Reklama

Duże Pe: – Czasem mogę tylko rozłożyć ręce i pierdolnąć sobie whisky

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

30 marca 2016, 08:25 • 23 min czytania 0 komentarzy

Pomógł wypłynąć Łukaszowi Teodorczykowi. Kilka lat temu próbował wcisnąć polskim klubom braci Paixao, ale nikt nie był tym zainteresowany. Pierwszy transfer do Ekstraklasy zrobił w wieku 21 lat. Ma kosę z Weszło, bo kiedyś skrytykowaliśmy go za sprowadzanie szrotu. Mowa o Marcinie Matuszewskim, agencie piłkarskim, który od 15 lat w różnych formach działa w naszym futbolu. Nic wam to nie mówi? No to może inaczej – mowa o raperze Duże Pe, którzy od zawsze – o czym nie wszyscy pewnie wiedzą – działalność muzyczną łączy z tą piłkarską. Oczywiście pogadaliśmy z nim głównie o tej drugiej, zapraszamy! 

Duże Pe: – Czasem mogę tylko rozłożyć ręce i pierdolnąć sobie whisky

Nie boisz się trochę, że będziesz tylko ciekawostką?

Gdyby nie stało za mną piętnaście lat wcześniejszego działania „po cichu i z drugiego rzędu” w piłce i jej okolicach, to na bank byłbym właśnie taką ciekawostką. Prawdopodobnie przy pierwszym transferze potknąłbym się o własne nogi i widowiskowo wypierdolił.

Masz już to za sobą? 

Mam nadzieję, że mam już za sobą wszystkie znane rodzaje „widowiskowych wypierdoleń”. A w związku z tym – teraz już tylko sukcesy. (śmiech)

Reklama

Ponad dekadę temu nagrałeś kawałek „Futbol”, więc sporo osób kojarzyło cię z tym sportem. Ale chyba bardziej na zasadzie zajawki.

Ale poniekąd tak było! Jestem niespełnionym bramkarzem, a początek mojej działalności w piłce to efekt fascynacji Championship Managerem i chęci przekształcenia tego nałogu w coś perspektywicznego. Zaczynałem wtedy studiować ekonomię, a jakkolwiek patrzeć – CM/FM jest grą o podłożu ekonomicznym. Gdy zaczynałem grać, cała rozgrywka odbywała się w trybie tekstowym – milion statystyk i jakieś zdjęcie w tle. Pozwalało to jednak potraktować grę jako ciekawe narzędzie do obserwacji na uproszczonym modelu praw piłkarskiego rynku. Przykładowo: by zwiększyć szanse na sukces, spędzałem długie godziny na przeglądaniu kadr zespołów z egzotycznych lig, by wyszukać dobrych piłkarzy do wzięcia pół-darmo. Później usłyszałem o podobnym zjawisku na wykładach – informacja jako czynnik produkcji, te rzeczy. Ta kwestia przekładała się więc mocno na rzeczywistość. A jednocześnie miałem dziwne wrażenie, że akurat w Polsce ówcześni ludzie futbolu zdają się zupełnie nie dostrzegać idących za tym możliwości.

I uznałeś, że akurat ty możesz to zmienić?

Oczywiście! Byłem znacznie młodszy niż dziś, miałem głowę pełną marzeń i nosiłem ją wysoko w chmurach. Sęk w tym, że nie miałem zielonego pojęcia, jak dotrzeć z tym do piłkarskich działaczy. Miałem absolutnie zero powiązań w tej branży. Rzuciłem więc luźno ten pomysł na pewnym „tematycznym” internetowym forum. I okazało się, że ktoś odpowiedział: „wow, nieźle kombinujesz – spróbujmy coś z tym zrobić”. Był to Remek Lembowicz, z którym wówczas się nie znałem, a który do dziś pozostaje moim przyjacielem i wspólnikiem. On dysponował dobrze rozumianą bezczelnością i pewnymi wejściami w świat piłki. Ja – konkretnym planem działania i umiejętnością przedstawienia go w sensowny sposób za pomocą „ekonomicznego slangu” (śmiech). Połączyliśmy nasze moce i wylądowaliśmy z naszą prezentacją przy Konwiktorskiej 6 w gabinecie prezesa Romanowskiego. Ten nas wysłuchał i zgodził się dać nam szansę.

Dlaczego zapukaliście akurat do tych drzwi?

Tata wychował mnie na sympatyka Czarnych Koszul, więc była to naturalna kolej rzeczy.

Reklama

No dobrze, ale pierwszy lepszy kibic raczej nie może wbić się do gabinetu prezesa i uciąć sobie z nim pogawędki o polityce transferowej.

