Reklama

Corvetta, torba z cegłami i pieprz z przemytu. Wspomnienia Banasia

redakcja

Autor:redakcja

05 maja 2016, 12:57 • 10 min czytania 0 komentarzy

– Raz byliśmy na meczu reprezentacji w Albanii. Tam nie można było kompletnie, ale to kompletnie nic kupić. Poszliśmy jednak na miasto z chłopakami, zapakowaliśmy poduszkę w papier, przychodzimy do Janka Gomoli i mówimy: „co ty Jasiu, tak tu siedzisz, a myśmy zakupy zrobili, torby przynieśliśmy!”. „Tak?! Gdzie to jest?!”. I tak go wypuściliśmy, latał po tym mieście parę godzin – wspomina w naszym cyklu „Ale to już było” Jan Banaś, swego czasu postrach ligowych bramkarzy i 31-krotny reprezentant Polski.

Corvetta, torba z cegłami i pieprz z przemytu. Wspomnienia Banasia

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?

Oj, duży niedosyt. Niestety, tak to życie się ułożyło nieciekawie dla mnie, że uciekły dwie największe imprezy – igrzyska olimpijskie, mistrzostwa świata. Przez niefortunny pobyt u ojca w Niemczech, tę ucieczkę do Niemiec w 1966 roku, straciłem dwa najważniejsze lata z tej mojej reprezentacyjnej kariery – imprezy z 1972 i 1974.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?

Marzyła się gra w reprezentacji. Do tego występowałem w Górniku Zabrze, grałem w finale Pucharu Zdobywców Pucharów z Manchesterem City. Również zdobycie z Polonią Bytom Pucharu Ameryki, to były ciekawsze momenty.

Reklama

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?

To, o czym mówiłem przy pierwszym pytaniu – gra w reprezentacji na tych wielkich turniejach. O olimpiadzie, mistrzostwach świata, które są dla piłkarza najważniejsze, a na które ja się po prostu nie załapałem przez wyjazd do Niemiec. Władze komunistyczne nie pozwalały mi wyjeżdżać do Niemiec, a tam odbywały się i mistrzostwa, i igrzyska.

Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?

W naszych czasach nie było mowy o jakichś transferach, więc nie było takiego.

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?

Sporo tych dobrych było. Ernest Pohl w reprezentacji, Włodek Lubański w Górniku Zabrze… Bardzo dobrym piłkarzem był Liberda z Polonii Bytom.

Reklama

Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?

Garrincha, brazylijski prawoskrzydłowy, mój idol. Czym się wyróżniał? Najłatwiej powiedzieć, że wszystkim. Świetny piłkarz. Wszystko, co robił, było dobre. On był w tym okresie, gdy z nimi graliśmy, lepszy od Pelego. Przegraliśmy na Maracanie 2:1, Garrincha strzelił bramkę, 170 tysięcy ludzi – cały mecz to było wielkie wydarzenie.

Najlepszy trener, który pana trenował?

Chyba najlepszym był Geza Kalocsay w Górniku Zabrze, przy nim pracowaliśmy bardzo, bardzo dużo nad taktyką. Nie tylko żeby coś rozrysować, ale zaczęliśmy ćwiczyć stałe fragmenty gry, co było kompletną nowością. To był raczej spokojny człowiek, umiał wszystko dokładnie wytłumaczyć, ale też złapać kontakt, podejść do zawodnika. Inny Węgier, Szusza też był świetny.

Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?

Nie ma najgorszych trenerów (śmiech). Każdy się stara jak może, a ocenia się ich przez to, jaki okres akurat przyjdzie dla drużyny.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?

Przedziwne pytanie, każdemu je zadajecie? Ale nie, nie było takich.

Najlepsze żarty, jakie wykręcało się w szatni?

Ach, to był taki czas, że było pełno takich żartownisiów! Co trening to coś nowego wymyślaliśmy. Na tym polega też atmosfera w drużynie. Wszyscy się starali żartować. Mieliśmy takiego bramkarza, Janka Gomolę, któremu po treningu pakowaliśmy dwie cegły do torby, a to był tak silny chłop, że nawet tego nie poczuł. Targał to aż do Ustronia, a na następnych zajęciach myśmy go zawsze potem pytali: jak tam, wybudowałeś już coś? Albo jak raz byliśmy na meczu reprezentacji w Albanii. Tam nie można było kompletnie, ale to kompletnie nic kupić. Ale poszliśmy na miasto z chłopakami, zapakowaliśmy poduszkę w papier, przychodzimy do niego i mówimy: „co ty Jasiu, tak tu siedzisz, a myśmy zakupy zrobili, torby przynieśliśmy!”, „Tak?! Gdzie to jest?!”. I tak go wypuściliśmy, latał po tym mieście parę godzin. Wesoły chłopak.

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?

