Reklama

Waldemar Piątek: Trenerzy mówili, żebym dał jeszcze coś z wątroby…

redakcja

Autor:redakcja

12 kwietnia 2016, 10:09 • 12 min czytania 0 komentarzy

Żeby dobrze zrozumieć, jaki cios od losu dostał Waldemar Piątek, należy postawić się w jego sytuacji. Jesteś bramkarzem od zawsze. Stopniowo pokonujesz kolejne szczeble, od niewielkiej Dębicy, przez nieco większy – a na pewno wówczas większy piłkarsko – Ostrowiec Świętokrzyski, aż do dużego klubu, do Lecha Poznań. Zdobywasz Puchar i Superpuchar Polski. I nie, nie jako statysta – do dziś wspomina się jak w Pucharze w krytycznej sytuacji bronisz piszczelem, a w Superpucharze wyjmujesz dwie jedenastki. Do tego zaczynasz być powoływany do reprezentacji. Dla futbolu jesteś w stanie oddać wszystko – przed laty lekarz zabronił ci jakiegokolwiek grania w piłkę. A ty zacząłeś robić to zawodowo.

Waldemar Piątek: Trenerzy mówili, żebym dał jeszcze coś z wątroby…

I wtedy słyszysz wyrok. Musisz z miejsca pożegnać się z piłką, a na pięćdziesiąt procent (tak twierdzili lekarze) pożegnasz się także z tym światem.

Szok. Niedowierzanie. Załamanie. Waldemar Piątek w rozmowie z nami otwiera się i opowiada, że prawie zjechał z krzesła, kiedy to usłyszał. Poszedł się przebadać, bo na treningach nagle przestał nadążać. Zwykle w końcówkach dawał coś z wątroby, ale sytuacja się zmieniła, kiedy wątroba okazała się popsuta…

HCV. Wirus, który prowadzi do wirusowego zapalenia wątroby typu C. Określany jest jako cichy zabójca, bo jego objawy są zupełnie naturalne. Zmęczenie, bóle, mdłości – coś jak grypa lub zwyczajna niedyspozycja. Ten wywiad ma też cel profilaktyczny – szacuje się, że w Polsce z HCV miało kontakt około 700 tysięcy ludzi. O zarażeniu wie mniej niż 10% tej grupy.

Z Waldemarem Piątkiem spotkaliśmy się w jego rodzinnej Dębicy dokładnie tydzień po akcji „Piątka dla Piątka”, w ramach której Lech przeznaczył po pięć złotych z każdego biletu na kolejną terapię byłego zawodnika. Już teraz wiemy, że zebrana suma prawdopodobnie pokryje koszty leczenia.

Reklama

***

Bill Shankly powiedział kiedyś słowa, które do dziś są często cytowane: „Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś o wiele ważniejszego”. Głupi był, życia nie znał?

Jeżeli ktoś kocha piłkę i wie, że to jest jedyna rzecz, którą chce wykonywać w życiu – nic dziwnego, że tak do tego podchodzi. U mnie było tak samo. Piłka to pierwsza miłość, rozrywka, pasja, coś, przez co starasz się być lepszy, lepszy, lepszy… Nawet nie myślałem, żeby brać z nią rozwód, aż przyszła diagnoza. Bardzo długo biłem się z myślami. Dlaczego ja? Dlaczego akurat teraz? Było powołanie do reprezentacji, był Puchar, Superpuchar…

Moment na tę chorobę był rzeczywiście najgorszy z możliwych, o ile może być dobry moment na jakąkolwiek chorobę.

Nagle tracisz wszystko. Przez pierwsze trzy lata, tuż po tym jak usłyszałem diagnozę, obraziłem się na piłkę. Praktycznie w ogóle nie oglądałem meczów. W głowie miałem tylko jedno: powrót na boisko. Leczenie przyniosło skutek negatywny, ale człowiek ciągle żył nadzieją, że wyjdą nowe leki, nowe metody. Czas mijał, a ja wciąż czynnie nie uprawiałem sportu. Szukałem różnych sposobów. Jak ktoś napisał coś w internecie – od razu to sprawdzałem. Jeździłem do Warszawy do jakiegoś pana, który przykładał mi coś do głowy. Człowiek szuka ratunku wszędzie. W pewnym momencie powiedziałem stop – szkoda energii i pieniędzy.

Tak w ogóle – jak zdrowie?

Reklama

Jak widać wszystko w porządku. Poza jakimiś używkami czy większym wysiłkiem funkcjonuję jak normalny człowiek. Różni się tylko to, że mam świadomość, że jestem chory. Mam w głowie lampkę. Jesteś zmęczony i od razu myślisz „a, to pewnie przez to”. Albo „nie powinienem tego jeść, bo taką mam dietę”. Jakaś blokada jest.