Tu właśnie kluczowa była rola mojego wspólnika, który sobie tylko znanym sposobem zdołał załatwić nam taką audiencję. Remek jest typem gościa, który wyrzucony drzwiami wróci oknem. Albo wchodząc „z drzwiami” przez które go wyrzucono. (śmiech) Tak czy siak – prezes spojrzał na nas z delikatnym politowaniem, bo pewnie nieczęsto widział frajerów, którzy chcą odwalić całkiem sporą pracę za darmo. Przeliczył w głowie, że nie mógł na tym stracić. Uznał, że może uda się coś nawet na tym zyskać. Dostaliśmy więc glejt, który czynił z nas przedstawicieli Polonii Warszawa upoważnionych do prowadzenia wstępnych rozmów transferowych w imieniu klubu.

Brzmi całkiem poważnie. Ile miałeś wtedy lat?

21. Jestem chyba rekordzistą na tym polu (śmiech). Może ostatnio przebił mnie Kajetan Osuch – ale umówmy się, on startował z nieco innej pozycji. A wracając do pierwszego transferu – w praktyce wyglądało to tak, że ruszyłem do przeczesywania internetu. Był wówczas znacznie mniej zasobny w piłkarskie dane niż dziś, ale coś w nim się dało znaleźć. Przetrząsałem strony RSSSF. Rozglądałem się za informacjami o wyróżniających się zawodnikach z polskich niższych lig. Wreszcie – sprawdzałem międzynarodowe branżowe „message boards”. I tam trafiłem na ślad chłopaka rozpaczliwie szukającego klubu. Gość nazywał się Seth Ablade. Pochodził z Ghany, miał 18 lat i brązowy medal Mistrzostw Świata U-17 na koncie, zdobyty m.in. u boku Michaela Essiena. Drużyna Setha spadła z austriackiej ekstraklasy, a na drugim poziomie rozgrywkowym zaczęły tam wtedy obowiązywać przepisy ograniczające liczbę graczy spoza UE, więc musiał iść na wypożyczenie. Ot, zbieg okoliczności – który udało się dostrzec i wykorzystać.

Ściągnęliście go do Polski?

Dopięliśmy formalności i pojechaliśmy na lotnisko sprawdzić, czy doleciał, czy nie jest pigmejem ze ściemnionym CV, czy ma obie nogi i czy aby na pewno obie nie są lewe. Na szczęście okazało się, że chłopak jest ogarnięty i z obu nóg potrafi zrobić odpowiedni użytek. Austria – gdzie grał od 16. roku życia – nie jest tropikalnym rajem, zdążył więc przyzwyczaić się do śniegu. A właśnie na takiej nawierzchni został rozegrany sparing z Olimpią Warszawa, w którym strzelił hat-tricka. No i trener Chrobak uznał, że coś może z niego być. Wielkiej kariery w Ekstraklasie nie zrobił, ale w kilku meczach wystąpił. W dodatku targana finansowymi problemami, oparta na wychowankach i wynalazkach takich jak on Polonia, zajęła nadspodziewanie dobre, ósme miejsce w lidze – a trzeba pamiętać, że była kandydatem do spadku. Po sezonie Setha chciano nawet wykupić, ale jego klub zażądał jakichś chorych pieniędzy.

Nieźle jak na początek.

Człowiek znikąd wjechał z szalonym pomysłem do gabinetu prezesa klubu Ekstraklasy. Znalazł przyzwoitego piłkarza, również znikąd, który przyszedł tu grać za jakiś tysiąc złotych netto miesięcznie plus mieszkanie. Myślę, że ten pierwszy strzał spokojnie można nazwać widowiskowym. (śmiech)

A na jakim etapie była wtedy twoja kariera muzyczna?

Dopiero raczkowała. Byłem wtedy dwa lata przed wygraniem Wielkiej Bitwy Warszawskiej i płytowym debiutem, mniej więcej rok po pierwszym publicznym występie. Coś tam zaczynało się dziać – grałem pierwsze koncerty, zaczynałem być znany z freestyle’owych umiejętności, moje pierwsze kawałki pojawiały się w hip-hop’owych audycjach u Druha Sławka i u Lexusa. Niesztampowość tego co robię zaczynali też zauważać ludzie niezwiązani ze sceną rapową – skutkiem czego w 2003 roku jeszcze przed płytowym debiutem konfrontowałem się na scenie z utytułowanym poetą Adamem Zagajewskim. W tym samym roku zaliczyłem freestyle’owy występ w Sali Kongresowej transmitowany przez Polsat – u boku śmietanki krajowych jazzmanów pod dowództwem Wojtka Konikiewicza. I tak dalej. Jak na – znów – człowieka znikąd i samouka, który starał się tworzyć w miarę ambitną uliczną poezję utrzymaną poza muzycznym głównym nurtem – nie było źle, coś się zaczynało dziać…

Nie musiałeś wybrać jednej rzeczy, w którą się mocniej zaangażujesz?