Cały czas moją pasją była tylko piłka. We Francji trenowałem drugoligowe zespoły, ale później złapały mnie kontuzje, trzy razy byłem operowany, miałem endoprotezy. To wykluczało trenowanie jakiegokolwiek zespołu, bo w tym zawodzie trzeba biegać, a ja niestety już nie umiem. W Gwarku, w Piekarach Śląskich pracowałem z młodzieżą, ale to już nie ten poziom.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?

Co to były za premie, myśmy grali za grosze przecież. Podczas pierwszego wyjazdu z juniorami za granicę do Rumunii, takim zakupem było kilo pieprzu na handel (śmiech). Wtedy w Polsce pieprzu za bardzo nie było, zresztą… niczego nie było. Więcej zarabialiśmy właśnie na tym pseudoprzemycie niż na premiach meczowych. Ba, tak było nawet, gdy graliśmy w finale Pucharu Zdobywców Pucharów.

Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?

Na pewno ten mój słynny Ford Mustang. Kochałem się w samochodach sportowych, a skoro się nadarzyła taka okazja żeby go kupić… Ciężko było nazbierać tyle pieniążków. Jakoś się udało.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?

Nie no, taki wariat to ze mnie nie był. Poważniejsze sumy się nie zdarzały, ale w klubach jak najbardziej – się bywało. Wszystkie kawiarnie pełne, stoliki pozajmowane, ale bramkarze zawsze coś dla nas znaleźli. To były fajne czasy, mimo że nie było jakichś wielkich zarobków.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?

Bankiet to bankiet (śmiech). Ważny był wynik, a zabawa to już nieistotne gdzie. parę takich było w Katowicach, w „Silesii”, w hotelu „Katowice”. Ja generalnie nie piłem dużo, za wódką nie przepadałem, wolałem jakieś wino, szampan. Raczej te szlachetniejsze trunki.

Z którym piłkarzem z obecnych piłkarzy najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?

Z Lewandowskim oczywiście! Zresztą on gra z tym samym numerem co ja, z „9”. Teraz co prawda można wziąć jakieś „99”, kombinować, ale za moich czasów to były numery prawie że zastrzeżone, do 11.

Oddałby pan tę swoją „9” Lewandowskiemu?

Jakby był lepszy, to bym oddał (śmiech).

Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?

Oj teraz jest dużo tych młodych, ambitnych. Gdybym miał wybierać ze wszystkich, to wybrałbym Nawałkę.  Świetną pracę zrobił w Górniku, teraz zresztą mamy skalę porównawczą. Prawie ten sam zespół, a wyników nie ma wcale. Może się jeszcze jakoś pozbierają i utrzymają.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?

Ciężko to porównywać, całkiem inna piłka. Teraz gra zrobiła się bardziej brutalna, atletyczna. Są drużyny, które grają dobrze piłką, ale my zawsze w Polonii czy Górniku mieliśmy takie założenie. Gramy piłką, szanujemy piłkę, nie wybijamy na pałę, staramy się technicznie rozgrywać każdy mecz i fajnie nam to wychodziło.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?

Koszulka Garrinchy z meczu Polska – Brazylia, z Maracany. Tego się nie da kupić, to trzeba przeżyć.

Pierwszy samochód?

Fiat 850 Coupe Sport, włoski fiacik, zbierałem na niego dosyć długo, grając w Polonii.

Najlepszy samochód? Ten Ford Mustang?

Nie, miałem jeszcze lepszy. W Meksyku Corvettę Stingray. Paliła osiemnaście litrów na sto, ale tam na szczęście benzyna była bardzo tania, można było jeździć. Na nasze dzisiejsze warunki to można by było zbankrutować przy takim spalaniu.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?  

Nie, raczej nie.

A film o sobie już pan widział?

Nie, dopiero wybieram się na premierę we wrześniu w Warszawie, wiem że już parę osób go widziało, ale ja czekam na ten wrzesień.

Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?

Była ta piosenka Skaldów o Górniku, ale to nie w szatni, a dopiero jak wychodziliśmy na boisko to była puszczana.

Ulubiony komentator?

Kiedyś był jeden – Janek Ciszewski. Legenda, zresztą w swoich czasach nie miał żadnej konkurencji. Nie musiał się wysilać, ale był dobry, świetnie się znał na piłce. Ale jeśli mam być szczery, to teraz żaden mi się za bardzo nie podoba, może są jakieś pojedyncze wyjątki, ale zwykle jeszcze jeden nie skończy mówić, to już mu się drugi wcina. I to tak leci na okrągło, tak jakby to było w radiu, jakby człowiek tego nie widział. Niektórzy są nieźli, ale bez rewelacji.

Najważniejsza ze zdobytych bramek?

Był ten gol z Anglią, ale to był taki trochę przypadek, że wpadła. Ważniejsza była jednak chyba ta z Romą w Rzymie. Piękny stadion, pełen kibiców, gol na 1:0. Długo utrzymywaliśmy to 1:0, ostatecznie osiągnęliśmy remis, korzystny dla nas.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?