Akcja Lecha Poznań się udała? Wystarczy środków, żeby pokryć pana terapię?

Myślę, że tak. Należą się ogromne podziękowania dla kibiców za to, że z tak dużym sercem podeszli do tej akcji. Grałem w Lechu dość krótko i dość dawno temu, wcale nie musieli mnie pamiętać. Ale wiedzą, że zawsze zostawiałem na boisku całe serce i chyba to jest ta przyczyna, czemu tak mnie wsparli.

Oprócz pieniędzy, ta akcja musiała mieć też inny wymiar. Nie oszukujmy się, takie wsparcie kibiców, cały dzień meczowy poświęcony panu – to musi dawać ogromnego kopa i przekonanie, że jednak warto walczyć z tą chorobą.

Nie tylko z tą, ale z każdą, każdy walczy jak może. To wszystko było wspaniale przygotowane. Wszystkie konferencje prasowe, przejścia, wizyta w kotle… Szczerze? Jeszcze we mnie siedzi ta adrenalina. Wielka rzecz czuć wsparcie tylu tysięcy ludzi, ogromny szacunek dla nich. Byłem przed meczem na spotkaniu z kibicami, wspominaliśmy zdobycie Pucharu, fetę i ogólnie dawne czasy. Kibic prowadzący doping zaproponował mi, żebym przyszedł na kocioł. Nigdy czegoś takiego nie przeżywałem, nigdy nie stałem przed tysiącami ludzi, a tu jeszcze trzeba było prowadzić ich doping. Mówiąc szczerze – nie jest to łatwa rzecz, żeby ich zmotywować.

Jak będzie wyglądała terapia, którą pan teraz odbędzie?

To będzie dwunastotygodniowa terapia tabletkowa, w zależności od tego, co rozpisze mi doktor. Całe szczęście, że odbędzie się w domu, co cztery tygodnie będę tylko kontrolowany. Na dziś wiem, że będzie ona o wiele łagodniejsza niż ta poprzednia, niż ten interferon. Różnie ludzie na niego reagują, ale jak się dowiadywałem, to wszyscy ciężko to przechodzili. Ja tak samo.

O tamtym czasie mówi pan bez ogródek: byłem wrakiem.

Lekarze poinformowali mnie o tym, że terapia będzie trwała trzy miesiące, nie mówili też nic o żadnych skutkach ubocznych. Jak się okazało – trwała ostatecznie dziewięć miesięcy, a dolegliwości była cała masa. Czytałem ulotkę i tam było wypisane mnóstwo skutków ubocznych. Miałem je wszystkie. Nie wiem, może było tak, że wyobrażałem sobie to, co przeczytałem, dlatego organizm tak reagował? Bóle kości, stawów, mięśni przez dwa-trzy dni po zastrzyku, potem zbijanie gorączki z czterdziestu stopni, drgawki. Dostawałem zastrzyk w poniedziałek, w czwartek zaczynałem dochodzić do siebie, sobota-niedziela nawet spoko już funkcjonowałem i potem od nowa.

Jak wyglądał wtedy typowy dzień?

Telewizja, jakieś filmy, wyjście na spacer czy jakieś spotkania z kolegami, którzy chcieli mnie pocieszyć. O żadnych zajęciach nie było mowy. Wiedziałem, że chcą dla mnie dobrze, ale musiałem się sam z tym zmierzyć. Plus tego wszystkiego jest taki, że podczas choroby poznałem małżonkę, mamy dwójkę wspaniałych dzieci. Też wielki szacunek dla niej. Mogła powiedzieć „nie”, a wzięła mnie z chorobą, zaakceptowała ją. To jest piękne w tym wszystkim.

Pamięta pan dzień, w którym usłyszał pan diagnozę?

(chwila ciszy) Datę?

To jak wyglądał i co pan czuł.

Lekarz powiedział mi, że jestem chory i mam 50 procent szans na przeżycie… Teraz wiem, że nie miał prawa tak powiedzieć, bo te szanse były o wiele większe. W późnym stadium choroby – może i tak. Ale u mnie to było szybko wykryte. Może nie znał dobrze tej choroby, nie wiem. Każdy po takiej informacji by zjechał z krzesła, ja też. Czułem się nie najgorzej, a taka informacja sugeruje, że nic, tylko iść do pogrzebowego i wybrać sobie trumnę. Wróciłem do domu i pomyślałem „ja pierdzielę, masakra”. Potem już się toczyło. Konsultacje, wizyty, dowiadywanie się na temat choroby.

Czuł pan wcześniej jakieś objawy? HCV określany jest generalnie jako cichy zabójca – objawy są na tyle normalne, że chory często myśli, że to po prostu grypa.