Pewnie powinienem, ale… kręciło mnie takie „bycie człowiekiem renesansu”. Prawda jest też taka, że zajmując się tylko jedną rzeczą szybko czułem się ograniczony przez jej mniej lub bardziej sztywne ramy. A ja chcę zawsze czegoś więcej. Może gdybym skupił się na jednej konkretnej dziedzinie byłoby lepiej. A może znacznie gorzej i wcale byśmy dziś nie rozmawiali? Ja jestem zadowolony z tego, co zrodziło się z wielowątkowego chaosu, który sam wprowadziłem w moim życiu. Inna sprawa, że da się chyba wszystko to, co robię zamknąć we w miarę logicznej definicji. Jestem krzyżówką artysty z biznesmenem, który z jednej strony tworzy coś na skrzyżowaniu słów i muzyki, a z drugiej zajmuje się tworzeniem możliwości”dla siebie i dla innych, na polu muzyki i sportu. No tak – i jeszcze radiowcem. I właścicielem studia muzycznego. I zajmuję się jeszcze kilkoma innymi rzeczami… (śmiech) OK, z tym zdefiniowaniem może jednak nie być tak łatwo.

Piłka wylądowała u ciebie trochę na uboczu.

Z jednej strony pierwszy transfer był pozytywnym kopniakiem, dającym mi wiarę, że jest sens mocniej w to wejść. Wiesz: „Wow! Zrobiłem to! Mam 21 lat, a mój piłkarz zagrał w Ekstraklasie!”. Osiągnąłem cel: coraz mniej czasu marnowałem na granie w CM-a, a coraz więcej na piłkarskie działania w świecie rzeczywistym. Z drugiej strony – trudno to było traktować inaczej niż hobby. Nie zarobiłem na tym, a wręcz sporo do tego dołożyłem. Nie byłem krezusem, który mógł sobie pozwolić na zainwestowanie w ten biznes przykładowych 50 tysięcy, żeby pojeździć po kraju, nawiązać nowe kontakty, zarazić moim pomysłem ludzi z innych klubów i tak dalej. Byłem studentem i początkującym artystą, ledwie wiążącym koniec z końcem i próbującym znaleźć fajny patent na życie. Kiedy więc w 2003 i 2004 roku wywalczyłem pierwsze kontrakty płytowe, wygrałem WBW, wydałem pierwsze dwa „legalne” albumy i zacząłem grać koncerty, za które ktoś mi nawet płacił – siłą rzeczy musiałem się mocniej skupić właśnie na tym. Ale piłka zawsze była gdzieś w tle.

Nie próbowałeś nawiązać współpracy z jakimś większym graczem?

Przez ówczesny brak kontaktów – nie widziałem sensu. Bo co ja bym miał zrobić z takim zawodnikiem z wysokiej półki? Nawet jakbym złapał na niego namiar, nie miałem gdzie go wrzucić. W moich początkach współpracowałem blisko z jednym z agentów z Wielkiej Brytanii, ale w Polsce czułem, że nie miałem z kim. To, co wówczas słyszałem o zachowaniach wielu krajowych agentów względem ich zawodników, napawało mnie zwykle takim obrzydzeniem, że nie chciałem mieć z kimś takim nic wspólnego. To nie mój styl. Inna sprawa, że całe życie wolałem iść pod prąd i miałem wewnętrzny opór do bycia czyimś podwładnym. W świecie muzyki nie przykleiłem się do żadnego znanego rapera czy wytwórni, żeby nauczyć się szybko „jak się to robi”. Wolałem samodzielnie, z mozołem wypracować w gronie przyjaciół własny styl i pozycję, nauczyć się wszystkiego na własnych błędach. Podobnie, nie chciałem sprzedać żadnej agencji piłkarskiej moich pomysłów i patentów, bo naiwnie wierzyłem, że będę w stanie to ogarnąć na własną rękę.

Kiedy udało ci się zrobić kolejny znaczący ruch?