Świętej pamięci Skowronek. Bardzo fajny przyjaciel, szkoda że zginął w takich dziwnych okolicznościach. Autobusem siedmiu ich jechało, zasłonięte mieli z tyłu światła i tir się w nich wpakował. Taka śmierć. A to młody chłopak był, czterdzieści lat, a przy tym naprawdę fajny facet, kawalarz jakich mało. Czasem w hotelu nie mieliśmy co robić, to do Jasia Gomoli dzwonił z recepcji, udawaliśmy że to telewizja, Polskie Radio. I tak rozmawialiśmy z nim:

– Dzień dobry, pan Gomola?
– Tak, tak.
– Polskie Radio. Jak się pan czuje, panie Gomola?
– A dobrze, wie pan, przed meczem jestem.
– No a jak ze skocznością?
– A świetnie, świetnie!
– To wskocz pan na szafę!

I wszyscy w śmiech. A on taki podniecony, że to telewizja, że radio dzwoni. Oj, wypuszczaliśmy go strasznie. Jak w dziadka go goniliśmy, to cholera, co się nabiegał…

Największy pantoflarz?

Wie pan, życie prywatne to zawsze był temat zastrzeżony, więc ciężko mi się na ten temat wypowiadać.

Najlepszy podrywacz?

Stasiu Oślizło to był taki cwaniaczek. No, może nie cwaniaczek, ale dziewczyny lubił, nasz kapitan, jakby nie było.

Słyszałem, że pan też od kobiet nie stronił.

Trudno mi siebie tak oceniać… Ale było dobrze.

Największy modniś?

Wszyscy mieliśmy możliwości jadąc poza Polskę, żeby kupić sobie jakieś ciuchy. Każdy kombinował, jak mógł, ja też czy jakieś futro, czy koszulę kupowałem. A oprócz tego mieliśmy listy od całej rodziny, to nie było takie proste to wszystko zorganizować. Na szybko, 45 minut w Wiedniu przed finałem to kupowaliśmy, a jednak jakoś wszystko pasowało, i te rozmiary, i to wszystko co mieliśmy przywieźć.

Najlepszy prezes?

Eryk Wyra oczywiście. To był taki prezes, który wszystko załatwił. Jak uzgadniał mój transfer z Polonii do Zabrza, to mówił mi: „trudno żeby wungiel przegrał z wursztem”. Z „wursztem” czyli z kiełbasą, z Polonią. Oni mieli sponsora w rzeźni miejskiej. Żartował, ale było dużo w tym prawdy. Zygfryd Wawrzynek też był bardzo dobry, przyjaźnimy się do dziś, chodzi na wszystkie mecze.

Najgorszy prezes? 

W sumie nie miałem ich zbyt wielu, dlatego nie mogę powiedzieć, żeby któryś był taki najgorszy. Nie to co teraz, teraz to się oni zmieniają nawet nie co rok czy pół. Co miesiąc!

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?

Wszystko było regularnie, ale co z tego, skoro co to, cholera, były za pensje. Jeszcze musieliśmy po nie stać w kolejce z górnikami, jak zremisowaliśmy tylko jakiś mecz, to zaraz na nas wołali: „na dół z wami, do roboty!” Później już nam przywozili pieniążki do klubu, było mniej stresu.

Całowanie herbu – zdarzyło się?

Nie, to co się dzieje teraz, to uważam jest hipokryzja. Całują, potem odchodzą, całują inny. Mnie się to nigdy nie zdarzyło.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?

Spotykamy się czasem z „Zygą” Anczokiem, chodzimy razem na mecze.

Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?

Jedno i drugie. Wszyscy wtedy mówili, jakie ważne jest to przygotowanie kondycyjne, to bieganie w śniegu. Dobrze, że „Szołtys” (Zygfryd Szołtysik – red.) był taki mały, bo jak go brałem na plecy, to dawałem radę, nie było tak źle. Dziś widzę, że dźwigają jedną sztangę, dosyć dużą, a u nas Gorgoń łapał pięćdziesiąt kilo ot tak, hop! My z „Szołtysem” we dwójkę ją musieliśmy dźwigać. Jedna była w klubie, nie było wyboru. Ja to teraz odczuwam, odpokutowałem to tymi kontuzjami. To wszystko wychodzi później na starość, te obciążenia. One były takie, bo mówiono nam, że im więcej kilo weźmiesz, tym szybciej będziesz biegał. A to wszystko na odwrót! Zresztą z medycyną naszą też było na opak – tę samą operację łąkotki miałem w Polsce i we Francji. Tu wracałem do gry po pół roku, tam po trzech tygodniach…

Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?

Już kiedyś wspominałem – żałuję, że się czterdzieści lat później nie urodziłem. Fantastyczne warunki do gry, piękna oprawa, stadion, duże premie, podobno płacą im na czas, nie ma na co narzekać. Tylko grać i wygrywać.

Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...