja sobie to bardzo cenię, bo możemy na boisku toczyć wojny – a wtedy to były prawdziwe wojny, nie było derbów bez złamanego nosa – ale musimy się jako przeciwnicy wzajemnie szanować.

Pierwszy samochód?

Odziedziczony duży fiat.

Najlepszy samochód?

Każdy następny. Teraz mam Opla Insignię w bogatej i szybkiej wersji.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć? 

Tego było tyle, że nie pamiętam. Na szczęście cały czas się o mnie pisze, wciąż niektórzy pytają mnie o komentarz. Mimo że nie pracuje przy piłce, nie wypadłem poza nawias. I to bardzo fajne, bo świadczy o tym, że mam coś do powiedzenia.

Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?

Kolejne zaskoczenie: nie grałem w karty. Odpoczynek i rozmowy.

Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?

Ja lubię wszystko, co związane z rockiem i nawet tym mocniejszym. Dla odmiany mój wieloletni kolega Krzysiu Bizacki lubił disco polo. Zawsze były tarcia. Jak mnie nie było to leciało disco polo, jak wchodziłem to wyłączałem i na odwrót (śmiech). Ale to w ramach żartów, bo to nie przeszkadzało nam, żeby jeździć razem na wakacje.

Ulubiony komentator?

Bardzo cenię Jacka Laskowsiego.

Ulubiony ekspert?

Grzegorz Mielcarski. Umie dobrze analizować.

Najważniejsza ze zdobytych bramek?

Ta w finale Pucharu Polski na Stadionie Śląskim, głównie ze względu na to, co działo się wtedy w moim życiu prywatnym. Zdobyłem bramkę, a tydzień wcześniej zmarła mi mama.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?

Tomasz Szuflita. Dużo rzeczy wspólnie zrobiliśmy, a jeszcze więcej on w pojedynkę. Potrafił chodzić po supermarkecie i podrzucać ludziom różne produkty do koszyków albo zjeżdżać na sankach po schodach. Już nie mówiąc o tym, że kiedyś na obozie wracał wcześnie rano i w drzwiach spotkał się z jednym trenerów. Ten się go pyta, gdzie był, a Tomek:

– Ja? W kościele!

Zresztą miał swój śpiewnik i po meczach otwieraliśmy go i śpiewaliśmy. Co ciekawe, podłączał się nawet Orest Lenczyk, który uchodzi raczej za poważnego człowieka.

Największy pantoflarz?

Nie wiem, chyba nie było takich. W szatni są raczej mocne charaktery.

Najlepszy podrywacz?

Nie odpowiem na to pytanie, bo narobiłbym trochę problemów. Dlatego nigdy nie napiszę książki.

Największy modniś?

Na pewno Robert Górski. O, jeszcze Michał Probierz. Często ubierał się bardzo ekstrawagancko, czego nigdy nie przeoczyła starszyzna. Pewnie się Michał nieźle ubawi jak sobie przypomni wszystkie te żarty, które rada drużyny robiła. Zdradzę tylko, że miał ksywkę „Dżolo”.

Najlepszy prezes?

Ja tych prezesów nie miałem dużo, bo trzech w Ruchu i jednego w Legii, prezesa Pietruszkę, który był bardzo skuteczny. Jak porównam ówczesny Ruch z dzisiejszym to dochodzę do wniosku, że prezes Rogala był złotym człowiekiem. Utrzymywał jakoś ten budżet, płacił cztery razy w roku, ale jednak nie pogrążył klubu na 50 milionów. To bardzo inteligentny człowiek, zawsze umiał znaleźć takie wytłumaczenie, że szatnia to kupowała. Mówił na przykład, że przy handlu węglem klub miał otrzymać prowizję za pośrednictwo, ale jej nie otrzymał, bo było kilka dni mroźnych i kalorie z węgla uciekły. Dlatego pensji póki co nie będzie. Albo kiedy miał przyjść sprzęt do klubu od włoskiego producenta, Diadory, objaśniał, że niestety powódź zalała całą fabrykę i sprzętu nie ma. Po zwycięstwie w Pucharze Polski z kolei stwierdził, że nasza premia jest dokładnie taka, jaka miała być, ale źle zrozumieliśmy, bo to była kwota, jaką dostaniemy od początku rozgrywek za wszystkie spotkania, czyli za sam mecz finałowy zostało już bardzo niewiele. Mógłbym rzucać takimi wykrętami jak z rękawa. Sami się już po czasie z tego śmialiśmy.