Miałem na radarze Sylwka Patejuka, ale nie udało mi się niestety doprowadzić do jego transferu z Perły Złotokłos gdzieś wyżej. Udało mi się też poważnie zainteresować szukające „na gwałt” bramkarza Crewe Alexandria usługami Bartka Foglera, ale macierzystemu klubowi udało się sterroryzować zawodnika na tyle, że zrezygnował i do transferu doszło dopiero kilka lat później, już nie za moją sprawą. Nieco później pomogliśmy Maćkowi Tatajowi wykonać przeskok z 4. ligi na zaplecze Ekstraklasy, a następnie kontynuowaliśmy z nim współpracę, maczając palce zarówno w jego przejściu do Dolcanu Ząbki, jak i transferze do ekstraklasowej Korony Kielce. Sprowadziłem też do Polski na testy „wonderkida” z Football Managera – Emmanuela Zulu z Zambii. Klasyka gatunku – w jednym klubie w trakcie testów zmieniono trenera i nowy go nie chciał. W drugim go chcieli, ale okazało się, że za pół roku dojdzie do fuzji z inną drużyną i mają transferowe embargo. Folklor. Udało mi się go jednak finalnie wysłać do… malezyjskiej ekstraklasy.

Chyba powoli zaczynałeś specjalizować się w sprowadzaniu szrotu.

Wypraszam sobie! (śmiech) Zresztą – jeśli chodzi o szrot, to… mam kosę z Weszło!

Dlaczego?

Śmialiście się ze sprowadzonego przeze mnie na testy do Lechii Gdańsk Kenta Havarda Eriksena z Norwegii, bo zwymiotował tam na testach wydolnościowych. Owszem tak było – ale wynikało to z faktu, że chłopak przechodził takie testy pierwszy raz w życiu, a z tego co słyszałem – nikt z ówczesnego sztabu szkoleniowego Lechii nie potrafił mu po angielsku wytłumaczyć, co konkretnie ma zrobić. Kent był tak ambitny, że biegł do upadłego, aż finalnie zwymiotował ze zmęczenia. (śmiech)

Pamiętam. Testowała go też Bytovia.

Dokładnie, również za naszą sprawą. Tam bardzo go chcieli, ale on nie był przekonany, bo miał adekwatną ofertę z Norwegii. Generalnie jednak mam w tym przypadku powody do satysfakcji – wypatrzyłem chłopaka na czwartym poziomie rozgrywkowym w Norwegii. W Polsce kręcono sobie bekę, że ściągam szrot, a Kent chwilę później nastrzelał sporo bramek na trzecim i drugim poziomie rozgrywkowym w Norwegii, po czym trafił do norweskiej ekstraklasy. Odbił się od niej, bo nie dostawał szans od trenera, a jego zespół widowiskowo spadł na drugi poziom. Jednak jak tylko wyleczył kontuzję i zaczął grać od pierwszej minuty – maszynka do strzelania i asystowania, sprawdźcie! Myślę, że to spokojnie piłkarz na „mocną I ligę”, z zadatkami na Ekstraklasę. Dzięki takim przypadkom mogę chyba nieskromnie powiedzieć, że moje umiejętności wyszukiwania niezłych zawodników stoją na całkiem przyzwoitym poziomie. Nawet jeśli Weszło robi sobie z nich jaja, bo waszym zdaniem są ogórkami z norweskiego lasu. (śmiech)

Podobno byłeś wielkim fanem braci Paixao, zanim to było modne.

Historia zaczęła się od Javiego Martosa, a to też ciekawy piłkarz. Wychowanek Barcelony, prawy obrońca, czołowy piłkarz Iraklisu Saloniki. Usłyszałem od Andreu, że jego kolega szuka klubu. Złapałem kontakt z agentem Javiego i zacząłem mu szukać drużyny w Polsce. Był już w samolocie do Warszawy, kiedy Józef Wojciechowski wyrzucił z Polonii cały sztab szkoleniowy – włącznie z dyrektorem sportowym – który miał mu się przyjrzeć. A nowy sztab nie był zainteresowany. Ruszyliśmy więc do walki, żeby nie zostawić chłopaka w ciemnej dupie i cudem udało nam się załatwić Martosowi testy w Koronie Kielce. Akurat grał tam Aco Vuković, który znał Martosa, bo z ławki Iraklisu oglądał jego grę dla tej drużyny. Ponoć mówił, że Korona nie powinna go testować, ale jak najszybciej podpisać kontrakt, żeby się nie rozmyślił. Javi zrobił spore wrażenie, ale rzecz rozbiła się o prowizję. Kwestia niezależna od nas, bo załatwialiśmy to przez jeszcze jedną osobę. Tak czy owak, udało się nam przedłużyć współpracę z tym hiszpańskim agentem od Martosa. A on w tym czasie reprezentował m.in. braci Paixao.

Twoim zadaniem było wciśnięcie ich do polskiego klubu?

Tak. Zacząłem w momencie, gdy wygasły ich umowy w Szkocji i próbowałem dalej, gdy już grali w Iranie, bo tam mieli w kontraktach klauzulę, że w każdej chwili mogli wrócić do Europy. Do spółki z zaprzyjaźnionymi krajowymi agentami byliśmy jednak z tymi braćmi Paixao – którzy potem zostali gwiazdami Ekstraklasy – centralnie wysyłani na drzewo. „Paaaaanie, gdzie mi tu pan wciskasz jakichś ogórków ze Szkocji czy z Iranu…”

Poniekąd możesz mieć dziś satysfakcję.