Miałem bóle brzucha, często musiałem chodzić do toalety, ale przebadałem się dopiero, kiedy nie nadążałem na treningach. W pewnym momencie nie mogłem trenować, takie miałem zawroty głowy. Trenerzy mówili: nie możesz? Daj jeszcze coś z wątroby. No i dawałem…

Szczęście w nieszczęściu, że był pan piłkarzem. Gdyby trafiło na normalnego człowieka, pewnie długo nie byłby pan zdiagnozowany.

Wielu ludzi chodzi z tą chorobą i nawet o tym nie wie. Na forum często czytam wpisy „nie wiedziałam, że to mam, a mam i to prawdopodobnie od wielu lat. Wyszło przypadkiem”. Wielu ludzi idzie po prostu oddać krew i wtedy oczy im się otwierają. Różne są formy zarażenia, ale zawsze musi być kontakt krew-krew.

Pan pamięta, kiedy został zarażony?

Dużo czasu spędziłem przewijając kasetę w mózgu i szukając takiej sytuacji. Boisko? Nigdy nie miałem sytuacji, żeby po jakimś zderzeniu polała się krew. W końcu uznałem, że to nie ma sensu, przecież nie mogę nikogo winić za to, że jestem chory.

Gdy uświadomił pan sobie, że do piłki już nie…

…a może jeszcze wrócę? Mam 36 lat. Jedni mogą powiedzieć, że za stary. Drudzy, że za słaby. Ale zobaczymy, co będzie. Jeżeli się ma wsparcie, ma się motywację. Jeżeli ma się motywację, ma się walkę. Jeżeli ma się walkę, to się wyznacza cele. A jeżeli ma się cele, to je się realizuje.

Ile zająłby panu powrót do przyzwoitej formy? To w ogóle możliwe?

Najgorzej wygląda to pod względem tlenowym i fizycznym, trzeba byłoby przyzwyczaić organizm do wydolności sprzed choroby. Proszę sobie wyobrazić, powiedzmy, że pływa pan dzień w dzień i nagle przestaje to robić na dziesięć lat. Organizm musi przypomnieć sobie rzeczy, do których był przyzwyczajony.

Inna sprawa, że bramkarzowi akurat wydolność nie jest szczególnie potrzebna.

No tak, ale nawet statystyki podają, że bramkarz biega podczas meczu po sześć kilometrów, więc to sporo. Trener Dawidziuk uważa, że w pół roku jestem w stanie doprowadzić się do niezłej formy fizycznej. Z umiejętnościami – myślę – nie byłoby problemu. Cały czas przecież mówię chłopakom, jak mają bronić. Pytanie, czy za głową nadąży ciało.

Bardziej myśli pan o meczu pożegnalnym w Lechu czy żeby pograć gdzieś w niższej lidze?

Ja sobie mogę mówić, że kupię sobie Lamborghini, a przecież mnie na to nie stać. Wszystko zależy od władz Lecha, od trenera. Ja na pewno nie będę naciskał, to się liczy też z kosztami. Na razie nie planuję – dopóki nie przeskoczysz pierwszego płotka, nie mów o kolejnym. Taką mam zasadę.

Już raz udało się panu „oszukać” medycynę. W dzieciństwie miał pan operację serca, lekarze zabronili panu grać w piłkę, a mimo to… został pan zawodowym sportowcem.

Operacja się udała, ale wiadomo jak to jest – najmłodszy w rodzinie chce robić to, co robią bracia. Mama tłumaczyła „synku, jeszcze nie można, lekarz jeszcze nie pozwolił”. Ale ja cisnąłem, przed wizytami ciągle prosiłem: „mama, zapytaj, zapytaj”. Lekarz powiedział w końcu, że mogę grać, ale na bramce. Dostosowywałem się, ale gole też lubiłem strzelać. To były jeszcze czasy bez Facebooków, wszystko wyglądało inaczej niż teraz…

Nie było telefonów, a i tak każdy wiedział gdzie, po co i o której.

Dokładnie. Powrót do domu? Nikt nie dostawał wiadomości, ale po prostu słyszał, jak mama krzyczy z okna. Dzieciaków było mnóstwo pod blokiem, każdy chciał być w najlepszej ekipie. Graliśmy blok na blok. A jakby cię nie było, to ława. Teraz żeby dziecko zagrało w piłkę, to rodzic musi je przyprowadzić na trening.

Czego najbardziej brakuje panu z czasów kariery? Samych meczów czy obcowania z drużyną?