Najgorszy prezes?

Nie miałem ich dużo, żadnego nie traktuję jako złego prezesa.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?

W sprawach kontraktowych nigdy nie byłem zawodnikiem, który biegał po sądach. Do dziś mam pokaźną sumę do odzyskania. A w zasadzie już nie do odzyskania. Parę osób – mam wrażenie – kompletnie tego nie docenia.

Sytuacja finansowa Ruchu tak wygląda, bo klub od lat jest źle zarządzany. Teraz bawią mnie wypowiedzi o przeinwestowaniu w sezonie, kiedy byli wicemistrzami Polski. Przecież ja doskonale wiem, że takie pożyczki były już wcześniej zaciągane i jako udziałowiec się z tym kompletnie nie zgadzałem.

Całowanie herbu – zdarzyło się? 

Trudno mi powiedzieć. Ale na pewno zawsze na opasce kapitańskiej przyszywałem herb. Zauważyłem ostatnio, że dziś piłkarze też tak postępują.

Alkohol w sezonie?

Pewnie, że się zdarzało. Po meczach trenerzy pozwalali wypić piwo lub dwa i to nie było tak, że nikt z tego pozwolenia nie korzystał. Na pewno nie zdarzyło się tak, żebym kiedyś w sezonie był pijany. Tak na marginesie, znałem tylko jednego zawodnika, który w sezonie nigdy nie napił się piwa. Obecny prezes KS Myszków, Tadek Bartnik. Ale to zawsze był profesjonalista. Kiedy przyjeżdżały do nas na prelekcję firmy sprzedające suplementację, okazywało się, że Tadek wiedział więcej niż ci, którzy prowadzili wykład. Wyjeżdżali mądrzejsi, bo Tadziu ich nauczył co trzeba i jak trzeba. Na mecz zawsze stosował różne odżywki, napoje, wszystko było przystosowane do określonej godziny. Nie zapomnę, jak Grzesiu Bonk przez przypadek wypił mu cały bidon. Zawsze stawiał te bidony w widocznym miejscu, żeby nikt mu nie wypił. Po tej akcji pobiegł do chłopaka podającego piłki, bo był przekonany, że to on (śmiech). Potem Tadek stracił moc na mecz.

Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?

Było bieganie po górach, ale poza dwoma trenerami, których wymieniłem, raczej było to bieganie mądre. Generalnie rzadko spotykałem się z podejściem „wczoraj biegaliście dwie godziny, to dziś pobiegajcie trzy, to wam pomoże”.

Najgroźniejsza kontuzja?

Złamana ręka, staw skokowy. Na szczęście tych kontuzji miałem bardzo miało. Teraz jako old-boy musiałem zrobić łękotkę, więc najgroźniejszą kontuzję miałem po zakończeniu kariery. Ale to też nie jest przypadek. To zasługa tego, że jako dziecko miałem WF z prawdziwego zdarzenia, a potem trafiałem na trenerów, którzy preferowali trening ogólnorozwojowy. U trenera Wielkoszyńskiego rzucałem kulą, biegałem przez płotki – dla większości trenerów było to wtedy nieporozumieniem, a teraz pewnie to wykorzystują. Nawet widziałem ostatnio obóz Manchesteru United, który miał do dyspozycji ring bokserski. Ta wszechstronność jest bardzo potrzebna.

Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?

Poziomu sędziowania. Jest normalniej. Do tego wspaniałych stadionów, większej publiczności, otoczki. Ja zawsze mobilizowałem się na wielkie mecze. Kiedy miałem grać na stadionie – oczywiście nikomu nie ubliżając – Odry Wodzisław w samo południe przy zapachu kiełbasek, ciężko mi się było zmobilizować. Dziś to nie do pomyślenia.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...