To taka smutna satysfakcja. Jasne, mogę się cieszyć, że zawodnicy na których pluto i których traktowano jak próbę wciśnięcia szrotu, okazali się bardzo dobrymi piłkarzami. Jednak z drugiej strony – nieziemsko mnie wkurwia, że zabrakło mi wtedy siły przebicia, która pozwoliłaby załatwić im pracę w Polsce. Cóż, wyciągnąłem wnioski i grałem dalej.

Osoba, której się to udało, miała jednak dodatkowy argument w postaci dobrego sezonu Marco na Cyprze. Pewnych rzeczy nie przeskoczysz.

Sporo jest sytuacji, w których mogę tylko rozłożyć ręce i – cytując klasyka – pierdolnąć sobie whisky. Odbijam się od szklanej ściany. Ostatni przykład – wyszukany przeze mnie Simeon Jackson, nad którym pracowałem na krajowym rynku wspólnie z Michałem Karpińskim jeszcze w letnim okienku. Ponad sto spotkań w angielskiej Premiership i Championship. Gość z gazem jak Miłosz Przybecki, ale – z całym szacunkiem i sympatią dla Miłosza – piłkarsko moim zdaniem trochę lepszy. Karta na ręku. Oczekiwania finansowe – w zasięgu zespołów środka tabeli Ekstraklasy. Próbowaliśmy go wrzucić do pięciu klubów, gdzie nie było wówczas problemu z nadmiarem graczy spoza Unii. I co? Zero zainteresowania, nie chcieli go nawet przetestować! Po czym w zimowym okienku Simeon podpisuje umowę z Blackburn Rovers i jest tam „podstawowym zmiennikiem”, więc zaryzykuję stwierdzenie, że do Śląska, Korony czy Jagi jednak się nadawał.

Nie możemy się jednak czarować, że masz tylko świetne strzały.

Oczywiście, że nie. Zwłaszcza na początku próbowałem podziałać w kwestii kilku piłkarskich wynalazków, na które szkoda było czasu. Bardzo szybko wyleczyłem się jednak z niezdrowego entuzjazmu, podchodzę krytycznie do oceny możliwości piłkarzy nad którymi pracuję. I myślę, że na dziś 90% oferowanych przeze mnie zawodników ma realne szanse podnieść wartość sportową drużyny, do której ich oferuję. A przy tym mają świetny stosunek jakości – lub potencjału – do kosztów ich zatrudnienia. Jestem świadomy, że każdego piłkarza trzeba dokładnie prześwietlić zanim się go zaoferuje na krajowym rynku – i uwierz, pomny wcześniejszych pomyłek robię to bardzo dogłębnie.

Marcin Matuszewski 18-8728 [fot. Sylwia Kowalska]

Z jednej strony przy twoim nazwisku pojawiają się właśnie te zagraniczne wynalazki, z drugiej – bardzo mocno podkreślasz ten społecznikowski aspekt twojej działalności. Mówisz na przykład, że chcesz dawać szansę tym, którym nikt jej nie dał. Trochę się to jednak gryzie.

Dlaczego? Czuję się źle, gdy widzę, że marnuje się talent, niezależnie od koloru skóry, narodowości, rasy czy wyznania dysponującego nim dzieciaka. Oczywiście – koszula bliższa ciału, więc gdy marnuje się talent rodaka, to mam dodatkowy bodziec do działania, ale nie patrzę na to zerojedynkowo. Inna sprawa, że często muszę mówić „nie” piłkarzom zainteresowanym współpracą. Kiedy prosi mnie o pomoc gość, którego w życiu nie widziałem w grze, który jest napastnikiem, ale przez ostatnie cztery lata strzelił dwa gole, który ma 24 lata, a jego szczytem jest pół roku w III lidze – to zabieranie się za to nie ma sensu. Chociaż w środku mnie skręca, że na ten moment nie mogę wysłać na jego mecz skauta, żeby „w razie co” zerknął, czy aby na 100% mam rację. Ale na szczęście kontaktuje się też ze mną wielu utalentowanych chłopaków o statusie młodzieżowca i liczę, że w ciągu 2 czy 3 lat uda się przynajmniej kilku z nich wyprowadzić z niższych lig na wysoki poziom. Pojawianie się w mediach mocno w tym pomaga, więc dzięki że się odezwaliście. (śmiech)

No właśnie – działasz kilkanaście lat, a głośno mówisz o tym od niedawna. Czemu prędzej nie pchałeś się na afisz?