Atmosfery. Bez atmosfery nigdy nie będziesz miał wyników. Kawały – w jakiej szatni bym nie był, to jaja się robiło. Obcinanie skarpetek, smarowanie majtek ben-gayem, przybijanie butów gwoźdźmi. Bartek Bosacki przyniósł kiedyś łańcuch i powiązał wszystkim spodnie. Albo wchodziłeś do szatni i widziałeś swoje zdjęcie, a obok podobiznę jakiegoś polityka lub zwierzęcia. Tego brakuje najbardziej, dzień w dzień coś się działo.

Myślał pan, żeby zająć się czymś innym niż piłka?

Nie, nie myślałem. Gdyby nie piłka i nie trener Araszkiewicz, który wyciągnął do mnie rękę, być może nie wyszedłbym na prostą. Jak listonosz jest piętnaście lat listonoszem i nagle ktoś mu powie, że nim nie będzie, to będzie płakał. Ja nie jestem w stanie robić czegoś innego. Pracuję teraz w trzech miejscach. Jestem prezesem szkółki piłkarskiej „Wisłoka”, odbudowujemy sekcję, staramy się wyprowadzić ten stuletni klub na prostą. Ostatnio nie działo się tam kompletnie nic. Nie mamy sponsora strategicznego, przez różne sytuacje ludzie poodchodzili. Zniechęcić kogoś do dawania na sport jest łatwo, gorzej w drugą stronę. Do tego koordynuję Akademię Młodych Orłów w Dębicy, jestem też trenerem bramkarzy w najmłodszych reprezentacjach Polski. Kontakt z piłką mam i miał będę. Do moich ostatnich dni.

Jadąc na trzy etaty trochę sił trzeba poświęcić. Choroba nigdy nie przeszkadzała?

Realia są takie, że w piłce nie zarabia się jak w normalnej pracy. Chciałbym zgarniać w jednym miejscu cztery tysiące i spokojnie móc utrzymać rodzinę, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Praca w Ekstraklasie – jasne, wtedy można nawet odłożyć. Ale niżej? Trzeba szukać źródeł gdzie się da. W pewnym sensie dzięki temu nie myślę o chorobie. Muszę zrobić to, potem to, pojechać, zobaczyć. Trochę cierpi też rodzina, bo ciągle mecze, sparingi, treningi, rozmowy. Żeby coś mieć, coś trzeba poświęcić.

Do pracy potrafił pan dzień w dzień dojeżdżać po dwieście kilometrów – to też świadczy o pana determinacji.

Tak, pracowałem w Siarce Tarnobrzeg czy w Sandecji. Miesiąc, dwa, cztery, rok – człowiek jest to jakoś w stanie wytrzymać. Ale później… Przejechanie dla mnie stu kilometrów, wykonanie treningu – a trening bramkarski też nie jest łatwy, jeśli masz trzech-czterech bramkarzy, to ileś-set tych strzałów musisz oddać – a potem powrót… czasem już oczy opadały. A przecież wiesz, że jeszcze musisz jechać na jeden trening, żeby coś zarobić. Nie mówię, że to jest złe, bo to lubię. Ale w pewnych momentach już jesteś tym wszystkim zmęczony.

Na treningach muszą pana trzymać, żeby nie wskoczył pan do bramki?

Nieee, bez przesady. Ale kiedy bramkarz wybił sobie palca albo coś, to wchodziłem do bramki na paręnaście minut. W Siarce też wchodziłem na treningu i nie było łatwo im strzelić. Śmiali się, że „doświadczonko, ustawionko”. No dobrze, ale pozycja bramkarza tego wymaga. Nigdy nie miałem świetnych warunków fizycznych, więc nadrabiałem ustawieniem, żeby nigdy mi nie zabrakło tych pięciu centymetrów. Jeśli nie czujesz bramki – jesteś przegrany.

Tak na marginesie: nie wkurzało pana nigdy, że ludzie o wiele bardziej cenią efektownych bramkarzy, a nie tych, którzy nie muszą się Bóg wie jak rzucać, bo są dobrze ustawieni?

To zależy od podejścia, mnie nigdy nie interesowały interwencje piękne, efektowne, nogi powyżej poprzeczki. Ja miałem być skuteczny. A jak odbiję piłkę – nieważne. Byle nie wpadła do siatki. Zawsze dużo wymagałem od siebie i taki też jestem jako trener. Mnie nikt nie musiał zmuszać do treningów. Nie cierpię, kiedy bramkarz na treningu gada, manipuluje. Podejście do treningu mówi często o bramkarzu wszystko.

A propos podejścia, tak na koniec. Co powiedziałby pan człowiekowi, który nagle dowiaduje się o chorobie i traci wszystko, co miał?

Nigdy się nie poddawaj i walcz do końca. Dopóki możesz to żyj jak normalny człowiek, bądź życzliwy dla ludzi… Tyle, bo co jeszcze można?

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Fot. prywatne archiwum

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
5
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...