Nie robiłem  tego, bo para poszłaby w gwizdek. Mimo dobrej znajomości piłkarskiego prawa, nie miałem przez wiele lat dość samozaparcia, żeby zabrać się za piłkarskie kwestie na poważnie, wyłożyć kilka tysięcy za możliwość podejścia do egzaminu dla agentów, zdać go i otrzymać licencję. Mogłem więc działać w dość ograniczonym zakresie – na konto agentów czy klubów, z którymi współpracowałem, bez możliwości strategicznego zbudowania własnej marki. Długo nie do końca potrafiłem się zdefiniować. Wiedziałem, że chcę działać w okolicach piłki nożnej, aktywnie nad tym pracowałem, ale to wszystko nie miało konkretnej formy. Dopiero w momencie, gdy uwolniono zawód agenta i zacząłem działać na własną rękę, uznałem, ze warto opowiedzieć o tym światu.

Wcześniej w środowisku piłkarskim ktoś kojarzył cię z działalnością muzyczną?

Zdarzyło się, że ktoś mnie rozpoznał czy skojarzył. Trener Ulatowski zrobił to np. po głosie, bo słuchał moich audycji w „Czwórce”. Ja nigdy nie robiłem z mojej muzycznej działalności tajemnicy, ale też nigdy się z nią wybitnie nie promowałem. Nie myślałem, by wykupić reklamę na Weszło, jeśli do tego zmierzasz (śmiech). Oczywiście nie cisnąłem na to skojarzenie również dlatego, że wielu działaczy mogłoby mnie skreślić już na starcie. No bo „albo skaczesz po scenie i jesteś raperem, albo załatwiasz poważne biznesy! Wybieraj!”. Hasztag Jay-Z. (śmiech) Oczywiście teraz wygląda to inaczej. Po pierwsze – przestałem działać z drugiego szeregu, więc siłą rzeczy muszę pchać się na afisz. Po drugie – mogę przedstawić się jako oficjalny pośrednik transakcyjny zarejestrowany w PZPN, zrobiłem kilka ruchów, którymi mogę się pochwalić, mam pod skrzydłami kilku zawodników reprezentowanych w dłuższym okresie, w tym pierwszoligowców. Słowem: jest jakiś punkt wyjścia.

Twoi ludzie w I lidze, czyli?

Nagraliśmy z Remkiem przejście Charlesa Nwaogu do Bytovii Bytów. Na współpracę z nami zdecydował się Kamil Zapolnik, który jest w Wigrach Suwałki. Jesteśmy też blisko z Danielem Gołębiewskim, choć to akurat bardziej koleżeńska współpraca z długą historią niż sztywna umowa. Rzutem na taśmę umieściliśmy Alena Ploja w GKS-ie Bełchatów. „Nasz” Adrian Ligienza otarł się o I ligę w Dolcanie Ząbki, ale tam wszystko się rozsypało, więc póki co do końca sezonu trafił do III ligi. Również w III lidze gra Mateusz Michalski, który ma na koncie kilka występów w Ekstraklasie i zdecydowanie powinien występować gdzieś wyżej. W zespole rocznika 99 Legii Warszawa jest „nasz” Patryk Baran, który moim zdaniem ma perspektywy, by niedługo grać w Ekstraklasie lub I lidze. Jest jeszcze kilku talenciaków, z którymi albo już współpracuję, albo z którymi dopinam właśnie umowy. Mam nadzieję, że przy następnym wywiadzie będę mógł w opowiedzieć, co udało mi się dla nich zrobić, bo piłka jest już w grze…

Co uważasz za swój największy sukces ostatnich 15 lat?

Wprawdzie Łukasz Teodorczyk twierdzi, że wynalazł go ktoś inny, ale ja wiem, jaki był nasz udział w tym, że wypłynął.

A jaki był?

Spory. Po pierwsze: przekonaliśmy Libora Palę, że jest sens go obejrzeć. Po drugie: z udziałem przyjaciół i znajomych przekonaliśmy ludzi z Żuromina, by puścili go do Warszawy. Przed długi czas skuwaliśmy beton na kilku frontach, by to wszystko doszło do skutku. Oczywiście – bardzo dużą rolę odegrał też Paweł Olczak, który równolegle walczył swoimi drogami o ściągnięcie „Teo” do Warszawy, ale zanim się do tego nie zabraliśmy my, zawsze finalnie coś stawało na drodze.

Jak w ogóle trafiłeś na ślad takiego Teodorczyka?

Mój tata jest fanatykiem piłkarskich statystyk i zwrócił moją uwagę na fakt, że w okręgówce jest chłopak strzelający tony bramek. Jako król strzelców awansował do IV ligi, więc zacząłem zasięgać języka na jego temat od osób z koneksjami w Żurominie. Zebrałem same pozytywne opinie, w IV lidze „Teo” też strzelał, więc działaliśmy z tym dalej. Pewnie i tak by wypłynął, ale jednak przyczyniliśmy się do tego, że jego kariera poszła akurat tym torem, co zresztą podkreślał w wywiadach trener Pala. Swoją drogą mój tata zwrócił też moją uwagę np. na Damiana Garbacika, kiedy ten jeszcze grał w Kętrzynie. Doprowadziłem do tego, że na jego mecz pojechał skaut jednego z zespołów środka tabeli Ekstraklasy, od którego dostałem informację, że chłopak nie jest godny uwagi. A chwilę później podpisała go Lechia Gdańsk i trafił do jednej z juniorskich reprezentacji. I znów zapachniało łyskaczem (śmiech)

Patrząc w druga stronę – największa porażka tych 15 lat?

Paradoksalnie również Łukasz Teodorczyk. Prawda jest taka, że powinienem wjechać w ten temat na pełnej, odłożyć wszystkie inne sprawy, doprowadzić do podpisania przez niego umowy z zaprzyjaźnionym agentem i zagwarantować sobie możliwość dalszego poprowadzenia jego kariery. Gdyby działo się to dziś, właśnie tak by to wyglądało. Ale cóż, na błędach ponoć uczy się najlepiej. To samo mogę też powiedzieć o sytuacji z Ebim Smolarkiem. Nagraliśmy razem ze wspólnikami w całości jego przenosiny do Kataru, po czym zostaliśmy „wyczekani” do końca obowiązywania umowy na ten rynek i ktoś nam się bezczelnie wpierdolił między wódkę a zakąskę. Nie będę wchodził w szczegóły, bo już mi skacze ciśnienie, więc może to zostawmy. Cóż, kto się kurwą urodził, skowronkiem raczej nie umrze.

Z niewielkiej odległości obserwowałeś jeden z odcinków upadania Smolarka. Co się z nim stało?

Okoliczne wróble ćwierkają, że widziały go w mikrocyklu treningowym wracającego do domu z siatką pełną browarów jakieś kilkaset metrów od miejsca, w którym siedzimy. Ale może to tylko złośliwe plotki i pomówienia. Osobiście myślę, że w pewnym momencie zabrakło mu motywacji i głodu sukcesu. Jeśli wierzyć wspomnianym wróblom i łączyło się to z wątpliwą etyką pracy, musiało się tak skończyć. Dlatego będę miał zawsze szacunek dla ludzi takich jak Radek Sobolewski. Stawiam go za wzór sportowca, który niezależnie od sytuacji daje z siebie 100 %. Dawno temu współpracowaliśmy przez chwilę z Grześkiem Urą, który miał z nim okazję grać w rezerwach Wisły Płock. Włodarze klubu chcieli wtedy Radka złamać i zgnoić, bo domagał się należnych mu zaległych wynagrodzeń. Mimo, że próbowali mu złamać karierę – podobno na treningach i w meczach rezerw Sobolewski był wzorem dla pozostałych. Najbardziej skrupulatnie wypełniał wszystkie ćwiczenia, najmocniej trzymał się opracowanej na własną rękę rygorystycznej diety, dodatkowo samodzielnie trenował. Tak rodził się Pan Piłkarz.

Przy twoim nazwisku pojawiało się też sporo poważnych gości. Miałeś znaleźć w Ekstraklasie klub dla Cacau.

Oj, to też jedna z większych porażek! Ja ciągle nie wiem, jakim cudem nic z tego nie wyszło. Zgoda, wymagania finansowe były spore, ale z drugiej strony – na pewno nie poza granicami możliwości kilku czołowych klubów Ekstraklasy, tym bardziej że gość był do wzięcia za friko. A przecież to brązowy medalista mundialu, wielokrotny reprezentant Niemiec, człowiek z lepszym CV niż przykładowy Ljuboja, który trafiał do Ekstraklasy w tym samym wieku i pozamiatał. Miałem jeszcze kilku takich zawodników, z którymi odbiłem się od ściany.

Nazwiska proszę.

David Healy, najlepszy strzelec w historii reprezentacji Irlandii Północnej, najlepszy strzelec eliminacji Euro w historii, którego rekord wyrównał w tym roku Robert Lewandowski. Był w zasięgu finansowym klubów środka tabeli Ekstraklasy, ale nikt nie był zainteresowany. Na pewno taką postacią był też Robert Earnshaw, za którym przemawiało wiele spotkań na Wyspach i w kadrze – wcisnął nam kiedyś bramkę w eliminacjach. W tym okienku pracowałem z kolei nad Julienem Faubertem, za którego kilka lat temu West Ham zapłacił 10 milionów euro i który zaliczył kilka spotkań w pierwszym zespole Realu Madryt. Wziąć go można było za darmo i nie chciał wielkich pieniędzy. Ale jak zwykle powiedziano „za stary”, więc wylądował ostatecznie w Szkocji. Kolejne dwa argumenty na „nie” w takich sytuacjach to „za drogi” i „za słaby”, choć z każdą z tych odpowiedzi mógłbym podyskutować za pomocą szeregu rzeczowych argumentów.

Powiedziałeś, że kiedyś czułeś wstręt do agentów. Dziś jest ktoś, na kim się wzorujesz lub kogo podziwiasz?

Powiem tak – w muzyce mogę wymiotować na myśl o twórczości Michała Wiśniewskiego, ale doceniam to, w jaki sposób potrafił ogarnąć swój biznes. Nie miał nic, a potrafił stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych Polaków. Tak samo jest z moją oceną agentów – mogę nie cenić czyichś metod, ale zawsze cenię skuteczność i osiągnięcia. Podglądam działania innych agentów, a przy okazji odrzucam zachowania, które nie przeszłyby przez moje moralno-etyczne sito. Ale nie skupiam się na tym za mocno. Na pewno mocniej uczę się na błędach ze swojej przeszłości. Jeśli miałbym wskazać jednego krajowego agenta, od którego najwięcej się uczę, wskazałbym Michała Karpińskiego, z którym nadal blisko współpracuję. Umieścił w Ekstraklasie kilkudziesięciu wartościowych piłkarzy, w tym gwiazdy ligi takie jak Duszan Kuciak czy Robert Demjan. A jednocześnie nigdy nie zadziałał w sposób, który budziłby mój niesmak – wszystko elegancko, pro i z zachowaniem zasad fair play. Szacun! (śmiech)

Teraz będzie jak na rozmowie kwalifikacyjnej – gdzie widzisz siebie za pięć lat?

Za pięć lat chciałbym żyć sobie spokojnie z tej piłki, to znaczy z prowizji, które zgarniam w zamian za załatwienie zawodnikom satysfakcjonujących ich kontraktów. I jeszcze jedno, może nawet ważniejsze: żeby nikt przy pełni władz umysłowych nie mógł powiedzieć o mnie złego słowa. Przez 15 lat dotychczasowego działania w okolicy piłki nożnej, mimo popełnianych przeze mnie błędów, nikt raczej nie może mi nic zarzucić, jeśli chodzi o etykę działań. Zdarzały się może jakieś historie, w których zawodnik mnie wystawił i nie doleciał na testy, przez co źle wyglądałem w oczach kogoś, z kim współpracowałem. Błędy młodości, teraz zabezpieczam się, by już nigdy do czegoś takiego nie doszło. Ale zawsze dokładałem wszelkich starań, by nie dochodziło do sytuacji, w których ktokolwiek może mieć do mnie uzasadniony żal. Będzie fajnie, jeśli spotkamy się za pięć lat i przedstawię ci pękatą listę transferów, które zrobiłem, ale jednak celem numerem jeden jest zachowanie dobrego imienia.

Generalnie etyka ci w tej branży raczej nie pomoże.

Wiesz co, jeśli kierujemy się chłodną logiką, to etyka nigdy nie pomaga, niezależnie od branży. Mimo to, postępując możliwie etycznie w każdej dziedzinie, którą się param, jakoś się do tego 35. roku życia doturlałem. Dalej żyję z robienia rzeczy, które kocham, które mnie kręcą i które są działaniem na własną rękę lub z wolnej stopy, a nie byciem podwładnym jakiegoś „pana życia i śmierci”, do czego czuję wewnętrzny wstręt. Udało mi się to, choć startowałem od zera. Nie odziedziczyłem fortuny ani połaci ziemi pod Warszawą, nie wychowałem się w domu z basenem tylko w M-3 na blokowisku. Nie jestem synem znanego muzyka, radiowca, aktora, prawnika, piłkarza czy właściciela klubu, tylko dwójki nauczycieli.

Sam nie wiem, jak to spuentować.

Był kiedyś taki kawałek Brudnych Serc zatytułowany „Czat Na Farta” i w sumie o takie czatowanie na okazje opiera się moje życie. Póki co, łowy są w miarę owocne. Trzymajcie kciuki, żeby było tak dalej.

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI

Fot: Sylwia Kowalska

Najnowsze

Weszło

Polecane

W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby

Szymon Szczepanik
7
W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby
Polecane

Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”

Kacper Marciniak
18
Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?
Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...